Rychło co prawda się okazało, że to nie takie proste. Nie tylko z powodów prawnych. Sama procedura ma sens, jedynie, gdy jest dobrowolna i towarzyszy jej psychoterapia. Nie powoduje nieodwracalnych zmian i jej skutki bywają raz większe, raz słabsze. Jest raczej kolejną formą leczenia człowieka obarczonego schorzeniem aniżeli karą, jaką społeczność wymierza przestępcy. Więcej w tym medycyny niż sprawiedliwości. Takie niuanse jednak nie zepsują satysfakcji elektoratu, że zrobi się porządek ze zboczeńcami.
Ale sprawa wykracza daleko poza zrozumiały wybieg premiera, który wstrzelił się w nastrój chwili. Bo ktoś wcześniej, i to wcale nie w Polsce, wymyślił, by leczenie zaburzeń popędu nazwać wbrew sensowi kastracją. Nie całkiem dobrze czujemy się w świecie, który pozbywa się z pola widzenia wszystkiego co nieodwracalne, niedające się poddać władzy techniki i mediów. Stąd takie symboliczne przywrócenie do prawa kastracji w formie, chciałoby się rzec, wykastrowanej.
Pozostaje tylko czekać, aż zafundujemy sobie analogiczną formę niecałkowitej egzekucji. Nauka plącze się już w tylu definicjach, że z pewnością da się wprawić skazańca w stan zwany śmiercią jakiegoś rodzaju, nie przecinając przy tym jego życia tak do końca. I wilk (odruch zemsty) syty, i owca (niechęć do rozwiązań ostatecznych) cała.Urok cywilizacji europejskiej polega na nieusuwalnych sprzecznościach, które czasem zaledwie uwierają, a czasem nieznośnie bolą. Ich depozytariuszem są słowa i tylko gwałt na nich pozwala fikcyjnie pogodzić przeciwieństwa. Ale za to nie grozi obcięcie języka.