Marchlewszczyzna: Bolszewicka mała Polska

W 1935 roku rejon marchlewski na Ukrainie został zlikwidowany, a rok później większość mieszkańców wywieziono do Kazachstanu. Dla okolicznych miejscowości oznaczało to upadek. Nie podniosły się już nigdy.

Aktualizacja: 04.09.2016 06:56 Publikacja: 01.09.2016 15:15

Foto: materiały prasowe

Z formalnego punktu widzenia te wsie wciąż istnieją, wystarczy sprawdzić na Google Maps. Jednak droga do Adamówki przypomina piaszczysty szlak przez sam środek puszczy. Nagle zza wysokich zarośli wyłania się samotny budynek. Dalej jechać trudno, bo na wertepach może się rozlecieć zawieszenie. Gdzie ta wieś? Zniknęła?

Trzeba jeszcze skręcić w lewo i dopiero widać to, co zostało po Adamówce: rozsypujące się ruiny chat. Gdzieś z lewej powinien stać krzyż upamiętniający ofiary Wielkiego Głodu, które chowano w zbiorowym grobie. Niestety, drzewa i krzewy zasłoniły wszystko. Z prawej stoi inny krzyż, łaciński, nie prawosławny. Za rozwidleniem drogi zaczyna się kolejna wieś, czyli Lubarska Huta: ze trzy – cztery domy, niewielkie, ale zadbane i zarybione stawy, a w krzakach znowu ruiny.

Przed wojną, do 1935 roku, w każdej z tych wiosek mieszkało po tysiąc osób, głównie Polaków. W Lubarskiej Hucie była huta szkła, w Adamówce, oprócz podobnej huty, także filia banku i szkoła. – Do ruin huty chodziłem, jak byłem dzieckiem. Zbieraliśmy kawałki kolorowego szkła. Teraz tych ruin nie ma jak odnaleźć – mówi jeden z mieszkańców Lubhuty, jak w skrócie nazywają wieś miejscowi.

Nieudany eksperyment

W 1935 roku rejon marchlewski, do którego należała wieś, został zlikwidowany. W 1936 roku większość mieszkańców została wywieziona do Kazachstanu. A to dla tych miejscowości oznaczało upadek. Nie podniosły się nigdy. W latach 50. i 60. ubiegłego stulecia wyjechali niemal wszyscy pozostali mieszkańcy. Teraz żyje tu kilkanaście, może ze dwadzieścia kilka osób. Wprawdzie ziemia jest tania, więc domów mogłoby być więcej, ale warunki nie sprzyjają. W okolicy nie ma żadnego, nawet najmniejszego sklepiku. Wiosną i jesienią, gdy drogi zamieniają się w błotniste trakty, do Dołbysza – dawnego Marchlewska – trzeba jechać albo terenowym samochodem, albo wędrować na piechotę w solidnych kaloszach.

To miał być eksperyment: stworzenie małej „bolszewickiej Polski", z której – w razie nowej wojny z II RP – można by brać kadry niezbędne na okupowanych terenach. Eksperyment w Marchlewsku i okolicach trwał dziesięć lat, od 1925 do 1935 roku. Nie przyniósł pożądanych efektów. Polacy niespecjalnie garnęli się do partii komunistycznej i do kołchozów, nie chcieli porzucać wiary.

81 lat temu zaczęto więc likwidację wszystkich polskich (choć komunistycznych) instytucji: od Polskiego Instytutu Pedagogicznego w Kijowie poczynając, poprzez rozliczne gazety („Sierp", „Głos Młodzieży" czy „Marchlewszczyznę Radziecką"), szkoły z polskim językiem wykładowym, biblioteki i czytelnie, na Polskim Rejonie Narodowym im. Juliana Marchlewskiego na Ukrainie (potem podobnym rejonie, im. Feliksa Dzierżyńskiego na Białorusi) kończąc. Rok później rozpoczęły się wywózki Polaków z szerokiego nadgranicznego pasa, w tym z Marchlewszczyzny.

Wydaje się, że sam Marchlewsk, przemianowany wkrótce na Szczorsk (od Mykoły Szczorsa, jednego z bolszewickich dowódców, który zginął w 1919 roku), a potem znów na Dołbysz (po ukraińsku Dowbysz), ucierpiał nieco mniej niż wsie. Co prawda został pozbawiony rangi stolicy rejonu, ale przetrwał i dziś na około 5 tys. mieszkańców niemal połowę stanowią Polacy. W większości nie mówią po polsku. Mówią za to po ukraińsku i trudno się dziwić, skoro dopiero w niepodległej Ukrainie wprowadzono nauczanie polskiego w miejscowej szkole. Zbudowano ją zresztą za polskie pieniądze, przekazane w zamian za zgodę na lekcje polskiego. Był to nadspodziewanie skromny warunek, zważywszy na ogromną kwotę, jaką dostały władze rejonowe.

Przedwojenne czasy niewielu już pamięta. Do niedawna wspomnienia o Marchlewszczyźnie pielęgnował Stefan Kuriata, były dyrektor piekarni. Po jej prywatyzacji zwolniono go z pracy, potem piekarnia zbankrutowała, a on został stróżem opustoszałego budynku. Zmarł w 2015 roku i nie wiadomo, czy jego rodzina przechowa gromadzone przez niego zbiory. A miał np. przedwojenną księgę meldunkową jednej z okolicznych wsi. Przy wielu nazwiskach pojawia się adnotacja „Polak", przy części – „wysłany do Kazachstanu".

Podobne adnotacje znalazły się zapewne przy nazwiskach dwóch pań, które spod Marchlewska zostały wywiezione do Kazachstanu. Miały szczęście. Udało im się wrócić. Teodora Tereszczuk dziś ma lat 90, a Janina Całko – 97.

Teodora żyje z mężem w niewielkim parterowym domku otoczonym ogródkiem. Wróciła nieoczekiwanie w 1947 roku, bo nagle wydano im dowody osobiste, zwane paszportami (tzw. paszport wewnętrzny. Wcześniej deportowani nie mieli żadnych dokumentów i nie wolno im było oddalać się od swoich wsi). Można powiedzieć, że jej się udało – przetrwała najgorsze czasy, dożyła chwili, gdy w dawnym Marchlewsku odbudowano kościół, a w szkole rozpoczęto naukę polskiego.

Janina Całko prawie całkiem ogłuchła. Ma chore nogi, trudno jej wstać, więc cały dzień leży w łóżku. Na domiar złego nie ma rodziny, która mogłaby jej pomóc. Opowiada urywanymi zdaniami, mylą jej się daty i wydarzenia. Nie słyszy pytań. Mówi swoje. I wyraźnie się cieszy, że ktoś chce jej posłuchać. A warto – jej opowieść mogłaby stanowić kanwę sensacyjnego filmu. Bo pani Całko z kazachskiego stepu uciekła...

Obie mówią po ukraińsku. Po polsku wymawiają tylko imiona, Józek czy Stasiek. Janina powtarza jeszcze: „Boże mój". Bo choć po 1936 roku trzeba się było przestawić na ukraiński, ludzie dalej modlili się po polsku ze starych, starannie pochowanych książeczek i modlitewników.

W dawnym Marchlewsku śladów przeszłości prawie nie ma. Placyk w centrum miasta, gdzie wciąż stoi cokół pomnika Lenina – jedyny na całej Ukrainie z napisem literami łacińskimi – zarosły krzaki. Sam Lenin zniknął już dawno, po cokole też pewnie wkrótce nie będzie śladu.

Między szkołą a kościołem

Dziś największym problemem Dołbysza jest brak szans na rozwój. Główny zakład przemysłowy – fabryka porcelany – choć ma znakomitą tradycję (powstał w 1823 roku), jest w opłakanym stanie. Po prywatyzacji kilkakrotnie bankrutował. Potem został podzielony na dwie firmy, z których jedna organizuje wydobycie gliny (sprzedawanej podobno m.in. do polskiego Cersanitu, który ma swoje zakłady na Ukrainie), a druga produkuje naczynia. – Nie wiadomo, kto jest właścicielem tych przedsiębiorstw. Gdy pytamy, słyszymy, że to tajemnica handlowa – mówi jeden z mieszkańców Dołbysza.

To rzeczywiście zdumiewające: ludzie nie wiedzą, do kogo należy największy zakład w ich miasteczku! Tak naprawdę jedynymi sprawnie funkcjonującymi firmami są sklepy – w tym ten największy, Lileja, niemal naprzeciw fabryki porcelany. Ale z samego handlu miasteczko nie wyżyje. Bo żeby kupować, trzeba mieć pieniądze. A zarobić trudno. I koło się zamyka.

Korzystając z reformy samorządowej na Ukrainie, lokalna elita chciałaby stworzyć nową jednostkę administracyjną. Kilka gromad (odpowiednik naszych gmin) chce się połączyć – z grubsza oznaczałoby to odtworzenie dawnego rejonu marchlewskiego. Nowe przepisy umożliwiają powoływanie dobrowolnych związków gromad – i zapewne tak właśnie zostanie to zrealizowane.

W tej chwili dwie najaktywniejsze instytucje w Dołbyszu to szkoła i kościół. – Z około 500 uczniów połowa uczy się polskiego – mówi Oleg Chomiak, dyrektor szkoły. To zresztą właściwa proporcja – przecież Polacy stanowią 50 proc. mieszkańców miasteczka.

Duży dwupiętrowy budynek został dokończony w 1998 roku; wtedy uczyło się w nim 700 dzieci, ale Dołbysz miał wówczas więcej mieszkańców. Kościół zbudowano w latach 1991–1995. Obok szkoły to dziś najokazalsza budowla Dołbysza. Kamienne tablice stojące przed nią upamiętniają 200 osób, ofiar zarówno deportacji z 1936 roku, jak i operacji polskiej NKWD z lat 1937–1938.

Ukarane miasto

Nieco dalej, z boku, znajduje się dawne przedszkole, dziś – dom parafialny. – Chcemy stworzyć naszym parafianom i w ogóle mieszkańcom Dołbysza możliwości działania i rozwoju – mówi ksiądz Waldemar Pawelec. Dlatego w domu parafialnym, oprócz lekcji religii, organizowane są kursy języka polskiego i angielskiego, a nawet tańca. Od rana do wieczora coś się tu dzieje, przychodzą dzieci, młodzież, dorośli. A przed kościołem odbywają się pikniki i festyny. Działa Parafialny Klub Sportowy, czyli druga po FK Awangard lokalna drużyna piłkarska. To więcej niż gdzie indziej w okolicy, ale wciąż za mało, by ludzie z Dołbysza nie uciekali – do Żytomierza czy Kijowa. Bo tam jest praca.

Dołbysz chce się rozwijać, ale do tego potrzebne jest spore wsparcie – może z Polski, bo na władze obwodowe, a nawet te w Kijowie, nie ma co liczyć. Nie dlatego, że nie chcą pomóc, ale zwyczajnie nie mają środków. I nie chodzi tu o żadne dary, lecz o systemowe działanie, które dałoby temu najbardziej polskiemu miastu na Ukrainie szanse na przyszłość.

Myśląc o przyszłości, trzeba jednak pamiętać o przeszłości. Szans na powstanie jakiegoś muzeum z prawdziwego zdarzenia nie ma. – Chcielibyśmy, by powstała izba pamięci – mówi ksiądz Pawelec. Sprawą zajęła się warszawska Fundacja Joachima Lelewela, prace już zostały podjęte, choć rzecz jasna największym problemem będzie zgromadzenie środków. A gdy już placówka powstanie, będzie musiała być utrzymywana.

Jednym z problemów dawnego Marchlewska jest jego położenie. Od szosy Żytomierz–Równe, wyremontowanej na Euro 2012, prowadzącej na wschód do Kijowa, a na zachód do Łucka i dalej, przez Włodzimierz Wołyński, do polskiej granicy, trzeba jechać w bok 12 kilometrów. Te kilometry, obok słabych, gliniastych gleb, są przekleństwem miasteczka. Bo po co jechać w bok od szosy, jeśli celem ma być upadająca fabryka, zgrupowanie parterowych domów, kilka sklepów, nowa cerkiew, kościół czy szkoła. Ale po to, by zwiedzić izbę pamięci, może warto będzie skręcić w bok.

A jak już powstanie izba opowiadająca o polskości miasteczka i okolicy – polskości, której nie zniszczyły deportacje 1936 roku – to może zwiedzający zechcą wspomóc także Dołbysz. Miejscowość, która do dziś cierpi, ukarana kilkadziesiąt lat temu za nieudany eksperyment z radziecką Marchlewszczyzną.

Autor jest analitykiem Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, a społecznie – prezesem Fundacji Joachima Lelewela

„Z jednej strony był step, z drugiej cmentarz"

Janina Całko (ur. 1919 r.):

Wieźli nas dwa tygodnie. Przywieźli, rzucili na step. A tam mrozy po 50 stopni. Żyją tam Kirgizi. Mówili nam: „Dawniej nas nazywali Kirgizi, a teraz nazywają Kazachami". I ci Kirgizi pytali, czemuśmy przyjechali? „Nie trzeba było przyjeżdżać" – mówili.

Nas, Polaków, najwięcej przywieźli. A tu ani lasu, ani chat, cegły sami robiliśmy, nazywały się saman. Ziemia dobra, ale lato krótkie, głównie zima.

Ludzi na step wyrzucili, a tu jesień, chłód, jeść nie było co. Do stacji kolejowej 60 kilometrów, a zimą taki śnieg, że chaty aż po dach zasypywał. Ludzie umierali. I tak z jednej strony był step, z drugiej cmentarz.

Tato mój urodził się w 1885 roku. Był w Polsce i wojował z jakimiś Madziarami (zapewne podczas I wojny światowej z żołnierzami z Austro-Węgier – red.). Mieliśmy chatę w Szeremetowie. A w Kazachstanie ziemiankę. Żyliśmy w dwunastym posiołku. Nie ma czym palić w piecu, zimno. U nas siedem dusz było, trzy dziewczynki i dwóch chłopczyków. Ja byłam bosa i oni bosi. Ani jednego dnia w szkole nie byłam. Chorowałam, tato zabrał mnie do szpitala, ostrzygli mnie maszynką i mówili, że strasznie chuda jestem.

Dawali nam 7 kilogramów pszenicy na miesiąc. Robiliśmy taki krupniczek z wodą. Jak przyszła wojna, to po jednym uciekaliśmy. Stasiek miał dziesięć lat, Franek sześć lat. I uciekli z tatą we trójkę. Tata po drodze chciał coś im kupić, zobaczyli go (milicjanci? – red.) i mówią: „Dawaj dokument". Nie miał, to go zabrali. Powiedział im: „Ja ze wsi Szeremetowo, żytomierski obwód, puliński rejon".

Tata poprosił, żeby napisali do wsi, do gospodarza, co wziął naszą chatę. Więc napisali do tego człowieka. I ten gospodarz przestraszył się, że mu ojciec zabierze dom. No i odpowiedział, że tato to kułak, miał piękną chatę. A jacy my kułacy? Jeść było co, ale ziemi mieliśmy mało. Jak list dostali, to go na dziesięć lat zasądzili. A bracia... jak kamień w wodę. Tych dzieci już nie zobaczyliśmy.

„Ale wyżyliśmy"

Teodora Tereszczuk (ur. 1926 r.):

Mieszkaliśmy w Sobolówce. W 1936 roku wysyłano z Ukrainy do Kazachstanu Polaków i Niemców. Myśleliśmy, że wezmą tylko bogatych, a my nie byliśmy bogaci. Jednak nas to nie ominęło. Wzięliśmy kilka koszy kartofli, piękną skrzynię, łóżka. Potem wszystko sprzedaliśmy Kazachom.

Jechaliśmy pociągiem towarowym, bardzo długo. W wagonach były piętrowe półki (zapewne prycze – red.), leżeli na nich ludzie, a pośrodku korytarz. Przywieźli nas do Tajinszy w północnokazachstańskim obwodzie i dalej rozwozili. Najpierw nie było wsi, tylko „toczki" (punkty – red.), a potem nasza „toczka" została nazwana Czkałowo.

Przed nami też tam przywożono ludzi. Była zbiorowa mogiła, wielu podobno umarło, tam ich zakopano. Żeby dotrzeć z wioski do wioski, trzeba było dostać przepustkę od komendanta. Powoli się nam poprawiło, jakoś sialiśmy i coś się rodziło, ale chciało się do swojego kraju wrócić. Klimat był straszny, mrozy silne. Ludzie wychodzili z chaty i niczego nie widzieli. Wiatr wiał śniegiem. Człowiek zamarzał, idąc nawet do sąsiedniego domu. Nasza chata była na końcu wsi, nawiewało na nią tyle śniegu, że sanie po niej jeździły.

Nie było jak się uczyć, trzeba było zarabiać. Zbieraliśmy i jedliśmy zgniłe kartofle i kapustę. Ale wyżyliśmy. Z głodu w naszym kołchozie nie umieraliśmy.

W 1947 roku dali nam paszporty (dowody osobiste – red.). Wkrótce potem przyjechaliśmy na Ukrainę. Wróciliśmy do Sobolówki, gdzie już mieszkali ci nasi znajomi, którzy wcześniej z Kazachstanu uciekli. Szli nocami, chowali się, ciężko było, ale dotarli.

Trudno było u nich w domu siedzieć, więc przenieśliśmy się do Dołbysza, ojciec poszedł do fabryki. Ja szkół nie kończyłam, tylko jakieś kursy, ale w Czkałowie pracowałam w banku, to i w Dołbyszu do banku poszłam, a potem do fabryki. W 1957 roku wyszłam za mąż i tak mieszkamy tu razem...

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Z formalnego punktu widzenia te wsie wciąż istnieją, wystarczy sprawdzić na Google Maps. Jednak droga do Adamówki przypomina piaszczysty szlak przez sam środek puszczy. Nagle zza wysokich zarośli wyłania się samotny budynek. Dalej jechać trudno, bo na wertepach może się rozlecieć zawieszenie. Gdzie ta wieś? Zniknęła?

Trzeba jeszcze skręcić w lewo i dopiero widać to, co zostało po Adamówce: rozsypujące się ruiny chat. Gdzieś z lewej powinien stać krzyż upamiętniający ofiary Wielkiego Głodu, które chowano w zbiorowym grobie. Niestety, drzewa i krzewy zasłoniły wszystko. Z prawej stoi inny krzyż, łaciński, nie prawosławny. Za rozwidleniem drogi zaczyna się kolejna wieś, czyli Lubarska Huta: ze trzy – cztery domy, niewielkie, ale zadbane i zarybione stawy, a w krzakach znowu ruiny.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie
Plus Minus
Joanna Szczepkowska: Refren mojej ballady