– Wpadłam na temat wojny przypadkowo – kontynuuje Masłowska. – A kiedy zaczęłam skanować język, okazało się, że nasza niefajna sytuacja wewnętrzna, to, że źle się czujemy jako Polacy, zasadza się na wojnie w duże mierze.
To wywołuje dwie skrajne postawy. Im bardziej starsi przypominają o wojnie – tym bardziej młodzi chcą o niej zapomnieć. Jedni ograniczają polskość do bycia ofiarą. Drudzy uciekają w bycie Europejczykiem. Powodem wojny, która toczy się między Polakami, znowu okazuje się pamięć. Historyczna, zbiorowa, indywidualna.
Masłowska wspomina „Persepolis” według scenariusza Marjane Satrapi, animowany film o tym, co znaczy być Iranką. Dziecięcy pamiętnik będący zapisem czasu irańskiej rewolucji.
– Młodzi ludzie szukają nowoczesnych środków do mówienia o tożsamości. Zaczynają tej tożsamości potrzebować i szukać w Europie, w której wszyscy przymusowo udajemy takich samych. Myślę, że w Polsce nie było języka, który by nasze doświadczenia wyraził: co to znaczy mieć zapożyczone od rodziców i dziadków wojenne dzieciństwo. Mam wrażenie, a przynajmniej nadzieję, że przedstawienie to pokazało.
Dorota Masłowska i Grzegorz Jarzyna osiągnęli cel w całkowitej zgodzie.
– Jestem przeciętnym widzem – wyznaje pisarka. – Wiele razy oglądając coś w TR, czułam posmak plastiku. Jakby publiczność i aktorzy za dobrze czuli się razem, żeby mogło zostać powiedziane cokolwiek ważnego. Mam wrażenie, że w „Między nami” ten syntetyk, ta estetyka sofy i laptopa obróciła się przeciwko sobie i powiedziała do siebie coś ważnego. Że Grzegorz Jarzyna bardzo dobrze wyczuł, że nie da się o tych wszystkich potach, garnkach i wydzielinach opowiadać inaczej niż przez pleksę i lateksy.
[srodtytul]Liberalna etykieta[/srodtytul]
Masłowska napisała znakomitą, bezkompromisową sztukę o Polsce, a można odnieść wrażenie, że media najbardziej interesowało to, że w wywiadach mówiła wyrozumiale o słuchaczach Radia Maryja.
– To jest trochę śmieszne, a trochę straszne – mówi z gorzkim uśmiechem. – A ja wypowiadałam się przeciwko jedynej możliwej, słusznej racji i poprawności politycznej, która jest tak bardzo bezpieczna. Tolerancja to takie coś, co czujesz do homoseksualistów i Murzynów. A fanatyczną staruszkę możesz obedrzeć ze skóry i zlinczować. Coś mi się przestało zgadzać. Wychodzi na to, że liberalne ideały są jak nowa etykieta nałożona na słoik, którego pienistej zawartości nie zmieniono.
Masłowska mieszka w Berlinie od dwóch miesięcy. – Ale nie znam jeszcze niemieckiego i trudno mi wydać szybkie sądy, jak wygląda tutejsza rzeczywistość, głębiej niż to, że wszyscy siedzą i popijają latte. Mówienie polskim angielskim i niemieckim angielskim bardzo okraja osobowości. Cieszę się, że wyjechałam. Dobrze jest zmienić miejsce zamieszkania i wyabstrahować się z klaustrofobii, którą zaczyna się odczuwać po kilku latach życia w jednym miejscu. Dobrze jest uciec od tego automatu do życia, w który się zamieniasz, wypaść z prowadnic, to wymusza uważność, orientację.
Przez ostatnie dwa miesiące Masłowska prowadziła życie gospodyni domowej.
– Przyjechałam do Berlina z córką. Spadło na mnie wiele mało romantycznych spraw emigranta niemówiącego po niemiecku. Szukanie przedszkola, nauka języka, gotowanie obiadów. Ale to jest też wyzwanie, pobudka. Przez całe swoje dorosłe życie funkcjonowałam w Polsce jako Dorota Masłowska. W kolejce czy na ulicy ktoś mnie zawsze w końcu wyłowił z tłumu i powiedział: „A to pani, a to proszę”. Teraz jestem anonimowym przechodniem, jednym z wielu.
Ale pisarski mózg działa.
– Cały czas nazywa, określa, opowiada. Nigdy nie wiem, kiedy rzecz się zmaterializuje w postaci tekstu. Na razie przekopuję polską bibliotekę. Dużo Jerzego Putramenta, ale są i wartościowsze rzeczy i zawsze się cieszę, jak nie przeczytałam czegoś w liceum z czystej ambicji i mogę teraz. Tak było z „Pamiętnikiem z Powstania Warszawskiego”. Białoszewski kojarzył mi się z „szarą nagą jamą”, nie kocham takiej wywrotowej literatury.
[srodtytul]Jak się pisze dramat?[/srodtytul]
W Berlinie Masłowska przebywa na stypendium. Trochę jak Witold Gombrowicz zaproszony przez Fundację Forda. Przyjechała wtedy do niego z PRL Barbara Swinarska. Zrobiła szkalujący wywiad i wykreowała na zdrajcę. Odwetowca za pieniądze CIA. – Na pewno usłyszę parę cierpkich uwag na ten temat, ale nie zamierzam czuć specjalnego bólu.
Kiedy napisała „Wojnę polsko-ruską”, miała 19 lat. Od początku stała się medium młodego pokolenia. Język jej utworów skonstruowany z banałów, haseł reklamowych i sloganów, pozornie bezosobowy, wyrażał prawdziwy stan świadomości, z którego współcześni bohaterowie często nie zdają sobie sprawy. Lakier stereotypów pękał i wyzierało prawdziwe życie. Nawet ci, którzy obsesyjnie krytykują Masłowską, przyznają, że ma fantastyczne wyczucie języka.
– Zdaję sobie sprawę, że pisząc, wyłapuję z codziennej gadaniny rzeczy, z których nie zdajemy sobie sprawy, że tam są, jeszcze albo już. Z tej perspektywy jestem trochę astrologiem. Ale takie stany występują w moim życiu bardzo rzadko. Na co dzień jadę na dość przeciętnej inteligencji. I tylko miewam zrywy, kiedy obrazy składają się w jeden czytelny kształt.
Po dwóch powieściach Masłowska zajęła się teatrem, nie mając wielu teatralnych doświadczeń.
– Teatr kojarzył mi się z poszarzałą, przepoconą baletką. Jakąś bardziej cywilizowaną odmianą cyrku. Ale jednak sztuką drugiego sortu. To na pewno wynikało z tego, że jestem z małego miasta i po prostu ten czar był mi kompletnie nieznany. Kiedy dostałam zamówienie z TR Warszawa, przyjęłam je z nieświadomości, że mogę nie umieć.
Powstała znakomita sztuka oparta na suspensie. W zeszłym roku miała niemieckojęzyczną premierę na Wiener Festwochen przygotowaną przez berlińskie Volksbuehne i Armina Petrasa.
– Po prostu napisałam do mojego kolegi, który studiował teatrologię, żeby mi szybko powiedział, jak się pisze dramat. Napisał, że bohaterowie nie mogą mówić tego, co myślą, akcja z każdym zdaniem musi postępować do przodu, całość ma spinać klamra, łącząca początek z końcem. Myślę, że te zasady były raczej losowe, mógł podać inne i okazałyby się przy porządkowaniu chaosu równie praktyczne.
Wychodzi na to, że Masłowska stała się dramaturgiem z deus ex machina.
– Kiedy zaczęłam pisać dla teatru, zrozumiałam, że dobrze zrobione przedstawienie działa mocniej niż wszystkie inne sztuki. Trzęsie mózgiem, drapie serce grabiami. Pokochałam to, również jako widz.
[srodtytul]Dusza kloszarda[/srodtytul]
Po przyjeździe do Warszawy Dorota Masłowska dłuższy czas mieszkała na starej Pradze. – Mam w sobie kloszarda. Jestem z blokowiska, została mi ta grawitacja do ciemnych zaułków, cieni na klatkach. Jak w praskich ruderach. Potrzebuję czasami przejść się do dzielnicy portowej, w nocy, środkiem. Byłam zafascynowana życiem na Pradze, choć nie wiem, czy kiedykolwiek wierzyłam, że żyję tam na równych prawach z sąsiadami. Może mnie ciągnęła ta dzikość. Może byłam tylko turystą. Przecież jak ukradną mi rower, to kupię sobie drugi. W pewnym momencie zaczęło mnie to żenować. Poza tym rosła moja córka. Nie mogłam dłużej udawać, że pozwolę jej wyjść na podwórko i będzie się bawić z innymi dziećmi, które są chowane w sposób, na który ja się nie godzę. Nie chodziło o to, że chcę jej kupić papugę i posłać na lekcje operowego śpiewu. Po prostu nie chciałam, żeby od drugiego roku życia walczyła łopatką o przetrwanie. I uciekłam z Pragi.
Przeprowadziła się na Żoliborz. W okolicę szklanych domów „Przedwiośnia” Żeromskiego. – Uciekłam do willi koło kościoła Świętego Kostki. Żoliborz to rewers blokowiska, ludzie strzegą swoich śmietników, żeby inni ludzie nie wrzucili im do nich swoich śmieci. Ale lubię to miejsce.
Decyzja o wyjeździe miała również pragmatyczne przyczyny.
– Napisałam podanie o stypendium, jak dowiedziałam się, że mieszkania tam kosztują połowę tego, co w Warszawie. No i moja córka niedługo idzie do szkoły, więc musiałam szybko sprawdzić, czy nie da się żyć w jakimś innym kraju. Zobaczymy, jak przebiegnie aklimatyzacja. Berlin to nie są klasyczne Niemcy, to specyficzne kosmopolis. Tu jest dużo anglojęzycznych imigrantów bez anglosaskich korzeni. Mój status nie jest więc oryginalny. Jestem jednym z miliona imigrantów. To jest mój punkt zaczepienia. A raczej braku zaczepienia.
Rozmawiamy przed świętami Wielkanocy. Pytam ją, czy cieszy się, że uciekła przed mazurkiem i tonami majonezu.
– Właśnie się zastanawiam, czy nie pójść na Kreutzberg do polskiego kościoła ze święconką, chociaż w Polsce ostatni raz byłam ze święconką w 1986 r. Może w Berlinie popielęgnuję tożsamość narodową.
[i]Postscriptum[/i]
Przesyłając autoryzację, Dorota Masłowska napisała w mejlu: „Bardzo ciekawe też, że pokierowana wewnętrznym skowytem kilka dni po wywiadzie wstałam o 3 w nocy i pojechałam do Warszawy, i myślałam, że ucałuję podłogę w pociągu po przekroczeniu granicy”.