Kto płaci za to, że w supermarkecie jest tanio

Jak pracuję w Niemczech, Holandii, to po pracy jest wolne. W Polsce żyjemy w takim tempie, że odsypiam i już trzeba iść do pracy. Życie przelatuje przez palce.

Aktualizacja: 01.07.2018 15:09 Publikacja: 01.07.2018 00:01

Kto płaci za to, że w supermarkecie jest tanio

Foto: Reporter, Piotr Kamionka

Miasto w środkowej Polsce. Stoimy na najruchliwszym skrzyżowaniu.

– To tu, a teraz proszę liczyć – mówi pan Henryk, ale głośno liczy sam i rusza szybkim krokiem w stronę centrum. – Od pierwszego do drugiego 300 metrów. Od drugiego do trzeciego: 200 metrów. Od trzeciego do czwartego: 400 metrów. Od czwartego do piątego pewnie z 30, ale niech będzie 50 metrów. Od piątego do szóstego: 100 metrów – kończy pan Henryk i sprawdza, czy notuję.

– Ile pan naliczył? – pyta, a ja niemrawo zaczynam rachunki.

Przerywa mi.

– Nie trzeba – mówi. – Już dawno policzyłem. To kilometr z groszami, a na nim sześć supermarketów. Sześć! A po drugiej stronie ulicy jest jeszcze kilka osiedlowych i duży spożywczak. Jak ja tu miałem nie zbankrutować? – pyta pan Henryk, który przez dekadę prowadził sklep i jak twierdzi, mógłby robić to dalej, ale wykończył go zagraniczny kapitał. – Obiecywali nam wolny rynek, równe szanse. Niewidzialna ręka wszystko wyreguluje. A potem wyszło, że ta niewidzialna ręka to pacynka sterowana przez tych, co mają pieniądz – dodaje.

Od kapitalisty do naciągacza

Wracamy wolniejszym krokiem. Pan Henryk dostrzega starszą kobietę z reklamówkami różnych sklepowych marek.

– Selekcjonerka – mówi. Widząc moje zdziwienie, wyjaśnia: – Chodzi od sklepu do sklepu i wybiera tylko to, co w promocji. To, co najtańsze. Normalnie nikt nie miałby czasu tak jeździć po mieście, ale tu ma wszystko w kupie. Sklepy są obok siebie. Co drugi emeryt u nas tak robi, ale nie tylko starzy. Każdy chce zaoszczędzić. U nas w mieście jest więcej supermarketów niż kościołów. – Pan Henryk twierdzi, że nie zawsze tak było. Kiedy on na początku lat dziewięćdziesiątych zakładał osiedlowy sklep, dookoła niemal nie było większej konkurencji. Przez pierwsze lata zatrudniał dwie pracownice. – Na umowę o pracę! – podkreśla i dodaje, że nie wyobraża sobie, aby zatrudniać inaczej.

Kiedy jednak w okolicy zaczęły wyrastać pierwsze supermarkety, to musiał rozstać się z jedną z kobiet.

– Kilka lat później zwolniłem drugą. Tyle lat się znaliśmy. Razem płakaliśmy, jak jej to powiedziałem, ale nie było wyboru.

Od tamtej pory cały sklep był tylko na jego barkach. Poza dbaniem o zaopatrzenie sam musiał też stać za ladą.

– Świątek, piątek i niedziela. Od piątej rano do północy. Nie było wolnego. Syn przychodził do mnie i na ladzie w sklepie pomagałem mu odrabiać lekcje, bo nigdy nie było mnie w domu, a właściwie sklep był moim domem – opowiada. Dziś tego żałuje, bo poświęcił bardzo dużo: młode lata, rodzinę, wolny czas, a i tak wszystko na nic. – Nigdy nie marzyłem, że dorobię się na tym sklepiku majątku, ale kiedy zaczynałem, bezrobocie było olbrzymie. Ludzie tracili z dnia na dzień robotę i wszędzie zachęcali, aby brać sprawy w swoje ręce. Że teraz jest wolność i każdy może sam zbudować sobie Zachód. No więc i ja budowałem, ale mi państwo ciągle kij w szprychy wsadzało. Kiedy ja płaciłem coraz wyższe podatki, to ogromnym i bogatym sieciom z zagranicy dawano ulgi. Jak w takiej sytuacji Dawid ma wygrać z Goliatem?

O tym, że przegrał i że dalsza walka nie ma sensu, pana Henryka uświadomiła jedna ze stałych klientek.

– Przyszła z długą jak nigdy listą zakupów. Nabrała cały kosz i jak podliczyłem, to wyszło trochę ponad 200 złotych. A ona wtedy, że jednak nie chce. Rezygnuje. Zapytałem: „Jak to? Dlaczego!?". A ona wyjęła paragon z supermarketu. Kupiła tam dokładnie to samo, co u mnie. Produkt w produkt. I powiedziała: „Widzi pan? Dlatego". U mnie wyszło około dwie dychy drożej. Powiedziała, że jestem naciągacz i nigdy więcej do mnie nie przyjdzie. Próbowałem tłumaczyć, że mi hurtownia tak tanio nie sprzeda jak wielkiej sieci, ale nie chciała słuchać. Wyszła i nigdy nie wróciła. Do dziś nawet na „dzień dobry" nie odpowiada. Odwraca głowę.

Pan Henryk uważa, że Polacy robią zakupy tam, gdzie jest tanio, bo za mało zarabiają. Nie widzą jednak, że ich oszczędności wynikają głównie z tego, że sieci handlowe przerzuciły koszty na pracowników, dostawców i system emerytalny, a same mają się świetnie. Dorzynają małe sklepy, których z roku na rok ubywa, a ich branża rozwija się dynamiczniej niż w Europie Zachodniej. Wystarczy zajrzeć do statystyk: w 2005 roku na 100 tysięcy mieszkańców przypadały 3 dyskonty, dekadę później 9,52. Super- i hipermarkety oraz galerie handlowe dosłownie rozpychają się w Polsce. W 1995 roku zajmowały 4 procent powierzchni handlowej, a dwie dekady później już 25 procent.

– Skoro tyle ich przybywa, to znaczy, że się opłaca. Jakby było inaczej, toby tyle nie budowali – mówi pan Henryk.

Pan Henryk jest przykładem polskiego mikroprzedsiębiorcy, który miał być dowodem na to, że w warunkach wolnorynkowego kapitalizmu każdy ma szansę na spektakularny sukces. Tymczasem starania jego i wielu mu podobnych zakończyły się bolesną porażką. Publicysta Rafał Woś takie osoby nazywa ekonomicznymi zombie, którzy na początku transformacji byli pionierami polskiego kapitalizmu, a półtora dekady później traktowano ich jako siłę wsteczną.

Alkohol noc w noc

W jednym z supermarketów od dziewięciu lat pracuje Krystyna. Ma umowę-zlecenie. Wykłada towar, a jak trzeba, siada też na kasie.

– Za niskie ceny ktoś musi zapłacić. Największy koszt ponoszą pracownicy, szczególnie my, na dole. Jest nas coraz mniej. Jesteśmy jak cytryny: wyciskani i na śmietnik. Pan zrobi zakupy i zaoszczędzi 20 groszy na kilogramie pomidorów czy 10 groszy na puszce zielonego groszku, a to cena, którą my płacimy naszym zdrowiem. Czy to jest tego warte? Każdy powinien sam sobie na to odpowiedzieć. Wiem, że to wasze tanio nas drogo kosztuje. My za tę taniość płacimy naszym stresem, zmęczeniem i bólem kręgosłupa.

Urszula od dziewięciu lat na nocnych zmianach wykłada alkohol na półki. Za trzy czwarte etatu na rękę zarabia niecałe 1400 złotych. Gdyby pracowała za dnia, to dostałaby 300 złotych mniej.

– Nie pracuję po nocach, bo chcę. To wybór rynku. Nic lepszego nie znajdę. A bez tych trzech stów za nocki nie miałabym na prąd. Latem biorę dwa miesiące bezpłatnego urlopu i wyjeżdżam do Niemiec albo Holandii, aby zarobić. Bez tego nie miałabym za co przeżyć w Polsce. Gdybym tutaj zarabiała więcej, tobym nie jeździła, ale muszę. Ile bym chciała więcej? 500 złotych wystarczy.

Joanna, kasjerka na etacie.

– Za pierwszy miesiąc pracy na pół etatu dostałam premię i wynagrodzenie większe niż teraz za cały etat, a minęło 14 lat. W tym czasie obcięli nam wszystkie dodatki. Tylko obowiązków przybywa. Każdego klienta trzeba przywitać formułką, zapytać o kartę klienta, bony, naklejki. Jak nie powiesz, to zaraz masz rozmowę dyscyplinującą. Za piknięcia też. Musi być 30 na minutę. To jest obłęd. Klient nie nadąża nawet spakować zakupów. Płaci, ja już kasuję następnego, a tamten zostaje z rozwalonymi zakupami. To celowe, aby klient się śpieszył. Tylko że jak się wkurzy, to na mnie, a nie na prezesa.

Krystyna:

– Nie mam umowy o pracę, więc nie mam urlopu ani chorobowego. Nie będę miała też emerytury. Ja rozumiem, że ludzie chcą kupić tanio. Sama też kupuję u siebie w sklepie, ale wiem, że za każdą taką oszczędność ktoś kiedyś będzie musiał zapłacić. Jeśli pan wyda teraz mniej, to pozostali obywatele zrzucą się potem na emerytury takich jak ja. A jeśli nie oni, to ich dzieci. Ten rachunek ktoś będzie musiał uregulować.

Joanna:

– Wystarczy, że trafi się choroba, receptę trzeba wykupić i cały budżet domowy zburzony. Na rachunki nie starcza. I co mi wtedy po rabacie 10 złotych na zakupy w pracy? Ostatnio chciałam kupić buty na zimę. Eleganckie, skórzane. Podobały mi się bardzo, ale musiałam zrezygnować. Nie miałam za co. Tak jest prawie ze wszystkim. Kupuję, dopiero jak palec z buta wychodzi.

Krystyna:

– Każdego dnia przerzucam kilka ton towaru. Dźwigam za dwóch, a pracodawcy to nie obchodzi, bo jeszcze się wyrabiam. A jak nie daję rady, to słyszę jak ta kasjerka z „Dnia kobiet", że mam myśleć pozytywnie i że wszystko da się zrobić, jeśli naprawdę się chce. Oczywiście to, że kręgosłup mi siada, to już moja sprawa. Dla pracodawcy ja sama jestem jak produkt z terminem przydatności do spożycia. Poskarżysz się? „Nie dajesz rady? To proszę: tam są drzwi. Nikt cię tu przecież nie trzyma siłą. Możesz zmienić pracę albo założyć firmę". Co dzień słyszę ten tekst.

Urszula:

– Dla pracodawcy nie mam podmiotowości człowieka. Mam robić, a nie myśleć. Od myślenia są tu inni. No i wymyślili, że jak idę z wózkiem do magazynu, to nie mogę wrócić z pustymi rękoma, bo generuję straty. Czasem śmiejemy się, że niedługo będą nas rozliczać, czy zbyt głęboko nie oddychamy, bo to przecież też strata, nie?

Krystyna:

– Robię zakupy w swoim sklepie. Szukam promocji. Czasem za dobry chleb zapłacę półtora złotego, a nie pięć złotych. Wtedy oszczędność trzy i pół złotego wydam na przykład na wędlinę. Bez promocji musiałabym sobie tego odmówić.

Urszula:

– Ja, proszę pana, nie mam marzeń. Chciałabym zwolnić, mieć czas. Jak pracuję w Niemczech, Holandii, to psychika odpoczywa, bo po pracy jest wolne. W Polsce żyjemy w takim tempie, że odsypiam i już trzeba iść do pracy. Życie przelatuje przez palce. Jak człowiek rodzi się w Polsce, to na plecach ma napisane „Kunta Kinte" (bohater „Korzeni", amerykańskiego serialu z lat 70. o niewolnikach – red.).

Krystyna:

– Gdybym miała więcej pieniędzy? To mogłabym dzieci lepiej wykształcić. Pokończyły szkoły, ale nie było pieniędzy na prywatne uczelnie. Nie są darmozjadami, ale harują ciężko jak ja, tylko na czarno. Boli mnie, że powtarzają ten sam scenariusz i ich życie będzie takie samo jak moje.

Chcesz sprzedać, to zapłać

Pan Waldemar, przedsiębiorca z ponaddwudziestoletnim stażem, do hipermarketów wchodzi tylko służbowo. Mówi, że z tą wiedzą, jaką zdobył przez lata, to nigdy już nie zrobi tam zakupów, ale relacje biznesowe z wielkimi sieciami handlowymi utrzymywać musi, bo od tego zależy być albo nie być jego firmy. Nie chce zdradzać nazwiska, nazwy przedsiębiorstwa ani nawet branży, w której działa.

– To ze strachu – przyznaje szczerze. – Każdy, kto fika, traci kontrakty i może już ogłaszać upadłość.

Kilka lat temu jego firma też była bliska zamknięcia. – Mieliśmy wtedy stałych odbiorców, ale chcieliśmy zwiększyć zasięg i obroty. Każdy, kto chce ruszyć na szeroką skalę, musi prędzej czy później wejść do dużych sieci, a to kosztuje.

Kiedy podpisał pierwszą umowę z jedną z najpopularniejszych sieci, w jego firmie strzelały korki od szampana.

– Świętowaliśmy, bo to był sukces. Mieliśmy dobry produkt. Zamówienia ruszyły pełną parą. Mogło być tylko lepiej, szczególnie że już negocjowaliśmy kolejne umowy. Aby zwiększyć moce przerobowe, zainwestowaliśmy w rozbudowę zakładu. Wzięliśmy kredyt, zatrudniliśmy ludzi, a wtedy sieć zażądała niższej o jedną trzecią ceny. Tak po prostu. Bez podania przyczyn. Zagrozili, że jak się nie zgodzimy, to zrywają kontrakt. Dla nas oznaczało to koniec. Nie mieliśmy wyjścia i przez prawie dwa lata balansowaliśmy na krawędzi bankructwa. Na szczęście miałem prywatne oszczędności, aby to przetrwać – wspomina pan Waldemar.

To był dopiero początek złych doświadczeń współpracy z super- i hipermarketami.

– Kiedy chcieliśmy wprowadzić do sieci kolejny produkt, okazało się, że sieć wymaga dodatkowych opłat. Jakich? Na przykład za ustawienie produktu na wysokości wzroku na półce czy na początku alejki i przy kasach. Dodatkowo trzeba było płacić też za wykładanie towaru czy przewożenie go z magazynu do sklepu. Za urodziny hipermarketu i malutką reklamę w gazetce naliczyli nam blisko 70 tysięcy złotych. Nie zapłacisz? To zabieraj towar i nigdy więcej się nie pokazuj – opowiada pan Waldemar.

Jego znajomy jest producentem skórzanego obuwia. Miał niewielki zakład i uważał, że kontrakt z siecią to dla niego wielka szansa, bo jego marka w końcu zacznie być rozpoznawalna.

– Wtedy jeszcze nie wiedział, że nieznani mają najgorzej. Zanim wszedł z produktem na sklep, musiał dać kilkadziesiąt pudełek butów jako gratis „na cele marketingowe". Chwilę potem wystawili mu fakturę na kilkadziesiąt tysięcy za to, że hostessy w czasie akcji promocyjnej chodziły w jego butach, a spikerka mówiła o nich w sklepowym radiowęźle. Ale to wszystko na nic. Sprzedaż i tak nie szła. Handlowcy uznali, że to nie do zaakceptowania, bo towar musi na siebie zarabiać. Zaproponowali mu mocniejsze obniżenie ceny, oczywiście jego kosztem. Marża sklepu pozostała bez zmian. Niestety, buty nadal nie schodziły, więc zdjęli je z półek i zażądali odbioru tego, co się nie sprzedało. Za czas magazynowania oczywiście znowu naliczyli opłaty – opowiada pan Waldemar i dodaje, że jego znajomy pieniądze za to, co udało się sprzedać, dostał dopiero po trzech miesiącach. – Musiał zadłużyć się w bankach, aby zakład nie upadł. Jego „kontrakt życia" kosztował go kilkaset tysięcy.

Pan Waldemar wyjaśnia, że takie praktyki w biznesie z sieciami handlowymi to norma. Jego zdaniem sieci są bezlitosne. Potrafią ominąć prawo i naliczyć dodatkową opłatę niemal za wszystko. Zdarzało się, że dostawcy musieli finansować promocje z okazji otwarcia nowych sklepów (zarówno marketów, z którymi handlują, jak i powstającej w pobliżu konkurencji, która mogłaby odciągnąć klientów) czy nawet zużycie europalet, które zniszczyły się w czasie dostawy towaru.

– Umowy są skrajnie niekorzystne dla dostawców. Nie mogą oni ich zerwać, bo grozi im wielomilionowa kara. Z kolei sieć może się wycofać bez podawania przyczyn. Już samo to, że negocjacje odbywają się w cztery oczy, zwykle bez świadków, bez telefonów, bez wcześniejszych e-maili, aby nie było żadnych śladów, pokazuje, kto tu rządzi. Oczywiście nikt nikogo nie zmusza, wręcz przeciwnie. Handlowcy sugerują, że jak nie my, to jest kolejka chętnych.

Pan Waldemar twierdzi, że sieci potrafią być bezczelne, jak w niedawnym głośnym przypadku „wycieku" listu Biedronki do dostawców produktów marki własnej.

Władze sieci prosiły, a właściwie zażądały w nim przedłużenia o dwa miesiące dodatkowego rabatu w wysokości 1,8 procent na sprzedany już towar. Problem w tym, że marża na takich produktach i tak jest bardzo niska. Czasem jest to 1 procent, ale zwykle mniej. Dla dostawców oznacza to zejście pod kreskę i sprzedawanie produktu po kosztach.

„To straszenie dostawców, że jeśli nie zgodzą się na rabat, to więcej produktów w sieci nie sprzedadzą" – wyjaśniał wówczas Witold Choiński ze związku Polskie Mięso.

Pan Waldemar wie, że żądanie dodatkowych opłat na przykład za tak zwane półkowe jest w Polsce nielegalne, ale przyznaje, że mało która firma może pozwolić sobie na sądową walkę z gigantem.

– Sieci handlowe są bezkarne, bo dostawców nie stać na wieloletnie procesy. Odpuszczają, płacą i płaczą, bo nie mają wyboru. Każdy, kto się postawi i złoży taki pozew, będzie spalony także w innych marketach, a to dla dużego producenta, który oparł sprzedaż na sieci super- i hipermarketów, może oznaczać rychły upadek. Pytał pan, kto tak naprawdę na tej taniości zyskuje? – mówi pan Waldemar na koniec naszej rozmowy. – Chyba ma pan już odpowiedź.

Imiona niektórych bohaterów reportażu zostały zmienione.

Książka Marka Szymaniaka „Urobieni. Reportaże o pracy" ukazała się właśnie nakładem Wydawnictwa Czarne, Wołowiec 2018. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Autor jest dziennikarzem i reporterem. Publikował m.in. w portalu Magazyn TVN 24, a także „Dużym Formacie" i „Newsweek Polska". Jest dwukrotnym finalistą konkursu stypendialnego Fundacji „Herodot" im. Ryszarda Kapuścińskiego oraz finalistą Nagrody „Newsweeka" im. Teresy Torańskiej.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Miasto w środkowej Polsce. Stoimy na najruchliwszym skrzyżowaniu.

– To tu, a teraz proszę liczyć – mówi pan Henryk, ale głośno liczy sam i rusza szybkim krokiem w stronę centrum. – Od pierwszego do drugiego 300 metrów. Od drugiego do trzeciego: 200 metrów. Od trzeciego do czwartego: 400 metrów. Od czwartego do piątego pewnie z 30, ale niech będzie 50 metrów. Od piątego do szóstego: 100 metrów – kończy pan Henryk i sprawdza, czy notuję.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą