Rok temu, gdy wskaźniki zachorowań były niższe niż obecnie, szkoły były już zamknięte, a lockdown (i to dość twardy) wprowadzony i egzekwowany.
I właśnie to sprawiło, że idącą wówczas drugą falę udało się dość szybko – jak na tamte warunki – ograniczyć. Dziś, choć wskaźniki szybują w górę, nie dzieje się nic. O lockdownie nie ma mowy, szkoły są otwarte, a rodzice mniejszych dzieci sami muszą sobie radzić z regularnymi informacjami o tym, że kolejne klasy idą na kwarantannę, że ich dzieci trafiają do domów, a oni muszą się jakoś nimi zająć i jednocześnie wykonywać pracę, już nie w warunkach lockdownu. Państwo umyło ręce.
Z perspektywy zniknął już nawet – niewątpliwie dzielący Zjednoczoną Prawicę – projekt dotyczący prawa pracodawcy do sprawdzenia, czy pracownik został zaszczepiony...
Czytaj więcej
Nieczęsto chwalę polskich biskupów, ale tym razem, gdy w mediach społecznościowych, także ze strony prominentnych prawicowych polityków, leją się na nich pomyje, nie mogę nie stanąć po ich stronie.
Powodem tej zmiany ma być obecność szczepionek, ale – przypomnijmy – zaszczepieni także chorują (i przenoszą wirusa), a wakcyna chroni głównie przed poważnym przebiegiem choroby. Do tego niemal połowa Polaków nadal nie jest zaszczepiona, a siły przeciwne szczepieniom są coraz silniejsze. W praktyce oznacza to, że ograniczenia nadal są konieczne, a prawne „wymuszanie" szczepień lub regularnych testów (tu powinna zostać zachowana wolność wyboru) nadal jest istotnym elementem walki z pandemią. Bez tego liczba chorych może nadal rosnąć, co oznacza, że rosnąć będzie także liczba zgonów. I to nie tylko tych na covid, ale również osób, które nie otrzymają teraz pomocy, bo ich placówki zostaną ponownie przeznaczone na szpitale covidowe. Brak działań oznacza w istocie zgodę na kolejne zgony.