Gdy dwa lata temu podróżowałem po Iranie, nie miałem poczucia, że odwiedzam kraj pogrążony w apatii, w którym wegetuje stłamszone przez władze społeczeństwo. Porozumienie nuklearne funkcjonowało już rok i można było odnieść wrażenie, że Irańczycy dzięki niemu oddychają swobodniej. Kraj otwierał się na świat. Złagodzono reżim wizowy (obywatele części krajów, w tym Polski, wizy mogli dostać na lotnisku), oczekiwano na podłączenie Iranu do światowego systemu bankowego, co umożliwiłoby płacenie kartą i korzystanie z tamtejszych bankomatów (płacić kartą można było tylko w kilku miejscach, ale wiązało się to ze sporą prowizją).
Największe wrażenie robili ludzie – spragnieni kontaktu, ciekawi opinii o ich kraju. Mimo ograniczeń próbowali nadążać za światowymi trendami. Biła z nich pewność, że wznowione kontakty z Europą oznaczają ich powrót do cywilizacji, której – mimo wszystko – czują się częścią. W opinii wielu Persów tożsamość ich kraju nie sprowadza się tylko do islamu, bo kraj ten ma przecież historię sięgającą dawniejszych, żywych i nieraz burzliwych kontaktów z Europą, o czym uczy się każde dziecko w szkole, przerabiając starożytność.
Hotelarze, właściciele knajpek i handlarze na bazarach już w myślach przeliczali zyski, jakie mieli przynieść turyści. Europejczycy zresztą nie byli gorsi – w blokach startowych czekały wielkie koncerny, ostrzące sobie zęby na ten 80-milionowy rynek zbytu. Ówczesny wicekanclerz i minister gospodarki RFN Sigmar Gabriel być może przesadził, pędząc do Teheranu raptem pięć dni po podpisaniu porozumienia, by ubijać tam interesy, ale jego podróż oddawała nastroje panujące w Europie. Ostatecznie czym interesy z Iranem różniłyby się od tych z Chinami albo Rosją?
Dziś perspektywy nie wydają się tak wspaniałe. Waszyngton wycofał się z porozumienia, zaostrza kurs wobec Teheranu, nakłada sankcje i próbuje do tego nakłonić Europę. Donald Trump ostrzega: kto handluje z Iranem, nie będzie handlował z USA. Taki wybór to żaden wybór. To szantaż. Słusznie, że Unia Europejska próbuje się bronić przed polityką Ameryki.
Wróg numer jeden
Niechęć Waszyngtonu do Iranu ma długie tradycje i sięga co najmniej rewolucji z 1979 r., która obaliła proamerykańskiego szacha Rezę Pahlawiego. Kilka miesięcy po wybuchu rewolucji doszło do szturmu amerykańskiej ambasady i wzięcia jej pracowników jako zakładników. Dla USA było to upokorzenie. W Polsce kibicowano Ameryce, postrzeganej jako oaza wolności. Prezydentem USA był przyjaciel polskiej opozycji Jimmy Carter, a doradzał mu Zbigniew Brzeziński. Książka Ryszarda Kapuścińskiego „Szachinszach", pokazująca, że nie wszystko było takie proste i przyjemne za rządów Pahlawich, ukazać się miała dopiero za trzy lata.