W opowieściach science fiction taka figura jest dość częsta: oto bohater zaczyna nagle dostrzegać, że świat jest nasycony sygnałami kierowanymi wyłącznie do niego.
Przechodnie mijają go obojętnie, jakieś poduszkowce i inne dziwne pojazdy przejeżdżają mimo, roboty czynią swoją powinność, mrugając kontrolnymi lampkami, a on rejestruje coraz to nowe komunikaty, znaki, aluzje. Uśmiech sprzedawcy w chińskim fast foodzie, elektroniczne reklamy uliczne, a nawet telewizyjne serwisy informacyjne – wszystko składa się w jakiś tajemniczy sygnał, szyfr związany z misją, jaką należy podjąć, z ukrytą prawdą, do której należy dążyć.
Podobne odczucia – z jednej strony schizofrenii, z drugiej coraz to wyraźniejszego utwierdzania się w przekonaniu, że wbrew prawdopodobieństwu jestem ekskluzywnym adresatem komunikatu – towarzyszyły lekturze „Walca stulecia” Rafała Ziemkiewicza w roku 1998.
Zerknąłem do swoich zapisków po pierwszej lekturze sprzed ponad dekady i oprócz zdania, które wymagałoby rozwinięcia o wiele szerszego, niż na to pozwala redaktor prowadzący „Plus Minus”, oprócz więc zdania „chandleryzm-marlowizm to postać mentalnego onanizmu” znalazłem opatrzony wykrzyknikiem zapis: „inspiruje w miejscach jakby zakamuflowanych, punkty kulminacyjne rozmijają się z powierzchniową problematyką książki”.
Tak, wtedy, w roku 1998, czytałem „Walc stulecia” jako absolutnie współczesną, głęboko konfesyjną książkę, która sztafaż SF nosiła jedynie z przyzwyczajenia, z rozpędu niejako, a może też, by zamaskować przed profanami swój właściwy przekaz.