Propagandowe kino historyczne, kręcone przez usłużnych reżyserów za państwowe pieniądze, jest co do zasady gatunkiem, w którym powstają dzieła szczere i prawdomówne. Mało tego, opowiadają one często bardziej przenikliwie niż tuziny analityków. Odważniej niż najbardziej nawet niezależny dziennikarz. Tyle tylko, że nie o czasach, w których umiejscowiona została opowieść, ale o tych, w których ją nakręcono.
Tak właśnie jest z dziełem „Rok 1612". Po obejrzeniu tego filmu będziemy wiedzieli o XVII-wiecznej historii Rosji – okresie Wielkiej Smuty i walce z polskim najeźdźcą – mniej niż przed seansem. Skrawki licealnej wiedzy zostaną zagadane przez mówiące ryby, utoną w tętencie biegającego po rosyjskich lasach jednorożca. Ale dla zrozumienia filozofii politycznej współczesnej Rosji jest film Władimira Chotinienki dziełem niezbędnym.
Sienkiewicz à rebours
W grudniu 2004 roku Władimir Putin zadecydował o zniesieniu 7 listopada (dnia wybuchu rewolucji bolszewickiej) jako święta państwowego. Zamiast tego ustanowiono nowe święto 4 listopada – Dzień Jedności Narodowej. Upamiętniał on kapitulację polskiego garnizonu na Kremlu w 1612 roku. Było to „odgrzanie" starej, przedrewolucyjnej tradycji. Już w 1613 roku Michaił Romanow wprowadził do kalendarza „Dzień wyzwolenia Moskwy od polskich najeźdźców". Dla carskiej Rosji był to niemal akt założycielski – symboliczne zakończenie Wielkiej Smuty, czasów wewnętrznego rozbicia, słabości i upokorzeń.
Putin podjął tę decyzję z trzech przyczyn. Po pierwsze, był to ukłon w kierunku Cerkwi. Z oczywistych względów jej przedstawicielom trudno było przyłączyć się do obchodów bolszewickiego przewrotu. Jednocześnie 4 listopada to także w prawosławnym kalendarzu dzień celebracji cudownej ikony Matki Boskiej Kazańskiej. Właśnie jej wstawiennictwo miało z kolei przyczynić się do „wyproszenia" wojsk Rzeczypospolitej z Kremla. Po drugie, tak jak wstąpienie na tron pierwszego z Romanowów kończyło okres zapaści rosyjskiej państwowości, tak objęcie rządów przez Władimira Putina miało – zgodnie z kanonami moskiewskiej propagandy – kończyć czas „wielkiej smuty" lat 90., upokorzeń z epoki rządów Borysa Jelcyna. Oznaczało początek nowego marszu ku imperialnej potędze. Po trzecie wreszcie, mieszkańcy Rosji byli przyzwyczajeni do dnia wolnego od pracy na początku listopada i po zniesieniu obchodów wybuchu rewolucji coś im się zwyczajnie od rządzących należało. Wszystko się więc w tym pomyśle zgadzało. Poza jednym – Rosjanie nie mieli pojęcia, o co chodzi w nowym święcie. Jeszcze dobrych kilka lat po wprowadzeniu Dnia Jedności Narodowej tylko 16 proc. spośród obywateli Federacji Rosyjskiej wiedziało, co tak naprawdę świętują 4 listopada.
Świadomość historyczną Rosjan miał podnieść wchodzący na ekrany w 2007 roku film „1612. Kroniki Wielkiej Smuty". Kremlowi zależało, by wyreżyserował go laureat Oscara Nikita Michałkow. Ostatecznie jednak został on producentem, a za kamerą stanął jego uczeń i przyjaciel Władimir Chotinienko.