Początek tłumaczenia bywa niemal zawsze taki sam: – Nie brałem (-ałam), nie mam pojęcia co to za środek, nie wiem, skąd się wziął w moim organizmie. Potem jest faza druga: – Może to pomyłka, może źle przechowywano i zbadano próbkę. Na końcu, gdy już wszystko jasne i dowiedzione, jest milczenie.
W czasach PRL taka postawa miała sens. Za polskim sportowcem stały partia i państwo, dla których prestiżowe zyski w wojnie ideologicznej były o wiele więcej warte niż zdrowie jednostki.
Łapani mogli się czuć bezkarni jak medaliści mistrzostw świata w podnoszeniu ciężarów: Zbigniew Kaczmarek, Walter Szołtysek, Mieczysław Nowak, Jan Wojnowski i Henryk Trębicki, których w 1970 roku zdyskwalifikowano w Columbus.
Tamtą aferę szybko przerobiono na małą zimną wojnę. Dziennikarz „Przeglądu Sportowego” 17 września kablował (wedle ówczesnego stylu tak nazywano relacje telefoniczne) z USA: „... Przyczyną takiego werdyktu były wyniki przeprowadzonych tutaj badań antydopingowych, które rzekomo wykazały, że zawodnicy używają niedozwolonych środków podniecających”.
Słowo „rzekomo” podparł swym autorytetem prezes Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów Janusz Przedpełski, który dodał drugie: prowokacja, oczywiście wobec krajów socjalistycznych. Rację miał o tyle, że obok piątki Polaków zastrzeżenia wzbudziły badania moczu Bułgara i Węgra. Prezes wytoczył jeszcze cięższe działo: „Papierowe naczynia z pobranym od zawodników moczem stały w otwartym pomieszczeniu, do którego każdy miał dostęp”.