Reklama

Santana: Sława jest jak więzienie

Aż 45 lat czekali fani zespołu Santana na ukazanie się płyty „Santana IV", utrzymanej w latynoskim, ekstatycznym stylu, jaki pamiętamy z występu grupy na festiwalu Woodstock. Santana zagra w Polsce na jedynym koncercie w Dolinie Charlotty na Festiwalu Legend Rocka 8 lipca.

Aktualizacja: 18.04.2016 07:12 Publikacja: 14.04.2016 13:08

Santana: Sława jest jak więzienie

Foto: Mystic

Carlos Santana należy do grona gwiazd, które tak jak Tina Turner czy Rod Stewart przeżyły bolesne załamanie kariery, po czym odbiły się od dna i powróciły na szczyty list przebojów. Na najnowszej płycie gitarzyście towarzyszą Gregg Rolie Neal Schon, Michael Carabello i Michael Shrieve, z którymi nagrał swoje najstarsze szlagiery: „Black Magic Woman", „Oye Coma Va", „Sambę Pa Ti" czy „Jingo". To jedno z jego wcieleń, bo przecież były jeszcze jazzowe, jazzrockowe i poprockowe.

Kiedy miałem okazję zapytać Carlosa Santanę, co myśli o swojej różnorodności, po dłuższej chwili namysłu tak się sportretował:

– Przypomina mi się widok Champs Élysées w Paryżu – powiedział. – Na tę wspaniałą aleję spływają samochody z mniejszych ulic. Czy powiedziałem coś o sobie? Tak, jestem artystą, na którego wpływ miało wielu muzyków. Miałem wielu mistrzów. Kiedy zaczynałem, byłem zasłuchany w Petera Greena. Potem Wayne'a Shortera. Mógłbym wymienić wiele nazwisk. Chodzi mi o to, że Carlos Santana to wielu ludzi w jednym ciele i pod jednym nazwiskiem. Fascynuje mnie życie na całej naszej planecie. Ciekawią ludzie i artyści ze wszystkich zakątków świata. Bardzo lubię cygańskie rytmy z Budapesztu – na równi ze starą muzyką japońską graną na historycznych instrumentach strunowych i włoską operą. W każdym zakątku świata można znaleźć ważną inspirację. Szukam jej każdego dnia. Choć oczywiście niezmiennie ważne pozostają dla mnie korzenie latynoskie.

I właśnie do nich powrócił na nowej płycie. Do nich nawiązywał, debiutując pod koniec lat 60. Ale w połowie następnej dekady przyszły lata chude. Na szczyty popularności Santana powrócił dopiero dzięki albumowi „Supernatural" (1999). Został on nagrodzony dziewięcioma Grammy, a sprzedał się w 27 mln egzemplarzach. Siłą rzeczy płyta przyćmiła wcześniejsze dokonania muzyka. Dlatego zwłaszcza młodzi słuchacze kojarzą go z przebojowymi duetami do tańca przygotowanymi z udziałem wielu wykonawców i kompozytorów, a nie z autorskimi płytami z początku kariery, gdy stał na czele zespołu Santana i przeszedł do rockowej legendy albumami „Santana", „Abraxas" i „Santana III" oraz występem na hippisowskim festiwalu Woodstock.

– To było niesamowite doświadczenie – mówił mi. – Przyjeżdżając na festiwal, byłem chłopakiem krótko po ukończeniu szkoły średniej. Zacząłem grać i już znalazłem się w jednym gronie z Cockerem, Hendrixem i The Who. Zaistniałem w muzycznej branży dzięki Woodstock.

Reklama
Reklama

A wszystko zaczęło się na peryferiach San Francisco, gdzie życie nie przypominało sielanki. Rodzina Santany mieszkała w ciasnym mieszkaniu w bloku. Carlos nie miał własnego łóżka. Dzielił je z bratem. W szkole też się nie układało. Siedząc w szkolnej ławce, myślał o tym, żeby grać jak B.B. King. Idąc jego śladem, zaczął zarabiać, występując na ulicy z przypadkowo poznanym harmonijkarzem. Był 1967 r. San Francisco był światową mekką hippisów. Trwała rewolucja dzieci kwiatów. Pech chciał, że u Santany wykryto gruźlicę.

– Leżałem całymi dniami w łóżku, a jedyne, co mogłem zrobić, to wgapiać się w telewizor – mówił w wywiadzie dla „Rolling Stone". – Któregoś dnia koledzy przynieśli mi jointy i LSD. Wszyscy wkoło umierali na gruźlicę, więc narkotyki odebrałem jak wyzwolenie z ponurej aury. Postanowiłem uciec ze szpitala. Byłem znowu na wolności.

Zaczął pracować w barze. Wspaniałą limuzyną przyjeżdżały tam po hamburgery gwiazdy z zespołu Grateful Dead. Santana pomyślał wtedy: „Jeśli im się poszczęściło, spróbuję i ja".

Elektryczny wąż

Z początku Santana Blues Band otwierał koncerty Steve'a Millera i Steppenwolf. Podobał się. Zaproszenie na Woodstock nie było dla nikogo zaskoczeniem. Grupa Santany zagrała tam pełen ekstazy koncert zarejestrowany z myślą o słynnym filmie dokumentalnym. Zaskoczyła wszystkich niesamowitym połączeniem tanecznych latynoskich rytmów i dzikości rocka. Dziś nie jest tajemnicą, że muzycy grali nafaszerowani narkotykami.

– Kiedy teraz oglądam w telewizji siebie z Woodstock, czuję się, jakbym widział innego faceta – wspominał Santana. – On wcale nie gra na gitarze. Chce okiełznać elektrycznego węża, który wije mu się w rękach.

Narkotyki stały się częścią życia Santany, z biegiem lat także jego artystycznego i osobistego dramatu.

Reklama
Reklama

– Z początku czułem, że rzeczywistość jest dzięki nim bardziej prawdziwa – opowiadał. – Wzbogacały życie duchowe, dostarczały wielu uniesień. Później zniszczyły radość życia. Cóż z tego, że w radiu słyszałem bez przerwy „Oye Coma Va", „Black Magic Woman" oraz inne utwory z „Abraxas", kiedy znajdowałem się w ciągłej depresji. Przyjaciele, z którymi grałem i dojrzewałem, stawali się coraz bardziej obcy. Zespołem targały konflikty, każdy myślał tylko o sobie. Coraz częściej nawiedzały mnie nocne koszmary, budziłem się z krzykiem. Na stadionach czekało na nas 60 tys. fanów, a my mieliśmy narkotyczne dreszcze, nie mogliśmy utrzymać instrumentów w dłoniach.

A mimo to Santana po latach starał się pamiętać tylko to, co najlepsze.

– Początki były wspaniałe – komentował. – Oczywiście, kiedy ruch stał się masowy, pojawiło się mnóstwo fałszu – w modzie, obyczajach, zachowaniach. Pamiętam nawet fałszywe uśmiechy i wymuszone gesty miłości. Ale dziedzictwo przetrwało i to jest najważniejsze. Chodzi o bunt przeciwko rządom, protest przeciwko ich brutalnej i wojennej polityce. Wcześniej tego nie było albo protesty były sporadyczne, przypadkowe. Prawdziwi hippisi wyszli na ulice i poszerzyli demokrację. To oni zaczęli dbać o dobro najbliższych i rodzin na całym świecie. Stało się tak, bo rządy o to nie dbały, im zależało i wciąż zależy tylko na bogactwie. Wierzę w możliwość zmian i to też jest spuścizna hippisowska.

Santana przeszedł drogą wielu dzieci kwiatów, którą charakteryzowała fascynacja ideałami Wschodu, a później coraz większy dystans do nich.

Gdy wpadł w depresję, jego guru został Sri Chinmoy. Nadał on Santanie imię Davadip, co oznacza „Oko i lampa boga". Santana przyjął jako własną dewizę sentencję „Aby siła miłości zastąpiła miłość siły". W tym samym czasie spotkał swoją przyszłą żonę Deborah, córkę gitarzysty z zespołu Billie Holiday.

– Objawiła mi się jako kobieta, która pozwoli podnieść się z upadku i zacząć życie od nowa – mówił. – Była bardzo kobieca, delikatna, ale jednocześnie promieniowała z niej żelazna konsekwencja i siła generała Pattona. Przypominała mi matkę, a przecież silny charakter mamy był jedną przyczyną mojej ucieczki z domu. To szalona historia.

Reklama
Reklama

– Kiedy spotkałam Carlosa, był osobą o miękkim sercu, zdumiewająco łagodną. Z biegiem lat stawał się coraz bardziej stanowczy – mówi Deborah.

Połączyła ich również religijna fascynacja. Deborah szybko została uczennicą Sri Chinmoya. Przyjęła imię Urmila. Razem wstąpili do wspólnoty prowadzonej przez guru.

– Pod względem rygorów przypominało to West Point życia duchowego – opowiadał Santana. – Ścięliśmy włosy, zrezygnowaliśmy z narkotyków, przeszliśmy na wegetarianizm. Wstawaliśmy o piątej rano i medytowaliśmy. Doszło do tego, że rywalizowaliśmy z Deborah, kto wstanie wcześniej, kto ciężej będzie pracował nad sobą. Urządzaliśmy maratony. Jednego razu przebiegłem 47 mil.

Santana odrzucał propozycje koncertów. Wolał układać pieśni medytacyjne dla Sri Chinmoya.

– Zanim spotkałem guru, służyłem tylko własnej cielesności, dzięki niemu mogłem służyć innym ludziom. Jestem struną, muzykiem jest on – mówił.

Reklama
Reklama

Jak to zwykle bywa, a przeżył tę historię wcześniej John Lennon w Indiach, fascynację wschodnim guru zakończył konflikt mistrza i ucznia. Santana poczuł się manipulowany, Sri Chinmoy zaś zaczął grozić muzykowi, gdy się dowiedział, że ten zamierza go opuścić.

– Nigdy nie zapomnę naszych pierwszych wakacji w Hiszpanii i tego cudownego momentu, gdy po raz pierwszy od lat zamówiłam kurczaka. Rozpływał mi się w ustach – wspomina Deborah chwile poza wspólnotą.

Dla Santany najważniejsze stało się życiu rodzinne, którym kierowała żona.

– Deborah powiedziała mi, że nie chce słyszeć w domu o żadnym Carlosie Santanie. Miałem poczuć się ojcem, który przykładnie wypełnia swe obowiązki – wspominał muzyk. – Miałem przede wszystkim pamiętać o wynoszeniu śmieci.

Duchowa lekcja nie pozostała jednak bez śladu. W posiadłości Santany w San Rafael, 20 minut na północ od San Francisco, poza położonym nad stawem domem stanął budynek, który nazywany był kościołem. Tam Santana grał i medytował. Na ścianie można było przeczytać tajemnicze słowo Metatron. Obok leżała kartka papieru do zapisywania myśli – rodzaj faksu łączącego Santanę z ponadnaturalnymi siłami. Jak wyznawał artysta, Metatron to imię anioła, z którym się komunikował. To właśnie on powiedział Santanie: „Będziesz obecny na falach radiowych". Santana zinterpretował słowa jako wskazówkę nagrania płyty. Tak zaczął się wielki powrót muzyka. Wydawcą, który potraktował Santanę poważnie, gdy inni odmawiali mu prawa bycia na muzycznym rynku, był Clive Davis z Arista Records. Ten sam, który doprowadził do podpisania umowy Santany z Columbią w 1968 r., przed występem na Woodstock. Zapytany przez Davisa, jak sobie wyobraża nową płytę, Santana odpowiedział to, co usłyszał od Metatrona: „Chcę połączyć cząsteczki ze światłem".

Reklama
Reklama

– Clave Davis mógł powiedzieć, że gadam jak nawiedzony, że czasy hippisowskie dawno się już skończyły – mówił artysta. Ale Davis wiedział, że musi potraktować muzyka poważnie.

– Nasz plan polegał na tym, że połowa albumu zostanie nagrana w konwencji „Oye Como Va", a druga powstanie we współpracy z innymi artystami, tak żeby można było płytę lansować w radiu, dla młodszych słuchaczy – wspominał Davis.

– Nie chciałem być zakładnikiem lat 60. – podkreślał Santana.

Arcydzieło radości

Davis pomógł napisać i zamówić piosenki, a także zaprosić do udziału w sesji największe amerykańskie gwiazdy – Dave'a Matthewsa, Lauryn Hill, Wyclefa Jeana, Erica Claptona i Roberta Thomasa, który napisał słowa i muzykę „Smooth", kompozycji nagrodzonej Grammy w kategorii piosenka i nagranie 1999 roku.

– Chciałem, żeby „Smooth" stało się piosenką na miarę „La Bamby" i „Macareny". Chciałem powiedzieć tą piosenkę historię w stylu Little Richarda. Jest piątkowy wieczór, masz trochę pieniędzy, odrobiłeś lekcje, umyłeś zęby, wypachniłeś się dezodorantem i możesz iść potańczyć z Sally albo Sue, poprzytulać się z nią – tłumaczył Santana.

Reklama
Reklama

– Carlos wytłumaczył mi, że muzyk może wprowadzić człowieka w inny stan. Wystarczy zagrać jedną nutę, by ludzie mogli poczuć się inaczej – wspominał Rob Thomas. – Wiem, że w moich ustach brzmi to jak niedorzeczność, ale Carlos potrafi tę myśl wprowadzić w życie.

W kapryśny sposób zachował się Eric Clapton.

– Z początku odmówiłem udziału w sesji, wymawiając się obowiązkami, jakie miałem w związku z organizacją ośrodka dla narkomanów na wyspie Antiqua – opowiadał. – Później jednak poszedłem po rozum do głowy i wysłałem do Carlosa list, w którym pytałem, czy jest jeszcze na płycie miejsce dla mnie.

– Z Erickiem pracowało mi się najlepiej. Patrząc sobie w oczy, po prostu zaczęliśmy grać – uznał Santana. – Byliśmy jak dwóch Apaczów przywołujących duchy w Wielkim Kanionie.

Santana był dumny z „Supernatural".

– Nigdy nie czułem się w swojej skórze dobrze. Zawsze uciekałem od siebie. Dopiero teraz czuje się sobą – opowiadał. – To największe moje zwycięstwo, po którym nie zależy mi już na zdobywaniu żadnych nagród. Po latach próby – cierpienia, bólu i wstydu – horroru, który przeżyłem, udało mi się stworzyć arcydzieło radości.

Bo życie miewał niezwykle ciężkie. Zwłaszcza dzieciństwo. Rodzice oprócz Carlosa mieli jeszcze szóstkę dzieci. Żyli w prowincjonalnym meksykańskim miasteczku Autlin de Navarro.

– Marzyłem o sławie, którą tata cieszył się w mieście jako skrzypek – wspominał Santana. – Patrzyłem na ojca zachwycony tym, jak gra, jak wielkiej przemiany dokonuje swoją muzyką w słuchaczach.

Gdy ojciec miał grać koncert w pobliskim kościółku, brał syna na plecy i razem jechali rowerem na występ.

– Czułem, że jestem oczkiem w jego głowie. Miałem jasną karnację jak mama, no i chciałem zostać muzykiem – opowiadał. – Bywa, że ojciec jest pierwszym bogiem w naszym życiu. Tak było ze mną. Uwielbiałem jego opowieści, kiedy wracał z dłuższych występów. Gdy opowiadał historię o tygrysie... oczy powoli tężały mu, słowa wypowiadał coraz wolniej, a nam udzielało się napięcie. Przypomniałem sobie o tym, gdy uczyłem się grać solówki gitarowe. Każde z nich musi był jak pełna napięcia opowieść.

Także specyficzne, wibrujące brzmienie gitary Santana ma związek z dzieciństwem.

– To śmieszna historia. Moje solówki wzięły się z połajanek mamy: „A nie mówiłam ci, że coś tam...", „A prosiłam cię, żebyś...". Mają to samo tempo i rytm.

Pierwszym instrumentem, na jakim uczył się grać Santana, były skrzypce.

– Nienawidziłem ich brzmienia, wyglądu, a nawet tego, jak pachną. Co innego gitara – zakochałem się od pierwszego wejrzenia – mówił.

Beztroskie dzieciństwo przerwała bieda i przeprowadzka do Tijuny, na pogranicze meksykańsko-amerykańskie, gdzie kwitła prostytucja, przemyt ludzi i alkoholu.

– Ojciec wysłał nas na ulicę. Handlowałem gumą do życia, pucowałem buty. Gdy podrosłem, grałem ludowe piosenki za jednego centa od sztuki.

Inny, lepszy świat zza amerykańskiej granicy oglądał tylko w telewizji. Na co dzień przygrywał wraz z ojcem klientom w burdelu.

– Pamiętam spelunki z wiejskim klepiskiem, gdzie stoły były czarne od popiołu – mówił z goryczą. – Kto by tam pamiętał o popielniczkach. Policjanci obmacywali bezkarnie prostytutki, bo w każdej chwili mogli je przecież zaaresztować. Od tego widoku i smrodu nieraz dostawałem bólu żołądka.

Jako 14-latek Santana zbuntował się przeciw ojcu. Trafił z deszczu pod rynnę. Przygrywał w lokalu ze striptizem. Grał od 14 po południu do 6 rano. Godzina grania, godzina przerwy. 9 dolarów za tydzień.

– Przez pierwsze dni, patrząc na rozbierające się i tańczące nago kobiety, czułem się napięty jak flagowy maszt. Ale ten pierwszy raz nie był wcale romantyczny – wspominał. – Przeżyłem szok. Obrzydliwość. Zrozumiałem, że najbardziej zmysłową rzeczą na świecie jest niewinność.

Pieniądze zarobione w barze pomogły rodzicom załatwić papiery emigracyjne do Stanów Zjednoczonych. Mama chciała, żeby Carlos poszedł do gimnazjum.

– Po tym, gdy zadawałem się z prostytutkami i starszymi od siebie facetami, nagle miałem znaleźć się w gronie dzieciaków – mówił. – Byłem też wściekły na mamę, bo wydała pieniądze, za które chciałem kupić lepszą gitarę. Zbuntowałem się i wróciłem do Tijuny. Przyjechał po mnie brat. Siłą wciągnął mnie do samochodu i zawiózł do Ameryki. To było dosłownie porwanie.

Być jak woda

Tak już bywa w show-biznesie, że nawet największy powrót przestaje być z czasem sensacją. Od premiery „Supernatural" mijały lata, a chociaż Santana utrzymywał wysoki poziom nagrań, zaczęło brakować mu pomysłów na kolejne albumy. Z pomocą znowu pospieszył Clive Davis, przyjaciel i producent, który zaproponował album „Guitar Heven" z gitarowymi szlagierami – „Back in Black" AC/DC, „Whole Lotta Love" Led Zeppelin, „Sunshine of Your Love" The Cream czy „While My Guitar Gently Weeps" The Beatles. Santana wykonał je w duetach m.in. z Joe Cockerem oraz raperem Nas.

Niestety, po 34 latach rozpadło się małżeństwo z Deborah, która pomogła muzykowi podnieść się z upadku. Jego obecną partnerką jest znakomita perkusistka Cindy Blackman, znana z występów m.in. z Lennym Kravitzem. Santana oświadczył się podczas jednego z koncertów w 2010 roku. Mieszkają razem w Las Vegas.

Do powrotu z zespołem Santana Carlos przygotowywał się długo i pieczołowicie. Nikt nie wiedział, że pierwsze nagrania zarejestrowano w 2013 roku.

– Nasza sesja nagraniowa była magiczna – powiedział lider. – Nie musieliśmy niczego forsować na siłę, osiągnęliśmy nieprawdopodobną naturalność, która zrodziła się z jamu i próby uporządkowania go. Nikt nie będzie miał problemu, żeby zidentyfikować tę muzykę z szyldem zespołu Santana.

Nawet jeśli „Santana IV" nie powtórzy nawet w części sukcesu „Supernatural" – muzyk po wszystkich przejściach ma dystans do sławy.

– Granie muzyki jest dla mnie wielką przyjemnością, przestałem być zakładnikiem popularności – powiedział. – Bo sława może być jak więzienie, z którego trzeba jak najszybciej uciekać. Nauczyłem się tego i odtąd czuję się wolnym artystą. To pozwala przetrwać i gorsze okresy. Kieruję się prostą zasadą. Jeżeli moje serce nie czuje muzyki, nie bije szybciej, nie gram jej. Spodobały mi się słowa Bruce'a Lee, mistrza karate, który powiedział, że najlepiej być jak woda. Ona potrafi się zaadaptować do każdej życiowej sytuacji i pomimo zmiany postaci – choć raz jest deszczową chmurą, innym razem oceanem czy płynem w szklance – nie traci swoich ożywczych właściwości.

 

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Czarnobyl 25 lat po katastrofie
Materiał Promocyjny
MLP Group z jedną z największych transakcji najmu w Niemczech
Plus Minus
„Urodziny”: Ktoś tu oszukuje
Plus Minus
„Call of Duty: Black Ops 7”: Strzelanina z ładną grafiką
Plus Minus
„Przestawianie zwrotnicy. Jak politycy bawią się koleją”: Polityczny rozkład jazdy
Materiał Promocyjny
Startupy poszukiwane — dołącz do Platform startowych w Polsce Wschodniej i zyskaj nowe możliwości!
Materiał Promocyjny
Lojalność, która naprawdę się opłaca. Skorzystaj z Circle K extra
Reklama
Reklama
REKLAMA: automatycznie wyświetlimy artykuł za 15 sekund.
Reklama
Reklama