Kiedy w niedzielne przedpołudnie wyszliśmy z dziećmi z domu, pod naszymi stopami po raz pierwszy w tym roku zachrzęścił śnieg. Moja córka, narzekająca od dobrych kilku tygodni na kurtki, czapki i cieknący bez końca z jej nosa katar, rozejrzała się dookoła i z właściwą sobie emfazą krzyknęła: „Jednak kocham zimę!”. Zatem natura czasami jeszcze potrafi zlitować się nad naszą wyobraźnią. Rozjaśnić ciemności najdłuższych nocy, szarość najkrótszych dni choćby cienką i ulotną warstwą bieli. Zrewanżować się jakoś zmarzniętym, skrępowanym kilkoma warstwami ubrań ciałom łaską, jaką wyświadcza naszym oczom. Podróżą, do której nas zaprasza; w którą wyruszamy, przemierzając te same szlaki i trasy każdego dnia. Wystarczy tylko otworzyć drzwi wejściowe, jak Łucji starczyło uchylić drzwi starej szafy, żeby wydostać się z deszczowej Anglii, szarej rzeczywistości naszego świata i ujrzeć zaśnieżone wzgórza Narnii. To nie przypadek, że właśnie śnieg był zwiastunem tamtej przygody.