Wbrew temu, co się wydaje, nie to jest jednak istotą problemu. Z perspektywy prawnej, ale także politycznej, fundamentalne znaczenie ma zupełnie co innego. Otóż nawet gdyby enuncjacje posła Janusza Kowalskiego o braku środków niemieckich na nauczanie polskiego były prawdziwe, to i tak podjęta na ich podstawie decyzja MEN o odebraniu uczniom pochodzącym z mniejszości niemieckiej dwóch z trzech lekcji języka ojczystego byłaby skandaliczna. Dlaczego? Bo 150 tysięcy osób należących do mniejszości niemieckiej to obywatele RP, z perspektywy prawa, moralności tacy sami, jak etniczni Polacy, ale także Tatarzy, Ormianie, Białorusini. Każda z tych nacji ma prawo do nauczania swojego języka ojczystego, a nasze ewentualne (słuszne bądź nie) spory z władzami innych państw nie odbiera im tego prawa. Każde inne podejście do problemu byłoby przyjęciem rasistowskiej, etnicznej koncepcji obywatelstwa, która opierałaby się na przekonaniu, że tylko większość ma w danym kraju prawa, mniejszość zaś może być sekowana, odrzucana, pozbawiana podstawowych praw. Europa wielokrotnie przerobiła skutki takiego myślenia i naprawdę nie są one zachęcające.
Czytaj więcej
Kościół w Polsce cofnął się w kwestii okazywania miłosierdzia wobec osób skrzywdzonych i wymierzania sprawiedliwości krzywdzicielom. To, co się dzieje, jest regresem nie tylko prawnym, ale również mentalnym.
Nie ma i nie może być też zgody – i to z konserwatywnego punktu widzenia – na dyskryminację ze względu na pochodzenie. Dokument MEN odbierający jednej z mniejszości (tej akurat, której bardziej się nie lubi i na niechęci do której można zbudować większe poparcie) środki na naukę języka jest zaś czystej wody taką właśnie dyskryminacją. Jeśli władze RP uznają za stosowne nie tylko to robić (patrz dokument MEN), ale też się tym szczycić (patrz wpisy posła Kowalskiego), to jaką pewność mogą mieć Białorusini, że ich także nie dotkną podobne zapisy? Jeśli Polska ma być tylko dla Polaków (co jest, przypomnijmy, hasłem niewiele mającym wspólnego z myśleniem konserwatywnym, a jeszcze mniej z chrześcijaństwem), to kolejne genialne pomysły polityków rządzącej prawicy mogą dotknąć każdego.
Nie ma i nie może być też zgody – i to z konserwatywnego punktu widzenia – na dyskryminację ze względu na pochodzenie. Dokument MEN odbierający jednej z mniejszości (tej akurat, której bardziej się nie lubi i na niechęci do której można zbudować większe poparcie) środki na naukę języka jest zaś czystej wody taką właśnie dyskryminacją.
Politycznie, zostawiając na moment na boku kwestie prawne i moralne, też nie bardzo wiadomo, jakie korzyści zewnętrzne miałaby odnieść Polska z decyzji MEN. Chyba że chodzi o to, żeby kraje, które mają o wiele większy niż Niemcy problem ze wspieraniem nauczania języka polskiego, i gdzie żyje istotna mniejszość polska, miały dobry argument do dyskryminacji Polaków. Głupie pomysły mają konsekwencje, a cenę płacą za nie zazwyczaj słabsi.