Morderstwo księdza Jerzego: z zimną krwią

W toku procesu nastąpiła rzecz niesłychana. Prokurator chwilami bardziej atakował przedstawicieli Kościoła i rodziny zamordowanego księdza Jerzego Popiełuszki – czyli pokrzywdzonego – niż oskarżonych funcjonariuszy IV Departamentu MSW.

Aktualizacja: 06.06.2018 06:20 Publikacja: 06.06.2018 00:01

„Z zimną krwią”: od lewej, w ubraniach cywilnych: Grzegorz Piotrowski, Adam Pietruszka, Leszek Pękal

„Z zimną krwią”: od lewej, w ubraniach cywilnych: Grzegorz Piotrowski, Adam Pietruszka, Leszek Pękala

Foto: EAST NEWS

6 czerwca 2010 roku ks. Jerzy Popiełuszko podczas mszy św. na Placu Marszałka Józefa Piłsudskiego w Warszawie został ogłoszony błogosławionym Kościoła katolickiego. Przypominamy tekst z magazynu "Plus Minus" z 2015 roku o zamordowanym duchownym.

Dwudziestego drugiego kwietnia 1985 roku Sąd Najwyższy utrzymał w mocy zaskarżony wcześniej wyrok na czterech funkcjonariuszy „kościelnego" Departamentu IV MSW - zabójców księdza Jerzego. Obecni na sali prawnicy, dziennikarze i księża pamiętają swoje ówczesne odczucia: Kiszczak rzucił na pożarcie płotki.

Krzysztofowi Piesiewiczowi – młodemu warszawskiemu adwokatowi – udział w procesie zaproponował Edward Wende. – Zgodziłem się natychmiast – opowiada Piesiewicz. – Wiedziałem, że proces w Toruniu to będzie wielka sprawa. Nigdy w swojej pracy zawodowej nie spotkałem się z czymś takim.

Obydwaj adwokaci wyjechali z Warszawy w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. – Pociąg – opowiada Piesiewicz – był moim zdaniem mocno naszpikowany ludźmi, którzy pisali różne raporty. Kiedy dojechaliśmy do Torunia, całe Stare Miasto i Rynek w Toruniu były obstawione przez ZOMO i milicję. Było tam też wojsko. Później przez kolejne dni procesu latały nad Toruniem helikoptery. Główna ulica była zamknięta na całym odcinku od kościoła Najświętszej Marii Panny (gdzie mieszkaliśmy z mecenasem Wende) do sądu. Tam na każdym piętrze zostały wmurowane kraty. Były też specjalne przepustki dla publiczności i dla dziennikarzy wydawane imiennie przez prezesa sądu.

Zygzaki

Drugim pełnomocnikiem oskarżycieli posiłkowych (a było ich w sumie czterech) został Jan Olszewski. Po latach podkreśla, że jego sytuacja była nieznacznie lepsza niż obrońców w tej sprawie. – Szczerze mówiąc – wspomina – gdybym to ja był adwokatem, który miał bronić w tym procesie, w warunkach, które wtedy były stworzone, to musiałbym odmówić.

Powodem był ściśle reglamentowany dostęp do akt sprawy. Po raz pierwszy pełnomocnicy oskarżycieli posiłkowych mieli możliwość zapoznania się z nimi w Prokuraturze Generalnej przy okazji zamknięcia śledztwa. – To były warunki – podkreśla Olszewski – w których trudno było mówić o możliwości zapoznania się z aktami, bo mieliśmy na to góra kilkanaście godzin, a akta liczyły wiele tomów. Ja się wtedy ograniczyłem do przejrzenia, próby ogólnego zapoznania się i oceny całości materiału. Później, przed procesem, którego termin był wyznaczony bardzo szybko, mieliśmy ponownie możliwość czytania tych akt w Toruniu. To było też niewiele czasu, zaledwie kilka dni. O wiele za mało, w moim przekonaniu przynajmniej, na opanowanie materiału.

Józefa Hennelowa z „Tygodnika Powszechnego" nie uczestniczyła w procesie od początku. Dotarła na którąś ze styczniowych rozpraw i jeździła do Torunia przez kolejne tygodnie. Jeszcze przed końcem procesu napisała do „Tygodnika" artykuł, który w całości został zatrzymany przez cenzurę. – To się nazywało „W ciemni" – wspomina. – Przez aluzję do ciemni fotograficznej, z której klisze wychodzą zamazane, częściowo nieczytelne. Próbowałam to wszystko, co na sali sądowej zobaczyłam, opisać. Ponieważ rzeczowa relacja z kolejnych rozpraw autorstwa Jacka Ambroziaka i tak ukazywała się na łamach „Tygodnika", chciałam przedstawić swoje odczucia i skojarzenia z sali sądowej, wszystkie „zygzaki" procesu. Tekst nie został opublikowany, ale mogłam o wszystkim mówić na spotkaniach w kościołach. To już był czas, gdy żywe słowo przebijało się przez zakazy władzy.

Profesor Andrzej Marek był także obserwatorem procesu, pracownikiem naukowym Wydziału Prawa Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. – Chciałem zobaczyć – wspomina powody swojej obecności na sali sądowej w Toruniu – czy ten proces będzie prowadzony rzetelnie i praworządnie. Czy też będzie to farsa realizująca określony cel polityczny.

Profesor jest po latach przekonany, że do procesu doszło w związku z rozgrywkami na szczytach władzy. – Jaruzelski dostrzegł, że władza ma szanse zbić na tym swój kapitał polityczny – stwierdza. – Chodziło także o relacje z Kościołem. Przez ujawnienie i ukaranie sprawców generał chciał pokazać, że władza nie zamierza prowadzić walki z „przeciwnikiem politycznym" w sposób niepraworządny. Co, oczywiście, miało mieć wydźwięk wyłącznie propagandowy.

Proces rozpoczął się 27 grudnia 1984 roku. Mecenas Olszewski określa to, co się działo wówczas w okolicach toruńskiego sądu, „stanem oblężenia". – Dostanie się na salę sądową – opowiada – było związane z rewizjami i kontrolami teczek, dokumentów, toreb.

Obok sali, w której odbywał się proces, przebywał specjalny zespół funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa odpowiedzialnych za transmisję rozpraw do Warszawy. Każda była też nagrywana. – Proces transmitowano do Komitetu Centralnego i Ministerstwa Spraw Wewnętrznych – mówi Piesiewicz. – Robiono to na bieżąco. Kto i czego się bał, skoro zdecydowano się  odciąć od reszty miasta znaczną część toruńskiej Starówki, wraz z sądem i więzieniem, a wszystko przekazywano do Warszawy?

My ten proces zawdzięczamy Kiszczakowi – stwierdza Józefa Hennelowa. – To on postanowił rzucić na żer swoich czterech ludzi. Byliśmy przekonani, że wszystko będzie tak dawkowane, żebyśmy jak najmniej dowiedzieli się o działaniach resortu, który stał za tą zbrodnią. A jednocześnie mieliśmy uwierzyć w rzecz dla władzy najwygodniejszą: że w resorcie pojawiło się czterech przestępców, których sama władza teraz ukarze. Wiedzieliśmy, że nawet jeśli gdzieś wyżej prowadzono jakąś  grę, to się nas do niej nie dopuści.

Józefa Hennelowa wspomina w tym kontekście przytoczone na sali sądowej zeznania ze śledztwa sekretarki Beaty M. pracującej w wydziale Piotrowskiego, a konkretnie jego słowa: „tak to jest, że najpierw człowiek słyszy »róbcie, chłopcy, róbcie«, a później człowiek zostaje sam". Sekretarka nie wystąpiła na procesie: przez cały czas dostarczała zwolnienia lekarskie, nie sposób więc było pociągnąć tego wątku.

Bywało też tak – opowiada Hennelowa – że pan sędzia Kujawa, przewodniczący składu, dostawał jakieś nowe instrukcje i nagle padało nieoczekiwane pytanie do generała Zenona Płatka (przełożonego oskarżonych w procesie) o włoską gazetę „Sette Giorni", po czym, ni stąd, ni zowąd zaczynał się atak na biskupa Ignacego Tokarczuka. Takich momentów i zwrotów było na tym procesie znacznie więcej. Choćby próba ucieczki księdza sprzed hotelu Kosmos w Toruniu. Ani śladu informacji, że próbowano znaleźć świadków... Wszystko to tworzyło ze strony sądu rodzaj przesłania: „Nie wyobrażajcie sobie, że dowiecie się czegoś więcej niż to, co postanowiliśmy wam pokazać".

Dwa głosy porucznika

Na sali Sądu Wojewódzkiego w Toruniu był podczas procesu ksiądz Antoni Poniński, który pisał relacje z rozprawy dla dwutygodnika „Ład Boży" wydawanego we Włocławku. – Najwięcej litości przemieszanej ze współczuciem – wspomina po latach – wzbudzał porucznik Chmielewski, a to przez swoje jąkanie się i płacz. Kiedy sąd zarządził przesłuchanie taśm ze śledztwa z relacją Chmielewskiego, przeżyliśmy szok. Usłyszeliśmy zupełnie inny głos. Twardy, zdecydowany, zimny. Na nagraniu była jeszcze jedna charakterystyczna rzecz: Chmielewski w odstępie kilkuminutowym przedstawiał tę samą sprawę w zupełnie inny sposób. Przełomem na taśmie była informacja z Warszawy, że Pękala przyznał się do winy. I wtedy w Chmielewskim następuje przemiana: w jednym momencie, jakby nie było jego wcześniejszych zeznań, powiedział, że księdza wrzucili do Wisły na tamie we Włocławku.

Dla mecenasa Olszewskiego najbardziej wiarygodny był porucznik Leszek Pękala. – Pozostali – stwierdza – czyli Piotrowski, Chmielewski i Pietruszka byli ludźmi, jak to się wtedy mówiło, „mocno związanymi z »firmą«. Trafili do resortu nieprzypadkowo: Ojciec por. Chmielewskiego również pracował w bezpiece. – Nie mam wątpliwości – podkreśla mecenas Olszewski – że na przykład wystąpienia Piotrowskiego, bardzo dobrze przygotowane i dobre aktorsko, były dziełem resortu, czyli „firmy".

Z kolei Pietruszka, według profesora Marka, sprawiał wrażenie człowieka zaskoczonego, że w ogóle znalazł się na ławie oskarżonych. Może miał przekonanie, że władza nie zdecyduje się na proces bezpośrednich wykonawców zbrodni? To, że znalazł się na ławie oskarżonych, uważał jak gdyby za naruszenie tej zasady.

W trakcie procesu większość świadków na sali sądowej w Toruniu stanowili funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa.

– Trudność w ich przesłuchiwaniu polegała przede wszystkim na tym, że byli to zawodowcy – stwierdza mecenas Olszewski. – Wiedzieli, co mogą, a czego nie mogą powiedzieć. Na pewno też  byli instruowani przed przesłuchaniem, jak mają odpowiadać na pytania, w jaki sposób się zachowywać. Mimo tych trudności, mimo zasłaniania się przez nich tajemnicą służbową albo niepamięcią można było z tych świadków wydobyć jakiś interesujący szczegół istotny dla sprawy. Czasami była to poszlaka, drobny ślad jakichś działań, jakie miały miejsce już po uprowadzeniu księdza, a jeszcze przed aresztowaniem Piotrowskiego i jego kolegów.

– Czy pamięta pan takie zeznania?

– Dobrym przykładem jest Barbara S., sekretarka wydziału, w którym pracowali oskarżeni w procesie funkcjonariusze. W którymś momencie nie wytrzymała i zaczęła płakać. Wcześniej opowiedziała o telefonach dezinformujących milicję, które wykonywała na rozkaz czy prośbę Grzegorza Piotrowskiego.

Kiszczak prorokiem?

Mecenas Olszewski jest przekonany, że gdyby proces był prowadzony rzetelnie i uczciwie, wielu świadków w tej sprawie po zakończeniu swoich zeznań powinno zmienić swój status na podejrzanych. Zdarzały się jednak nieliczne sukcesy pełnomocników oskarżycieli posiłkowych, wówczas gdy świadkowie byli stawiani wobec sytuacji i pytań, których nie przewidziano i na które nie byli przygotowani. Wtedy wyraźnie „improwizowali" i ujawniali jakąś małą cząstkę prawdy. – Wiele takich sytuacji – wspomina – było gaszonych przez przewodniczącego składu sędziowskiego, prezesa Kujawę. Jednak nie sądzę, by któraś z tych osób mogła powiedzieć cokolwiek, co nie byłoby wcześniej ustalone. To była naprawdę starannie zrealizowana inscenizacja.

– Odnosiłam wrażenie, że to się dzieje na bieżąco – dodaje Józefa Hennelowa. – Przecież sąd nie mógł przewidywać pytań i interwencji oskarżycieli posiłkowych.

Charakterystyczny moment nastąpił po przemówieniu mecenasa Jana Olszewskiego. Tak opisuje go Mieczysław Rakowski w swoich „Dziennikach politycznych":

„Od 16.00 do 19.30 u Kiszczaka. Rozważania, jak należy zareagować na wystąpienie mecenasa Olszewskiego, który na procesie w Toruniu powiedział, że to, co zrobił Piotrowski, mogło odpowiadać jedynie niepolskim interesom, »a kto pragnie Polski słabej, rozbitej etc., to wie każde dziecko, które rzetelnie uczy się historii«. Wiadomo, że chodzi tu o Związek Radziecki. Postanowiono, że prokurator będzie replikował. Kiszczak domagał się, żeby w replice prokurator »przejechał« się także po przemówieniu Wendego, który bronił narodowej, moralnej itp. pozycji Kościoła w dziejach Polski. Co się mnie tyczy, przestrzegałem przed zbyt wielkim koncentrowaniem się w czasie procesu na sprawach Kościoła. To nie powinien być proces przeciwko Kościołowi, który notabene już i tak jest oszołomiony cięgami, które zebrał.

Po spotkaniu kilka minut w gabinecie Kiszczaka z udziałem [Józefa] Czyrka, [generała Michała] Janiszewskiego i [Prokuratora Generalnego Józefa] Żyty. Rozmawialiśmy o ewentualnych wyrokach. Kiszczak zakłada, że sąd wymierzy Piotrowskiemu karę 25 lat. Żyta słusznie uważa, że w pierwszej instancji Piotrowski powinien dostać karę śmierci, a dopiero w drugiej kara mogłaby zostać obniżona. Odnoszę wrażenie, że już postanowiono dać mu 25 lat. Sądzę, że bierze się pod uwagę także reakcje sojuszników, którzy nie mogą być zadowoleni z procesu".

Był 30 stycznia 1985 roku. Tydzień przed ogłoszeniem wyroku. Kiszczak typował trafnie. Typował?

Formalnie proces toczył się według reguł kodeksu postępowania karnego – stwierdza profesor Andrzej Marek. – A więc oprócz prokuratora, który oskarżał, zastosowano tutaj bardzo dobrą instytucję, jaką są oskarżyciele posiłkowi, czyli prawnicy reprezentujący pokrzywdzonych. Tu pokrzywdzonymi była rodzina księdza Popiełuszki oraz Kościół. Ówczesna władza chwaliła się w różnych komentarzach: „proszę, jacy jesteśmy postępowi i nowocześni. Dopuszczamy do procesu pełnomocników pokrzywdzonych, w tym Kościoła", ale było to w znacznym stopniu na pokaz.

W toku procesu nastąpiła bowiem rzecz niesłychana. Prokurator chwilami bardziej atakował przedstawicieli Kościoła, czyli pokrzywdzonego, niż oskarżonych. Wyraźnie było widać, że władza chce przerzucić odpowiedzialność za zbrodnię na Kościół i na księdza. To działanie niespotykane na sali sądowej, gdzie z reguły oskarżyciel publiczny, czyli prokurator, reprezentuje tę samą linię czy też współdziała z oskarżycielem posiłkowym.

Według mecenasa Olszewskiego kara śmierci, której zażądał prokurator dla Grzegorza Piotrowskiego, była oczywistą demonstracją. – Twórcy scenariusza – opowiada mecenas – mogli przypuszczać, że orzeczeniu takiej kary sprzeciwią się pełnomocnicy rodziny księdza Popiełuszki. I tak się zresztą stało. Wyrok śmierci był w tym procesie po prostu niemożliwy. Rzecz ciekawa: sam Piotrowski nie miał pewności, że kara śmierci nie zostanie wobec niego orzeczona. Obserwowałem go bardzo uważnie i muszę powiedzieć, że kiedy prezes Kujawa rozpoczął odczytywanie wyroku, był moment, kiedy na twarzy Piotrowskiego widać było strach i niepewność. Głębiej odetchnął dopiero wtedy, kiedy usłyszał orzeczenie kary 25 lat więzienia.

Profesor Marek uważa, że wszelkie próby, by dociec inspiracji pochodzących z wyższych szczebli władzy, były ucinane. – Niekiedy prowadzący proces – stwierdza profesor – czynił to bezczelnie i brutalnie. Miał takie, zdaje się, zlecone zadanie. Proces miał swoje wyznaczone ramy i nie było wolno dopuścić do niczego więcej.

Skazani w „procesie toruńskim" odbyli już swoje wyroki. Najdłużej siedział kapitan Grzegorz Piotrowski, który opuścił więzienie w 2001 roku. W 1992 odzyskał wolność porucznik Leszek Pękala. Rok później zakończył odbywanie kary porucznik Waldemar Chmielewski. Najwyższy rangą – pułkownik Adam Pietruszka – został zwolniony z więzienia w 1994 roku. Poza nimi nie skazano w Toruniu nikogo.

Autor jest dziennikarzem. Ostatnio opublikował ostatnio (wspólnie z Richardem A. Grzybowskim) książkę "Ślady zbrodni" (Znak, 2014)

Plus Minus
Kobiety i walec historii
Plus Minus
Inwazja chwastów Stalina
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Putin skończy źle. Nie mam wątpliwości
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Elon Musk na Wielkanoc
Plus Minus
Piotr Zaremba: Reedukowanie Polaków czas zacząć