Urszula:
– Ja, proszę pana, nie mam marzeń. Chciałabym zwolnić, mieć czas. Jak pracuję w Niemczech, Holandii, to psychika odpoczywa, bo po pracy jest wolne. W Polsce żyjemy w takim tempie, że odsypiam i już trzeba iść do pracy. Życie przelatuje przez palce. Jak człowiek rodzi się w Polsce, to na plecach ma napisane „Kunta Kinte" (bohater „Korzeni", amerykańskiego serialu z lat 70. o niewolnikach – red.).
Krystyna:
– Gdybym miała więcej pieniędzy? To mogłabym dzieci lepiej wykształcić. Pokończyły szkoły, ale nie było pieniędzy na prywatne uczelnie. Nie są darmozjadami, ale harują ciężko jak ja, tylko na czarno. Boli mnie, że powtarzają ten sam scenariusz i ich życie będzie takie samo jak moje.
Chcesz sprzedać, to zapłać
Pan Waldemar, przedsiębiorca z ponaddwudziestoletnim stażem, do hipermarketów wchodzi tylko służbowo. Mówi, że z tą wiedzą, jaką zdobył przez lata, to nigdy już nie zrobi tam zakupów, ale relacje biznesowe z wielkimi sieciami handlowymi utrzymywać musi, bo od tego zależy być albo nie być jego firmy. Nie chce zdradzać nazwiska, nazwy przedsiębiorstwa ani nawet branży, w której działa.
– To ze strachu – przyznaje szczerze. – Każdy, kto fika, traci kontrakty i może już ogłaszać upadłość.
Kilka lat temu jego firma też była bliska zamknięcia. – Mieliśmy wtedy stałych odbiorców, ale chcieliśmy zwiększyć zasięg i obroty. Każdy, kto chce ruszyć na szeroką skalę, musi prędzej czy później wejść do dużych sieci, a to kosztuje.
Kiedy podpisał pierwszą umowę z jedną z najpopularniejszych sieci, w jego firmie strzelały korki od szampana.
– Świętowaliśmy, bo to był sukces. Mieliśmy dobry produkt. Zamówienia ruszyły pełną parą. Mogło być tylko lepiej, szczególnie że już negocjowaliśmy kolejne umowy. Aby zwiększyć moce przerobowe, zainwestowaliśmy w rozbudowę zakładu. Wzięliśmy kredyt, zatrudniliśmy ludzi, a wtedy sieć zażądała niższej o jedną trzecią ceny. Tak po prostu. Bez podania przyczyn. Zagrozili, że jak się nie zgodzimy, to zrywają kontrakt. Dla nas oznaczało to koniec. Nie mieliśmy wyjścia i przez prawie dwa lata balansowaliśmy na krawędzi bankructwa. Na szczęście miałem prywatne oszczędności, aby to przetrwać – wspomina pan Waldemar.
To był dopiero początek złych doświadczeń współpracy z super- i hipermarketami.
– Kiedy chcieliśmy wprowadzić do sieci kolejny produkt, okazało się, że sieć wymaga dodatkowych opłat. Jakich? Na przykład za ustawienie produktu na wysokości wzroku na półce czy na początku alejki i przy kasach. Dodatkowo trzeba było płacić też za wykładanie towaru czy przewożenie go z magazynu do sklepu. Za urodziny hipermarketu i malutką reklamę w gazetce naliczyli nam blisko 70 tysięcy złotych. Nie zapłacisz? To zabieraj towar i nigdy więcej się nie pokazuj – opowiada pan Waldemar.
Jego znajomy jest producentem skórzanego obuwia. Miał niewielki zakład i uważał, że kontrakt z siecią to dla niego wielka szansa, bo jego marka w końcu zacznie być rozpoznawalna.
– Wtedy jeszcze nie wiedział, że nieznani mają najgorzej. Zanim wszedł z produktem na sklep, musiał dać kilkadziesiąt pudełek butów jako gratis „na cele marketingowe". Chwilę potem wystawili mu fakturę na kilkadziesiąt tysięcy za to, że hostessy w czasie akcji promocyjnej chodziły w jego butach, a spikerka mówiła o nich w sklepowym radiowęźle. Ale to wszystko na nic. Sprzedaż i tak nie szła. Handlowcy uznali, że to nie do zaakceptowania, bo towar musi na siebie zarabiać. Zaproponowali mu mocniejsze obniżenie ceny, oczywiście jego kosztem. Marża sklepu pozostała bez zmian. Niestety, buty nadal nie schodziły, więc zdjęli je z półek i zażądali odbioru tego, co się nie sprzedało. Za czas magazynowania oczywiście znowu naliczyli opłaty – opowiada pan Waldemar i dodaje, że jego znajomy pieniądze za to, co udało się sprzedać, dostał dopiero po trzech miesiącach. – Musiał zadłużyć się w bankach, aby zakład nie upadł. Jego „kontrakt życia" kosztował go kilkaset tysięcy.
Pan Waldemar wyjaśnia, że takie praktyki w biznesie z sieciami handlowymi to norma. Jego zdaniem sieci są bezlitosne. Potrafią ominąć prawo i naliczyć dodatkową opłatę niemal za wszystko. Zdarzało się, że dostawcy musieli finansować promocje z okazji otwarcia nowych sklepów (zarówno marketów, z którymi handlują, jak i powstającej w pobliżu konkurencji, która mogłaby odciągnąć klientów) czy nawet zużycie europalet, które zniszczyły się w czasie dostawy towaru.
– Umowy są skrajnie niekorzystne dla dostawców. Nie mogą oni ich zerwać, bo grozi im wielomilionowa kara. Z kolei sieć może się wycofać bez podawania przyczyn. Już samo to, że negocjacje odbywają się w cztery oczy, zwykle bez świadków, bez telefonów, bez wcześniejszych e-maili, aby nie było żadnych śladów, pokazuje, kto tu rządzi. Oczywiście nikt nikogo nie zmusza, wręcz przeciwnie. Handlowcy sugerują, że jak nie my, to jest kolejka chętnych.
Pan Waldemar twierdzi, że sieci potrafią być bezczelne, jak w niedawnym głośnym przypadku „wycieku" listu Biedronki do dostawców produktów marki własnej.
Władze sieci prosiły, a właściwie zażądały w nim przedłużenia o dwa miesiące dodatkowego rabatu w wysokości 1,8 procent na sprzedany już towar. Problem w tym, że marża na takich produktach i tak jest bardzo niska. Czasem jest to 1 procent, ale zwykle mniej. Dla dostawców oznacza to zejście pod kreskę i sprzedawanie produktu po kosztach.
„To straszenie dostawców, że jeśli nie zgodzą się na rabat, to więcej produktów w sieci nie sprzedadzą" – wyjaśniał wówczas Witold Choiński ze związku Polskie Mięso.
Pan Waldemar wie, że żądanie dodatkowych opłat na przykład za tak zwane półkowe jest w Polsce nielegalne, ale przyznaje, że mało która firma może pozwolić sobie na sądową walkę z gigantem.
– Sieci handlowe są bezkarne, bo dostawców nie stać na wieloletnie procesy. Odpuszczają, płacą i płaczą, bo nie mają wyboru. Każdy, kto się postawi i złoży taki pozew, będzie spalony także w innych marketach, a to dla dużego producenta, który oparł sprzedaż na sieci super- i hipermarketów, może oznaczać rychły upadek. Pytał pan, kto tak naprawdę na tej taniości zyskuje? – mówi pan Waldemar na koniec naszej rozmowy. – Chyba ma pan już odpowiedź.
Imiona niektórych bohaterów reportażu zostały zmienione.
Książka Marka Szymaniaka „Urobieni. Reportaże o pracy" ukazała się właśnie nakładem Wydawnictwa Czarne, Wołowiec 2018. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji
Autor jest dziennikarzem i reporterem. Publikował m.in. w portalu Magazyn TVN 24, a także „Dużym Formacie" i „Newsweek Polska". Jest dwukrotnym finalistą konkursu stypendialnego Fundacji „Herodot" im. Ryszarda Kapuścińskiego oraz finalistą Nagrody „Newsweeka" im. Teresy Torańskiej.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95