SB to tylko epizod

W nowym systemie, który kiedyś gorliwie zwalczali, wielu zrobiło kariery. Pełnej satysfakcji pozbawia ich tylko obawa, że ktoś znów zacznie pytać o przeszłość

Publikacja: 09.08.2008 01:34

SB to tylko epizod

Foto: Rzeczpospolita

Standardowy druczek wysyłany negatywnie zweryfikowanym pracownikom Służby Bezpieczeństwa zawierał grzecznościową formułę: „Komisja wyraża nadzieję, że znajdzie Pan/Pani nowe dające satysfakcję zatrudnienie poza resortem spraw wewnętrznych”. To życzenie spełniło się w przypadku większości spośród 24 tys. funkcjonariuszy zatrudnionych w SB w 1989 r. Chociaż nie wszyscy poddali się weryfikacji. W momencie likwidacji SB, w maju 1990 r., pracowało w niej już tylko 14 tys. osób. Wielu funkcjonariuszy, wietrząc pismo nosem, wcześniej szukało schronienia w milicji. Weryfikację przeszło pozytywnie około 10 tys. funkcjonariuszy, negatywnie zweryfikowano 3,5 tys. Część zmieniła pracę, wykorzystując kwalifikacje zdobyte w służbach.

Krystyna Wrochna – 54 lata, elegancka blondynka, delikatny uścisk ręki. Od 17 lat wspina się po szczeblach urzędniczej kariery. W Śląskim Urzędzie Wojewódzkim jest radcą generalnym w gabinecie wojewody. Spotykamy się w jej pokoju w urzędzie. Ani razu podczas tej rozmowy nie użyje słowa SB. Mówi: „tam”, „w służbach mundurowych”, „resorcie”. – W życiu popełniłam dwa błędy – mówi zdenerwowana. – Pierwszy, kiedy napisałam podanie o pracę w MO. Drugi, że w 1991 r. przeszłam z policji do urzędu wojewódzkiego. Powinnam tam zostać do emerytury, przecierpieć. Dzisiaj zajmowałabym się ogródkiem.

SB stawiało na ludzi młodych, ambitnych, którzy wszystko będą zawdzięczać służbie. W zamian za wygodne urządzenie życia, mieszkanie, wczasy w Bułgarii dadzą się „zadaniować”. Kiedy byli esbecy mówią o swoich rodzinnych domach, często podkreślają biedę, chęć wyrwania się za wszelką cenę, zdobycia wyższej pozycji społecznej.

Krzysztof Stręciwilk, zastępca szefa ds. SB Rejonowego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Sierpcu: – W SB pozwolono mi się uczyć. Ze starszego rzemieślnika w lokomotywowni w Kutnie awansował na referenta techniki operacyjnej. Szymon Misztal, były oficer operacyjny z Krakowa: – Nie byłem finansowo wyposażony przez rodzinę. Żona studiowała. Trzeba było w Krakowie się zatrzymać, kawałek kąta zdobyć. No, a kto to zabezpieczał? Wiadomo, że milicja i służby.

Kariera Krystyny Wrochny jest pod tym względem wzorcowa. W 1974 r. 20-letnia panienka, starsza referentka ekonomiczna w Ośrodku Informatyki Górnictwa i Energetyki, pisze podanie o przyjęcie do służby w Milicji Obywatelskiej w Katowicach. Podpułkownik Bilnik odnotowuje odręcznie: „Proponuję przyjąć do wydziału B na stanowisko wywiadowcy, sekcja IV”.Litera „B” oznacza tajną obserwację osób rozpracowywanych, inwigilację oraz wywiad środowiskowy. Wydział B wspomagał pracę funkcjonariuszy innych pionów SB – wyjaśnia Marcin Kania z Biura Lustracyjnego IPN w Katowicach. Wrochna zostaje przyjęta. Od tego momentu jej życie skupia się wokół SB. Tam się kształci – w Ośrodku Nauczania Obserwacji MSW. Tam poznaje męża – podporucznika, który w 1976 r. awansuje na kierownika jej wydziału.

Z opinii przełożonego: „Jest pracownicą o dużym zdyscyplinowaniu, efektywną w pracy. Sprytna i spostrzegawcza, co pomaga jej w wykonywaniu zleconych zadań obserwacyjnych. Jako wywiadowczyni przestrzega zasad konspiracji osobistej w miejscu zamieszkania, w lokalu konspiracyjnym oraz w trakcie wykonywania bezpośrednich prac obserwacyjnych. Wyrobiona politycznie”.

– Byłam zwykłym urzędnikiem, a nie pracownikiem operacyjnym. Przekładałam papiery. Coś tam trzeba było na maszynie przepisać. Zajmowałam się szatnią, ciemnią fotograficzną – Wrochna macha ręką z lekceważeniem.W 1982 r. awansuje na starszego wywiadowcę. Kończy Szkołę Chorążych MSW. W listopadzie tegoż roku odchodzi z wydziału B. Wpisanym do akt powodem były kłopoty ze zdrowiem oraz to, że praca wywiadowcy w czasie „ponadnormatywnym” odbijała się na małym synu. Na odchodne „w uznaniu ofiarności i zaangażowania w służbie” dostaje 5 tys. zł nagrody.Dziś twierdzi, że odeszła przez stan wojenny. – Człowiek zobaczył, co się dzieje. Miałam silne bóle głowy, ogromny stres.

Przeniosła się do wydziału paszportowego. W 1987 r. skończyła zaocznie prawo na Uniwersytecie Śląskim. Wykształcenie się przydało. Teraz w urzędzie, jako radca generalny, ma przyjemniejszą pracę. Dba o listę osób do odznaczeń państwowych, które wojewoda przyznaje między innymi opozycjonistom represjonowanym przez SB. – Taki chichot historii – uśmiecha się Przemysław Miśkiewicz, były opozycjonista, przewodniczący stowarzyszenia Pokolenie.

W urzędach administracji rządowej i samorządowej znalazło miejsce wielu byłych funkcjonariuszy SB. Włodzimierz Furmański od dziesięciu lat jest radcą prawnym w urzędzie miasta w Wyszogrodzie. Kilka tygodni temu został członkiem rady nadzorczej Zakładu Gospodarki Komunalnej i Mieszkaniowej. W 1974 r. zaczął pracę w milicji, potem przeszedł do SB. Charakterystyki robione na potrzeby resortu określają go słowem: „ambitny”. Zaraz po skończeniu prawa na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu skierowano go do Ośrodka Szkolenia Oficerów Politycznych w Łodzi. Edukował się też na wieczorowym Uniwersytecie Marksizmu-Leninizmu przy KW PZPR w Płocku. Odbył aplikację sądową, złożył podanie o zgodę na robienie doktoratu w Akademii Spraw Wewnętrznych, a w sierpniu 1985 r. kierownictwo WUSW wytypowało go na przeszkolenie do Moskwy.

Pracował w pionie śledczym. W aktach personalnych prezentuje się jak porucznik Borewicz z serialu „07 zgłoś się”. W PGR w Klępczewie tropi nadużycia. Śledzi sprawców wysadzenia zabytkowej kaplicy na cmentarzu w Żychlinie, wykrywa sprawę fałszowania sprawozdawczości w Zakładach Polam w Gostyninie. Ale w dokumentach zostaje także inny ślad. Po sierpniu 1980 r. wydział, w którym pracował, zajmował się postępowaniami w trybie uproszczonym przeciwko działaczom „Solidarności”.

W 1988 r. sukcesów w pracy gratuluje Furmańskiemu sam generał Zbigniew Pudysz: „Wasza Towarzyszu Naczelniku i kierowanego przez Was kolektywnie Wydziału zaangażowana postawa w wypełnianiu odpowiedzialnych zadań SB w umacnianiu bezpieczeństwa Państwa i porządku publicznego oraz wysoka efektywność, jaką uzyskaliście w ubiegłym roku, zasługuje na wyrazy uznania” – pisał generał.

Furmański nie mógł się pogodzić z tym, że przez nową władzę został zweryfikowany negatywnie. „W dotychczasowej swej pracy zawsze postępowałem zgodnie z obowiązującymi przepisami” – pisał w odwołaniu. Dziś na temat przeszłości nie chce rozmawiać: – Uważam, że rozmowa została zakończona – mówi.

Były porucznik poznańskiej Służby Bezpieczeństwa Witold Biela pracuje jako nadinspektor w Okręgowym Inspektoracie Pracy. Jeszcze niedawno był wicedyrektorem tej instytucji. Z kolei podpułkownik SB Czesław Szymaniak pracował w poznańskim urzędzie celnym i niedawno przeszedł na emeryturę. Jednak większą karierę zrobili ci, którzy potrafili się odnaleźć w biznesie.

Aleksander Mleczko, rocznik 1952, to przykład człowieka sukcesu. Proponuje pomoc w zakupie mieszkań u jednego z deweloperów. – Jestem brokerem 23 banków, pomagam kompleksowo: począwszy od oferty kredytowej, po wpis do ksiąg wieczystych – recytuje jak w dobrze opłaconej telewizyjnej reklamówce. O pracy w SB nie chce mówić.

A doświadczenia z tego okresu ma dramatyczne. Jak pisał „Tygodnik Powszechny”, w 1982 r. dowodził kilkuosobowym patrolem SB, którego uczestnik zastrzelił Bogdana Włosika, 20-letniego ucznia technikum. Tragiczne wydarzenie nie załamało kariery Mleczki. Doszedł do stanowiska zastępcy naczelnika wydziału V krakowskiej SB, gdzie zajmował się sprawami gospodarczymi i zwalczaniem „Solidarności” w zakładach pracy. W 1988 r., gdy komunizm odchodził w przeszłość, zdążył jeszcze pojechać na dwumiesięczny kurs w szkole KGB. Kiedy w 1990 r. nie przeszedł weryfikacji, zaczynał od zera. Jako szef ochrony w krakowskim hotelu Forum, w bankach, m.in. w Pierwszym Komercyjnym Banku w Lublinie Dawida Bogatina.

Szybko awansował. W Katowicach został zastępcą dyrektora w Urzędzie Kontroli Skarbowej. A gdy do władzy doszło SLD, a Wiesław Ciesielski został wiceministrem finansów, Mleczko przez rok (od marca 2004 r.) był zastępcą dyrektora Biura Międzynarodowych Relacji Skarbowych w resorcie finansów. Potem wrócił do UKS. Funkcjonował jako ekspert, uczył biznesmenów, m.in. z BCC, jak wydawać środki unijne. Najwyraźniej odnalazł w sobie talent pedagoga, bo w prywatnym blogu udzielał także porad kolegom, jak zablokować ustawę lustracyjną i nie składać oświadczeń lustracyjnych. – Z tego, co znalazło się w blogu, wydałem książkę. Został mi tylko jeden egzemplarz. Mogę dać do poczytania, gdy wrócę z zagranicy – proponuje Mleczko.

Wojciech Szafrański, były major Służby Bezpieczeństwa, prowadzi Kancelarię Gospodarczą w bloku z wielkiej płyty na jednym z osiedli mieszkaniowych w centrum Leszna. Udziela porad podatkowych. To jego historię z czasu stanu wojennego, gdy próbował złamać opozycjonistę tak długo, aż ten nie zdążył dojechać do umierającej żony, opisała dwa lata temu „Rz”. Teraz Szafrański w Lesznie tworzy lokalne struktury Polskiej Lewicy – ugrupowania Leszka Millera.

Życiorys B. jest najbardziej reprezentacyjny dla byłych funkcjonariuszy. Ma firmę ochroniarską na południu Polski. Działalność rozwija prężnie, filie powstały w wielu województwach. W branży ochroniarskiej 80 proc. stanowią byli pracownicy milicji i służb, 10 proc. wojskowi i tyle samo cywile. To tam trafiali negatywnie zweryfikowani funkcjonariusze, ale także ci, którzy postanowili skorzystać z kapitalizmu i zdobytą wiedzę przekuć na pieniądz. B. należy do tej właśnie grupy.

Nie wypowie się pod nazwiskiem. Wyłącznie anonimowo, ale za to szczerze. B. zatrudnia 2 tys. osób. Miesięcznie odprowadza do Skarbu Państwa 700 tys. zł. W ubiegłym roku jego zdjęcie pojawiło się na wystawie „Twarze bezpieki”. – Za moje ciężko zarobione pieniądze ktoś się wygłupia. Nie ma dnia, bym w poczcie nie dostawał jednego albo dwóch wniosków z prośbą o pomoc. Od dzieci autystycznych, niepełnosprawnych, z porażeniem mózgowym. Powinienem to przesyłać do IPN. Żeby wiedzieli, ilu jest takich ludzi, i nie trwonili pieniędzy na jakieś wydawnictwa, które służą jątrzeniu i szkalowaniu – nie ukrywa zdenerwowania.

W SB był w sumie cztery lata. W wydziale paszportów doszedł do stanowiska zastępcy naczelnika. Dlatego umieszczenie na wystawie traktuje jako potwarz. Zemstę konkurencji. Tablica stała miesiąc, ale nie poszedł jej oglądać, by nikt nie zobaczył, że stoi pod własnym zdjęciem. – Moi pracownicy mówią: prezesie, tylko powiedzieć, to my ją tu zaraz tego. Mówiłem: nie. Ale wcale się nie dziwię, że gdzieś ktoś te tablice może i niszczył – mówi B. – Jakiś idiota uznał, że wydział paszportów był superoperacyjny. Że tam się wykonywało zabójcze sprawy. A tam tylko, w oparciu o akta paszportowe, ktoś typował ludzi do rozmów o współpracy – tłumaczy.

Po transformacji w 1989 r. B. jeszcze przez półtora roku był policjantem. Zrezygnował nie ze względu na weryfikację, tylko z powodu głodowej pensji. Nie mógł utrzymać na godnym poziomie pięcioosobowej rodziny. Założył własną firmę.

– W jakiś tam sposób skorzystałem na przemianach – przyznaje. Pracuje po 17 godzin na dobę. Także w weekendy. – Trzeba mieć dobrze poukładane w głowie. Umieć być menedżerem – mówi z poczuciem satysfakcji. Krew burzy mu się tylko wtedy, gdy ktoś „po raz dziesiąty próbuje odgrzewać ten sam epizod z życia”. Zresztą, czego się można spodziewać, skoro w tym kraju opluwa się taki sztandar jak Wałęsa. – Nie spotkałem żadnego człowieka, któremu ta prawda byłaby potrzebna. Wałęsa coś tam może i zrobił. I co z tego? – mówi.

B. zapewnia, że jest człowiekiem wierzącym. Z Panem Bogiem dobrze żył zawsze, choć nie praktykował. Od 15 lat żyje też dobrze z Kościołem. – Mam ze swoim proboszczem bardzo dobry układ. Spotykamy się czasem, pomagamy sobie – tłumaczy. Na temat przeszłości z nikim nie rozmawia.Szymon Misztal pracował w krakowskim SB w latach 1974 – 1978. Jego zadaniem było rozpracowywanie kultury studenckiej. Jak sam mówi, miał tego pecha, że pierwszy prowadził sprawę operacyjnego rozpracowania grupy Maleszka, Pyjas, Wildstein. Trwało to jednak krótko. – Ja tych chłopaków nie pamiętam – zapewnia. Przypomina sobie tylko, że chyba prowadził rozmowę profilaktyczno-ostrzegawczą z Wildsteinem. – Byliśmy młodzi i w zapatrywaniach nie różniliśmy się od tych, których przesłuchiwaliśmy – tłumaczy dziś Misztal. – Powiedziałbym nawet, że nasze poglądy były bardziej drastyczne, bo siedzieliśmy troszkę wyżej i widzieliśmy więcej.

Szybko przesunięto go do ochrony drukarni. Potem odszedł z SB, wyjechał do Starachowic. Wyjeżdżał na wycieczki handlowe do Turcji, handlował ciuchami, sprowadzał samochody. Został komornikiem sądowym. W końcu założył własną firmę windykacyjną. Teraz czeka na emeryturę. Wolny czas zamierza poświęcić uprawianiu kwiatków i psom. – Dobrze mi się wiedzie. W 2000 r. postawiłem dom, ale po 36 latach pracy to nie jest chyba wielkie osiągnięcie. Żałuję bardzo, że w ogóle się bawiłem w bezpiekę.

Byli esbecy okazali się na ogół ludźmi przedsiębiorczymi. Skorzystali z tworzącego się kapitalizmu, potrafili się w nim odnaleźć. Krzysztof Stręciwilk jest kierownikiem w oddziale Zakładu Ubezpieczeń Warta w Sierpcu. – W mojej pracy istotne jest to, że pomagam ludziom – mówi. Twierdzi, że w SB też pomagał. – Pracowałem przy paszportach. Interesowałem się sprawami. Gdy były zastrzeżenia na wyjazdy, starałem się każdą sprawę wyjaśnić do końca. Często osoby miały już dawno uregulowane pobyty albo podwójne obywatelstwo. Ułatwiałem im powrót do kraju – tłumaczy. W dokumentach płockiego SB nie zachowało się wiele śladów działalności Stręciwilka. Jest jednak notatka o szefie „Solidarności” Ziemi Kutnowskiej Marku Dolacie, który zorganizował pierwszy w kraju tzw. marsz głodujących i był „krytycznie ustosunkowany do organów porządku publicznego”. Dolat starał się o paszport z uzasadnieniem wniosku, „że w tym kraju nie ma co liczyć na prawdziwą wolność i demokrację”. Paszport otrzymał. Dziś Stręciwilk o swej byłej pracy mówi: – Chyba musiałem się dać dobrze zapamiętać wśród ludzi, bo praktycznie nie miałem sytuacji, żeby ktoś z tego tytułu się nie ubezpieczył – tłumaczy.

Stręciwilk ma dom, szczęśliwą rodzinę, żonę, córki i wnuka. Gdy podsumowuje własne życie, nie może narzekać. – Innym się gorzej ułożyło, ale euforii nie ma. – Przez rok pracował po 18 godzin na dobę, by udokumentować 80 lat działalności sportowej w Sierpcu. Wydał książkę. Na promocji stawiła się w komplecie cała lokalna elita. I, jak donosiły lokalne media, „Krzysztof Stręciwilk długo rozdawał autografy entuzjastom swego dzieła”. – Książka przyniosła mi satysfakcję. Jest coś, co po mnie zostanie – mówi.

Jego kolega z resortu Zygmunt Sobański, absolwent chemii i prawa, prowadzi dziś sklep z damską odzieżą w Gostyninie. Nie żałował, że pracował w SB, gdyż – jak mówi – był to resort legalny. W 1980 r. pełnił funkcję kierownika sekcji Wydziału III A w Płocku zajmującego się rozpracowywaniem opozycji. Jednak dziś na pytanie, czym się zajmował, odpowiada: – Ochroną przemysłu. – Dopytywany, na czym polegała jego działalność jako szefa grupy dezintegrującej opozycję, mówi: – Wolałbym, żeby pani nie zadawała takich pytań.

Ze swego życia jest zadowolony i twierdzi, że nic poza sprawami prywatnymi by nie zmieniał. – Zaczynałem od posterunkowego na wsi. I doszedłem do stopnia oficera bez żadnego pchacza, to jakieś zasługi miałem – mówi z dumą. Mimo że biznes mu poszedł dobrze, żałuje poprzedniego systemu: – W niektórych przypadkach tamten ustrój był o niebo lepszy. Człowiek się nie martwił, że ma dzieci, że pójdą do szkoły, że będą studiować. Że ktoś zachoruje. A teraz jest wszystko kłopotliwe.

Wśród byłych funkcjonariuszy SB Barbara Borowiec jest wyjątkiem. Nie szukała dla siebie miejsca w administracji czy biznesie. Jak twierdziła w wywiadach, po upadku PRL odkryła w sobie duszę artystki. Jej Galeria Garaż w Wieliczce prezentuje prace wykonane różnymi technikami: na szkle, kartonie, płótnie.

Do upadku komunizmu Borowiec pracowała w krakowskiej czwórce zajmującej się Kościołem. Uczestniczyła w jednej z najsłynniejszych prowokacji SB, akcji „Triangolo”, która miała być wymierzona w Jana Pawła II. W lutym 1983 r. Borowiec, wraz z inną agentką Barbarą Szydłowską, podrzuciły księdzu Andrzejowi Bardeckiemu, znajomemu Karola Wojtyły z lat 70., sfałszowany pamiętnik sekretarki z „Tygodnika Powszechnego”. Następnego dnia do mieszkania księdza miała wejść ekipa SB kierowana przez Grzegorza Piotrowskiego i pamiętnik-fałszywkę znaleźć. Akcję odwołano, gdy Piotrowski po zakrapianej kolacji z koleżankami z SB rozbił auto na słupie. Barbara Borowiec nalega: – O mnie proszę nie wspominać! Najlepiej o mnie zapomnieć.

Kapitan SB Zbigniew Łyczek dzisiaj wychowuje młodzież – jest polonistą w Zespole Szkół w Wilczycach k. Sandomierza. W szkole wypracował sobie opinię społecznika, został opiekunem Klubu Europejczyka. Był wielokrotnie wyróżniany. W zeszłym roku dostał nagrodę MEN.

Przed 1990 r. Łyczek był gorliwym funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa w Tarnobrzegu. Piął się po szczeblach hierarchii – aż do naczelnika Wydziału IV Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Tarnobrzegu. Od 1986 roku nadzorował walkę z Kościołem w województwie tarnobrzeskim. Przełożeni cenili jego zaangażowanie i pozyskiwanie wartościowych agentów. „Prezentuje skrystalizowany marksistowsko-leninowski światopogląd. (…) Posiada dobre rozeznanie na odcinku nielegalnego budownictwa sakralnego” – pisali. Wyróżnił się w sprawie o kryptonimie „Czarny” wymierzonej przeciwko kapelanowi stalowowolskiej „S”, obecnemu biskupowi Edwardowi Frankowskiemu.

Do pracy w SB szli dobrowolnie, nikt ich nie zmuszał, nie łamał. Po latach bagatelizują jednak własną rolę w aparacie represji. Powtarzają słowa o uczciwej i rzetelnej pracy. Mówią o zewnętrznych warunkach, nieubłaganej historii. Siebie stawiają obok, jakby byli tylko pionkami. Jacek Pawłowski, były opozycjonista, dziś pracownik IPN, autor wielu publikacji m.in. o SB, zaznacza, że Służba Bezpieczeństwa niszczyła akta, a prokuratury umarzały potem sprawy o niszczenie dokumentów. Dlatego w teczkach personalnych byłych esbeków zachowały się często historie z życia osobistego, a zniknęły materiały dotyczące ich pracy.

– Weryfikacje to była wielka kpina – mówi Pawłowski. – W komisjach zasiadali ludzie, którzy nie znali weryfikowanych. Każdy funkcjonariusz mógł im wmówić, co chciał.

Wielu byłych funkcjonariuszy SB do dziś pozostało w policji. Minister spraw wewnętrznych w rządzie PiS Ludwik Dorn wspomina, że nie zdecydował się na przygotowanie syntetycznego raportu na ten temat: – Wiedziałem, że jak pójdzie takie polecenie, podniesie się wrzask.

Dorn przyglądał się jednak funkcjonariuszom. – Była moja wypowiedź o dezubekizacji. W województwie pomorskim jednego dnia podało się do dymisji siedmiu komendantów powiatowych, z czego sześciu miało w życiorysach „epizodzik”. Interesowało mnie to, by pozbyć się ich z Komendy Głównej i ze stanowisk kierowniczych.

Starają się odejść po cichu. – Nie znam esbeka, który by publicznie przyznał, że komuś zaszkodził. To typowe zrzucanie ciężaru z sumienia – mówi Przemysław Miśkiewicz ze stowarzyszenia Pokolenie.

Krystyna Wrochna, urzędniczka, przekonuje: – Sumiennie i uczciwie wykonywałam pracę, jaka w tamtych czasach była. Nikogo nie skrzywdziłam, dzieci nie muszą się wstydzić. Dzisiaj w policji robi się to samo co my kiedyś – dorzuca rozgoryczona.

Zbigniew Łyczek, nauczyciel, tłumaczył w wypowiedzi dla rzeszowskich „Nowin”, że nie zrobił nigdy niczego wbrew prawu. – Nigdy nie kryłem się ze swoją przeszłością i nie ma sensu do tego wracać. Jeśli ktoś ma coś do mnie, niech mnie poda do sądu.

B., szef firmy ochroniarskiej, po uzyskaniu zapewnienia, że pozostanie anonimowy: – Może i mam wyrzuty sumienia. Ale społeczeństwo inaczej to odbiera. Moje dzieci strasznie to przeżywają. Zadają dziwne pytania, bo nagle się okazuje, że ich ojciec może być zbrodniarzem.

—współpraca: Jerzy Sadecki, Józef Matusz, Łukasz Zalesiński, Jarosław Kałucki

Standardowy druczek wysyłany negatywnie zweryfikowanym pracownikom Służby Bezpieczeństwa zawierał grzecznościową formułę: „Komisja wyraża nadzieję, że znajdzie Pan/Pani nowe dające satysfakcję zatrudnienie poza resortem spraw wewnętrznych”. To życzenie spełniło się w przypadku większości spośród 24 tys. funkcjonariuszy zatrudnionych w SB w 1989 r. Chociaż nie wszyscy poddali się weryfikacji. W momencie likwidacji SB, w maju 1990 r., pracowało w niej już tylko 14 tys. osób. Wielu funkcjonariuszy, wietrząc pismo nosem, wcześniej szukało schronienia w milicji. Weryfikację przeszło pozytywnie około 10 tys. funkcjonariuszy, negatywnie zweryfikowano 3,5 tys. Część zmieniła pracę, wykorzystując kwalifikacje zdobyte w służbach.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką