Prawda dnia następnego

„Mam wiotki talent” – przyznawała Anna Kowalska. Właśnie wydane jej dzienniki każą się zastanowić nad sensem czytania literackich memuarów, nawet jeśli popełniają je ludzie bardziej utalentowani

Aktualizacja: 25.10.2008 02:53 Publikacja: 25.10.2008 02:52

Anna Kowalska, jej córka Tula i Maria Dąbrowska, 1956 r.

Anna Kowalska, jej córka Tula i Maria Dąbrowska, 1956 r.

Foto: archiwum rodzinne

Anna Kowalska ma dwadzieścia cztery lata, od trzech lat jest mężatką, gdy zapisuje w swoim dopiero co rozpoczętym dzienniku: „Mężczyzna nigdy nie domyśla się, że akt płciowy jest dla kobiety wstrętny i że mężczyzna, kiedy się zbliża do niej nagi, budzi chęć prawie nie do powściągnięcia – by go odtrącić. [...] Nieraz słyszy się zdanie, że łatwiej w kobiecie obudzić zmysły, niż je uspokoić. Zdanie słuszne, ale zmysłowość jest u kobiety mimo wszystko przymuszeniem narzuconym – natura czyni ją słabszą, oszołomioną – pożądaniu towarzyszy prawie zawsze smutek i pogardliwa obojętność”.

W 1943 roku – już jako czterdziestolatka – nawiązuje związek miłosny z Marią Dąbrowską, przeżywa uczuciową fascynację, i to odwzajemnioną. W 1954 roku, sześć lat po śmierci męża Kowalskiej, obie kobiety zamieszkują razem, w Warszawie przy alei Niepodległości. Z córką Kowalskiej, Tulą, której Dąbrowska nie darzy przesadną sympatią, widzi w niej – jak z goryczą pisze Anna Kowalska w „Dziennikach” – „Tomaszka z »Nocy i dni«. Istotę bez pamięci, przeżyć i bez uczuć”.

Nie tylko ranga pisarska Marii Dąbrowskiej, choć ona przede wszystkim, powoduje, że w relacjach obu kobiet Kowalska jest tą słabszą, stojącą na straconej pozycji. Musi więcej dawać, niż sama bierze. Od początku zresztą w tej znajomości to ona bardziej się angażuje. Znaczące są zapisy z 12 kwietnia 1943 roku pochodzące z dzienników prowadzonych i przez Dąbrowską, i przez Kowalską. „Powiało na mnie takim mrozem od dzisiejszych słów M. (Dąbrowskiej – przyp. K.M.). Opowiadała o swoim śnie, o samotności i liście, który we śnie do kogoś pisała, że przeszła w taki krąg samotności, że ją nikt i nic z niego nie wydobędzie. Odczułam to. Zrozumiałam to i wiele innych rzeczy zrozumiałam. Zmroziło mnie to” – notuje Kowalska. Dąbrowska zaś: „Chciałabym zapisać swój sen dzisiejszej nocy, ale już nie potrafię. Śniła mi się Anna, lecz najzupełniej nie w tych kategoriach, jakby chciała. Reminiscencje jej rozmowy ze starszym panem. Mnóstwo dzieci – oprócz znajomych jakaś nowa dziewczyneczka bardzo radosna w podniszczonej [?] sukience. Potem moje olbrzymie oddalenie – i jakiś list, pisany nie wiem, do kogo, z głębokiej dalekiej wsi, coś w rodzaju, że mogę żyć już tylko w samotności, z sercem umarłym raz na zawsze”.

Czy, poza „Dziennikami”, lesbijska miłość Kowalskiej i Dąbrowskiej odbiła się na ich twórczości? Nie, w tamtych latach, w tamtej rzeczywistości było to zbyt wielkie tabu, by je tak ostentacyjnie naruszać. Chyba że będziemy szukać współczesnego podłoża mikropowieści Anny Kowalskiej „Safona” (1959) opowiadającej o schyłku życia wielkiej poetki z Lesbos, ale byłoby to nadużycie. W dorobku Kowalskiej jest przecież więcej utworów sięgających do antyku, wśród nich „Opowiadania greckie”, „Nimfa”, „Kandelabr efeski”.

Swoją drogą z dorobku tego nie przetrwało, literalnie, nic. Julia Hartwig we wstępie do „Dzienników” Anny Kowalskiej nadmienia, że gdy pytała znajomych o zapamiętane książki tej autorki, wymieniano przede wszystkim „Na rogatce”, rzecz wspomnieniową, odwołującą się do dzieciństwa spędzonego we Lwowie. Jestem pewny, że gdyby podobną ankietę przeprowadzić wśród osób młodszych, o żadnym tytule nie byłoby mowy.

Maria Dąbrowska nie ceniła w Kowalskiej pisarki, czym sprawiała jej wiele przykrości. Z drugiej strony sama Kowalska – sądząc po „Dziennikach” – potrafiła być wobec siebie aż za bardzo krytyczna. Punktowała swoje pisarstwo tak na przykład: „Moja składnia jest monotonna. Słownictwo ubogie”, „Mam wiotki talent, wymagający pielęgnacji, ciszy i pracy”.

[srodtytul]A tu roi się, przewala[/srodtytul]

Całe satysfakcje znajdowała w tym jednak, że niejednokrotnie przyłapywała Dąbrowską na tym, jak wiele czerpała od niej na potrzeby swoich „Dzienników”. Jak najsłuszniej podkreślała też błędy popełniane przez Maryjkę, takie jak nadanie książce tytułu „Gwiazda zaranna” czy prawdziwą klęskę literacką, jaką poniosły „Przygody człowieka myślącego”, wielki, nadmuchany przez klakierów balon, który pękł ze straszliwym hukiem słyszanym przez wszystkich poza sprawczynią tego pisarskiego nieszczęścia.

Dla mnie najciekawszy jest jednak inny jeszcze zapis autorki „Dzienników”, a dotyczący właśnie tych ostatnich, które – być może – zdaniem Julii Hartwig „okażą się najciekawszym dokumentem literackim Anny Kowalskiej”.

Otóż w 1962 r. autorka przegląda „Dzienniki” z roku 1933 i 1950 – „Każdy na inny sposób mnie przygnębił. 1933 – ważny, ale zatęchły. 1950 – niepojęty. Ale i 1933, i 1950 pisany przez kogoś mi obcego i niesympatycznego. Ograniczenie. Głupota. I poczwórne kłamstwa, i megalomania. Straszne doświadczenia”.

Straszne też są te słowa, ale nie dziwią w kontekście takich zapisów: „Rano świetne umysłowe samopoczucie. Otóż dochodzę do wniosku, że można by zrobić wielką tragedię w najlepszym stylu – z punktu widzenia komunistycznego” (14 października 1950).

W 1958 roku bije się w piersi: „Mierny ten mój dziennik. Nie wiem, czy to przez lata strachu przed gestapo, NKWD i UB, strachu, aby zapisując jakieś nazwisko, nie stać się bezwiednie przyczyną czyjegoś i własnego nieszczęścia, ale stale pomijam wszystko, co jest związane z polityką, sprawy ważne, opowiadania ludzi coś znaczących. A tu roi się, przewala”.

Sześć lat później zmienia zdanie, oceniając swój dziennik jako „bardzo prawdziwy, szczery”. Może dlatego, że skrupulatnie opisuje w nim wydarzenia łączące się z Listem 34, którego była sygnatariuszką. Nawiasem mówiąc, na spotkaniu u premiera Cyrankiewicza, mówiąc o problemach środowiska pisarskiego, o sobie powiedziała najpiękniej, jak mogła: „Sama nie mam większych kłopotów z cenzurą ani nie skarżę się na nic, choć ósmy rok chodzę w moim zielonym płaszczu, lecz mogę jeszcze dwa lata w nim pochodzić”.

[srodtytul]Reszta tkwi w tkance życia[/srodtytul]

To właśnie wtedy, w okresie Listu 34, uwidacznia się ogromniejąca z dnia na dzień rola, jaką odgrywa Kowalska w kręgach intelektualnych, coraz bardziej krytycznych wobec PRL-owskiej polityki. Ale też otrzymuje cios ze strony, z której nie musiała się go spodziewać. 16 lipca 1964 roku notuje: „Mam sześćdziesiąt jeden lat. (...) Ostatniego roku zobaczyłam siebie i swoje książki. To także był szok. Zobaczyłam, a trudno było nie zobaczyć dzięki Tulci. »Ty grzybie! Jesteś brzydka, znowu zbrzydłaś. Po co piszesz, po co zaśmiecasz literaturę?!«. Od tego można zdechnąć na miejscu. Maryjka również pośrednio wprawdzie, nie tak czule jak jedynaczka, zauważa, co to moje pisanie warte wedle jej. Jest dotknięta, że teraz jej honorarium wynosi tylko o dwieście pięćdziesiąt złotych więcej od arkusza niż moje.

A przecież i Tula, i Maryjka kochają mnie – na swój sposób. I ja każdą z nich kocham oczywiście na mój sposób. Czarna literatura zawsze zatrzymuje się przed prawdą dnia następnego”.

„Zacukałem się” przy słowach: „Jesteś brzydka, znowu zbrzydłaś”. Trudno, patrząc na fotografie Anny Kowalskiej, tego nie zauważyć. Tym bardziej zastanawiające jest, jak to się stało, że to u niej odbywały się „spotkania obywatelskie”, że to z nią Słonimski, Jasienica czy Andrzejewski konsultowali swoją „politykę” uprawianą na forum Związku Literatów Polskich, a i gdzie indziej. Owszem, była wykształcona (co było w dużej mierze zasługą jej męża, profesora filologii klasycznej, którego była studentką), znała języki obce, uchodziła za interesującą rozmówczynię. Na pewno liczyła się jej zażyłość z Marią Dąbrowską, było nie było, wielkim autorytetem w tamtych latach. Nie lekceważyłbym też jeszcze jednego faktu, o którym z lekką ironią napomyka Kowalska w 1963 r.: „Od 1940 roku znajduję się w kręgu masonów, uśpionych braci. (A może nie wszyscy są tacy uśpieni?). Co mi się wydawało śmieszne i żałosne, jest tym tylko poniekąd – reszta tkwi w tkance życia. Widzę świat jako spójnię. Interkomunikację Towarzystw Tajnych różnych Sił. Kto stoi za szkockim rytuałem?”.

Te „Dzienniki” ukazują się w momencie, gdy mało kto w ogóle wie, kim była ich autorka, już grubo wcześniej zresztą permanentnie mylona z Anką Kowalską – od „Pestki”. Nie mam złudzeń, że przyniosą one renesans poczytności jej książek; to rozdział zamknięty. „Dzienniki” Kowalskiej skłaniają raczej do zmiany spojrzenia na podobne memuary, wciąż mające wśród czytelników wielu amatorów. Czy jednak nie przeceniają ich wartości? Z dzienników Zofii Nałkowskiej zapamiętaliśmy przypisy Hanny Kirchner, z dzienników Marii Dąbrowskiej ciągnące się w nieskończoność ujawnianie ich rzekomych tajemnic, aż do chwili, gdy przestały ekscytować kogokolwiek, z dzienników Mieczysława Jastruna przemilczenie tego, co najbardziej drażliwe, a przez to – najciekawsze. O zapiskach braci Brandysów zmilczę, „Dzienniki” Stefana Kisielewskiego stały się sensacją sezonu tylko dlatego, że autor ostrymi słowami potraktował swoich teoretycznych przyjaciół i politycznych sojuszników, trzeci tom „Dzienników” Krzysztofa Mętraka nie ukazał się i pewnie nie ujrzy światła dziennego, otrzymaliśmy za to dzienniki Teodora Parnickiego, z których dowiadujemy się jedynie tego, ile danego dnia napisał, jak długo wytrzymywał bez alkoholu i co od kogo otrzymał na imieniny. „Dziennik” Jarosława Iwaszkiewicza obszernymi partiami tyczącymi się jego podróży jest nudny i banalny, a cokolwiek byśmy na jego obronę powiedzieli, to i tak czytelników najbardziej obeszło to, co autor robił z Miłoszem w wileńskiej Celi Konrada.

Upływ lat spowodował,że największe nawet sensacje polityczne niesłychanie wyblakły, a już to, co pan Kazio mówił do pana Antoniego między jedną a drugą kawą i jak z perspektywy ulicy Foksal uprawiali geopolitykę, naprawdę budzi jedynie pobłażliwy uśmieszek. Może dlatego coraz lepiej myślę o brutalnej szczerości w sprawach intymnych Stefana Żeromskiego, bo to ona stanowi o wartości jego, niegdyś skandalizujących, „Dzienników”. I dlatego z lektury „Dzienników” Anny Kowalskiej najgłębiej zapadł mi w pamięć ich fragment z czerwca 1943 roku:

„Po południu M. zawołała mnie na herbatę. Byli Iwaszkiewicz i Andrzejewski. Nie było to bez pointy, te dwie pary. W każdym razie jeśli nie aktualnie, to kiedyś była to para. Widać to po rumieńcach Andrzejewskiego i po nastającym spojrzeniu Iwaszkiewicza”.

A obok: „Już w dzień i na spokojno postanawiam jechać do Jerzego (męża – przyp. K.M.), choćby dlatego, że uważam ciągle to pośpieszne pożegnanie za zły omen, że muszę sprawdzić na miejscu tam, co warta jest moja miłość do M. [...]”.

Maria Dąbrowska zmarła w 1965 roku, Anna Kowalska w 1969.

[i]Anna Kowalska „Dzienniki 1927 – 1969”. Przedmowa Julia Hartwig. Wybrał, z rękopisu do druku przygotował, przypisami opatrzył Paweł Kądziela. Iskry, Warszawa 2008[/i]

Anna Kowalska ma dwadzieścia cztery lata, od trzech lat jest mężatką, gdy zapisuje w swoim dopiero co rozpoczętym dzienniku: „Mężczyzna nigdy nie domyśla się, że akt płciowy jest dla kobiety wstrętny i że mężczyzna, kiedy się zbliża do niej nagi, budzi chęć prawie nie do powściągnięcia – by go odtrącić. [...] Nieraz słyszy się zdanie, że łatwiej w kobiecie obudzić zmysły, niż je uspokoić. Zdanie słuszne, ale zmysłowość jest u kobiety mimo wszystko przymuszeniem narzuconym – natura czyni ją słabszą, oszołomioną – pożądaniu towarzyszy prawie zawsze smutek i pogardliwa obojętność”.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą