Początek pościgu
Ameryka 11 września 2001 roku otrzymała cios w samo serce. Od razu wypowiedziała wojnę terroryzmowi. Biały Dom wahał się, czy interweniować zbrojnie w Iraku, czy w Afganistanie. W końcu zdecydowano się na drugą opcję, uznając, że Afganistan to właściwe dominium talibów i Osamy bin Ladena. Sztaby wojskowe przygotowały plany operacji Enduring Freedom (Trwała wolność). Interwencja w Afganistanie miała się rozpocząć 7 października od uderzeń z powietrza. Równocześnie podziemne bojówki miały uderzyć w liderów Al-Kaidy. Plan działań został zaaprobowany 13 września przez Biały Dom, któremu zależało na „ukaraniu" ludzi uznanych za winnych. Dwa dni później w rezydencji w Camp David George Bush dodał ostatnie szlify. „Reguły się zmieniły" – napisał do swoich agentów George Tenet, szef CIA, który dwa tygodnie później wysłał do Afganistanu swoją pierwszą paramilitarną ekipę pod nazwą Jawbreaker. Dowodzić na miejscu miał nią znawca regionu Gary Schroen, szykujący się już na emeryturę. Cofer Black, zwolennik mocnego uderzenia, przekazał mu wytyczne: „Macie zadanie: znaleźć członków Al-Kaidy i ich zabić. Chcemy ich zlikwidować. Szukajcie i znajdźcie Bin Ladena. Chcę jego głowy w pudełku. Chcę ją dostać do ręki i pokazać prezydentowi".
Ten sam Cofer Black tłumaczył szefom wywiadu brytyjskiego, którzy przyjechali do Waszyngtonu, by zorientować się w sytuacji rysującej się wojny w Afganistanie, i którzy zalecali odstąpienie od interwencji w Iraku, że „jedyny problem to zabić terrorystów", w ogóle nie zajmując się kwestią strat ubocznych. W oczach George'a Busha Stany poniosły zniewagę, która wymagała krwawych retorsji wymierzonych przeciwko niewidzialnym wrogom ukrytym gdzieś w afgańskich górach i chronionym przez reżim mułły Omara.
Oficjalny zakaz selektywnej eliminacji, jaki CIA otrzymała w 1976 roku, został zniesiony prezydencką dyrektywą. George Bush wydał również tajny rozkaz schwytania, przetrzymywania bez sądu i przesłuchiwania podejrzanych z całego świata, nie wykluczając tortur, jeśliby okazały się potrzebne. Tak zaczął się pościg za Bin Ladenem.
Paryż wykazał się pełnym zrozumieniem dla amerykańskich planów represji. Już 11 września po południu kierownictwo francuskich służb informacyjnych, wezwane do Matignon przez Louisa Gautiera, doradcę ds. obrony premiera Lionela Jospina, oceniło, że za zamachami musi stać Al-Kaida. Podczas nadzwyczajnej Rady Bezpieczeństwa zwołanej pod koniec tego dnia w Pałacu Elizejskim Jacques Chirac zastanawiał się wraz z Jospinem i odpowiednimi ministrami, jaką pomoc można przekazać Amerykanom. Zalecił, by przekazywać im wszystkie możliwe dane wywiadowcze. Do Waszyngtonu wysłano osoby, które miały zapoznać się z planowanymi posunięciami Pentagonu – ostatecznie Amerykanie nie byli chętni do rozmów, uznając, że chodzi o „ich własną" wojnę. Ambasador Francji przy ONZ Jean-David Levitte 12 września doprowadził do przyjęcia przez Radę Bezpieczeństwa rezolucji 1368, która akty terroryzmu zrównywała z aktami wojny, co usprawiedliwiało obronę i jednostronne reakcje.
Francuskie dylematy
Następnego dnia w Pałacu Elizejskim Jacques Chirac przyjął dyplomatę Jeana-Claude'a Cousserana, szefa DGSE, którego zapytał, co myśli o zamachach. Cousseran, mianowany na stanowisko w 2000 roku na bazie porozumienia między prezydentem a premierem, zastąpił prefekta Jacques'a Dewatre'a. Znakomicie znał się na Bliskim Wschodzie – pracował na posterunkach w Bejrucie, Bagdadzie, Teheranie, Jerozolimie, Damaszku i Ankarze, a następnie kierował departamentem Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu w MSZ. Podczas dwugodzinnej rozmowy z prezydentem potwierdził, że chodzi o Al-Kaidę. Jacques Chirac 14 września wezwał na poufne spotkanie innego eksperta, któremu wierzył bez zastrzeżeń – generała Philippe'a Rondota. Oficjalnie Rondot zajmował wówczas stanowisko doradcy ds. wywiadu i operacji specjalnych w gabinecie ministra obrony Alaina Richarda. W rzeczywistości stawał się szarą eminencją. W poufnej notatce generał Rondot odnotował, że Jacques Chirac zaczął od zamachów w Stanach Zjednoczonych: „Prezydent chciał potwierdzenia, że za działania terrorystów odpowiedzialny był faktycznie Osama bin Laden, i zastanawiał się nad rodzajem amerykańskich represji oraz tym, jak Francja miałaby w nich uczestniczyć".
Philippe Rondot był przygotowany do odpowiedzi na te pytania. Pozostawał w kontakcie z szefem posterunku CIA w Paryżu Billem Murrayem – nieźle zaokrąglonym olbrzymem, świetnym znawcą Bliskiego Wschodu, który do Paryża dotarł w lipcu tego samego roku. Ten wyjaśniał: „Dobrze współpracowaliśmy z francuskimi służbami, poza tym kilka tygodni wcześniej pojawiło się zagrożenie zamachem w Paryżu. Po 11 września tę świetną współpracę jeszcze zintensyfikowaliśmy". Bill Murray potwierdził między innymi, że regularnie rozmawiał z generałem Rondotem na temat Afganistanu. Zadzwonił do niego już następnego dnia po atakach. W toku rozmowy padła wzmianka o „dossier z celami", innymi słowy – o liście potencjalnych celów CIA, jak na przykład siedziba islamistycznej organizacji pozarządowej Al-Wafa w Pakistanie czy obozy treningowe Al-Kaidy. Obóz w Derunta w Afganistanie znajdował się dwadzieścia kilometrów na zachód od Dżalalabadu – był to duży kompleks wojskowy opuszczony przez żołnierzy sowieckich. Według CIA mieściło się w nim kilka osobnych komórek, między innymi specjalne instalacje, w których eksperci od materiałów wybuchowych pracowali nad uzdatnieniem broni chemicznej do użytku przez organizację Bin Ladena. Amerykanie obawiali się przede wszystkim, że Al-Kaida wykorzysta przygotowywaną w tych laboratoriach broń masowej zagłady.