Idź za głosem

W „Historii kina w Popielawach” jeden z bohaterów przeklina: „Żeby wam, k..., kino nie przyjechało”. Sam Jan Jakub Kolski mówi: „Robię filmy, bo nie umiem ich nie robić”

Publikacja: 06.06.2009 15:00

Idź za głosem

Foto: Fotorzepa, Raf Rafał Guz

Miłość do kina jest w rodzinie Kolskich przekazywana z pokolenia na pokolenie.

– Ona rodzi się na poziomie krwi, instynktu, przemożnej potrzeby, z którą nie sposób dyskutować – mówi reżyser. – Moje życie jest tak przesiąknięte filmem, że na pytanie, skąd jestem, powinienem odpowiedzieć: – Po pierwsze z kina. Nie z miasta, nie ze wsi. Z kina.

13 stycznia 2007 roku minęło 100 lat, odkąd w Łodzi, przy Piotrkowskiej 15, jego pradziadek Mani Hendlisz otworzył Theatre Optic Parisien. Potem jedna z ośmiu córek Hendlisza Estera wyszła za mąż za Jana Kolskiego, producenta, który w latach 30. XX wieku był przedstawicielem na Polskę Metro-Goldwyn-Mayer, Paramount Pictures, Universalu i Foksa.

Tata opowiadał, że żyli dostatnio, a wizyty w ich domu składali Jan Kiepura i Marta Eggerth. Ale potem dziadek sam zaczął robić filmy. Przeprowadzali się do coraz mniejszych mieszkań, bo całe pieniądze inwestował w ambitne produkcje. Im ambitniejsze, tym gorzej im się żyło. Ojciec Jana Jakuba – Roman Kolski – był montażystą, siostra też. Siostrzeniec został operatorem, bratanek się wyłamał, skończył medycynę, ale po roku leczenia ludzi zdał na reżyserię. Dziś jest już na drugim roku.

[srodtytul]Popielawy na zawsze[/srodtytul]

Jednak Kolski nie jest dzieckiem „HollyŁodzi”, od dzieciństwa zanurzonym w filmowym środowisku. Dochodził do kina własną drogą. Przez wieś Popielawy. Bo choć urodził się we Wrocławiu i tam zaczął szkolną edukację, kiedy miał 11 lat, wszystko się w jego życiu zmieniło.

Z Popielaw przyjechała do nas babcia i spytała, które z nas chciałoby pojechać na wieś. Brat i siostra milczeli, ja zgłosiłem się natychmiast. Była zima. Chciałem pojeździć na łyżwach, na zamarzniętych stawach tuż obok domu dziadka. Tak to sobie po dziecięcemu wykoncypowałem.

Konsekwencje tej decyzji okazały się bardzo poważne. Miał spędzić na wsi dwa, trzy tygodnie. Został cztery lata. A właściwie na zawsze. – Trafiłem do dziadków w czasie, gdy najintensywniej kształtuje się wyobraźnia. Potem niesie się ją przez całe życie – twierdzi.

Kiedyś Kolski powiedział w wywiadzie, że w najodleglejszych i najciekawszych zakątkach kuli ziemskiej zawsze dopada go tęsknota za Polską. Za jego własnym, niewielkim kawałkiem świata – małą ojczyzną, zamkniętą w trójkąt, wyznaczony przez Popielawy, dom pod Wrocławiem i Rokiciny, w których tuż przed śmiercią osiadł dziadek.

W tym trójkącie Popielawy zajmują miejsce szczególne.

Dziadek ze strony mamy był rymarzem. To było trudne rzemiosło. Złożone i malownicze. Wymagało wielkiej sprawności dłoni. Chętnie przyglądałem się jego pracy, gadałem z ludźmi, którzy do niego przychodzili. Z tych wspomnień utkałem potem mit o Józefie Andryszu z „Historii kina w Popielawach”.

Raz na miesiąc do wsi przyjeżdżało nyską kino z Łodzi, raz na tydzień zjawiał się też wuj Janka. Miał tylko jeden projektor, więc jak kończyła się rolka, trzeba było czekać, aż ją zmieni. Ale przeżycie i tak było ogromne. Janek chodził na te seanse do remizy kilometr. Staszek z „Historii kina w Popielawach” to właśnie on.

Już pierwsza projekcja w kinie Uśmiech uświadomiła mi, że w tym żywiole, jaki odbija się na ekranie, tkwi przemożna siła. Jakaś tajemnica, wówczas dla mnie niezgłębiona i ogromnie pociągająca.

Największe wrażenie zrobił na nim „Rashomon” Kurosawy.

Oglądałem różne filmy, ale dopiero ten pomógł mi pokonać lęk. Wracając do domu, musiałem przejść obok krzaczka, przy którym straszyło. Ze strachu zwykle sikałem tam w spodnie. Po projekcji „Rashomona” nawet nie zauważyłem krzaczka. Byłem tak rozpalony projekcją, że straciłem kontakt z rzeczywistością. Wróciłem do domu chory. Nie metaforycznie, tylko prawdziwie, fizycznie. Babcia opatuliła mnie w ciepłą kołdrę, zrobiła mleko z czosnkiem, cukrem i jajkiem, ale nie miała pojęcia, co mi jest. A ja czułem, że zachorowałem na te dziwne czary. Od tej pory zacząłem tęsknić, żeby samemu robić coś takiego. Dziś mam 53 lata i ciągle jeszcze czuję tamto ciepło. To ono trzyma mnie przy kinie.

[srodtytul]Wyobraźnia i nieśmiałość[/srodtytul]

Maturę zdał we Wrocławiu. Po niej trzy razy bez powodzenia zdawał do szkół plastycznych. – Nikt się na mnie nie poznał – śmieje się. – Owszem, doceniano mój zapał, odmawiano mi jednak talentu.

Zaczął więc pracować, najpierw w dekoratorni wrocławskiej Wytwórni Filmów Fabularnych, potem w betoniarni, w fabryce domów. Aż zobaczył w gazecie ogłoszenie, że w telewizji poszukują asystenta operatora. Postanowił spróbować. Amatorsko zajmował się fotografią, poznawał jej tajniki z książek, w łazience urządził sobie ciemnię. No i udało się. Po kilku miesiącach praktyki zaczął podkradać operatorom kamerę i robić pierwsze samodzielne materiały. A potem świadomie wybrał studia nie reżyserskie, lecz operatorskie.

Chciałem zdobyć umiejętność opowiadania obrazem. A poza tym nigdy bym się na reżyserię nie dostał. Nie ma mowy. Przywiozłem z Popielaw wyobraźnię, ale też nieśmiałość. Każde wypowiedziane publicznie słowo, to był dla mnie nadludzki wysiłek.

Był stan wojenny, w Filmówce wtedy różnie się działo, ale on nie bawił się w politykę.

Było mi wszystko jedno, kto jest rektorem: Kuszewski czy jakiś inny Malinowski. Patrzyłem na moich kolegów, którzy usiłowali odmieniać oblicze szkoły i kompletnie mnie to nie interesowało. Chciałem robić filmy.

Znalazł swoje miejsce w kinie podziemnym. W ośrodku przy kurii metropolitalnej kręcił dokumenty o kościele, o „Solidarności”.

– Jeździliśmy i fotografowaliśmy to, czego nie wolno było fotografować – mówi.

Wybitni profesorowie Jerzy Wójcik i Witold Sobociński dostrzegli jego dokumenty i zwolnili go z ćwiczeń.

– To fantastyczni artyści i wspaniali ludzie. Świetnie mi się też pracowało z prof. Jackiem Korcellim i nieżyjącym już prof. Andrzejem Ancutą. Aura, którą oni stwarzali, bardzo mi odpowiadała. Oni też starali się omijać bolączki doczesności utopionej w polityce – uważa.

Dziś mało kto o tym pamięta, ale Jan Jakub Kolski zrobił ponad 20 krótkich filmów. Różnych. To były notatki z podróży, filmy o sztuce, przyrodnicze, dokumentalne, fabularyzowane. Ciągle szukał własnej drogi. Objechał wtedy świat wzdłuż i wszerz, a jednym z najważniejszych doświadczeń stała się dla niego speleologia.

– Przeżyłem coś, co można porównać do fenomenu żydowskiego Cimcum, stworzenie całego mnie, w jednej chwili, w miejscu uwolnionym ode mnie – przyznaje. – W jednej z najgłębszych jaskiń świata popełniłem błąd i omal się nie zabiłem. Uratował mi wtedy życie Włodek Szymanowski, którego pamięci poświęciłem nowelę w filmie „Solidarność, Solidarność”. Jaskinia Antro Del Corchia. 800 metrów pod ziemią. Tam nagle usłyszałem wielką ciszę, a potem, w całkowitej ciemności zmalałem do rozmiarów ziarnka maku. Nic nie słyszałem, nic nie widziałem, aż nagle, wybuchłem jasną pewnością tego, kim jestem. W jednej chwili cała jaskinia zrobiła się pełna mnie. Oczywiście wiem, iż człowieka stwarza proces, że stwarzają go wybory, jakich dokonuje, ale bez tamtego jaskiniowego Cimcum nie byłoby mojego świata i moich filmów. To pewne.

[srodtytul]To, co najbardziej ludzkie[/srodtytul]

W 1990 roku, w Popielawach, nakręcił swój pierwszy film fabularny „Pogrzeb kartofla”. Opowiedział historię człowieka, który po wojnie wraca do rodzinnej wsi, a sąsiedzi, którzy rozgrabili jego majątek, traktują go z niechęcią, wręcz nienawiścią. To była historia jego własnego dziadka.

On był w czasie II wojny światowej szefem obwodu AK, ale w 1942 roku został zdekonspirowany i trafił do Oświęcimia. Franciszek Pieczka nosił w filmie jego numer obozowy 123423. Do Popielaw dziadek wrócił dopiero w 1946 roku. Było już po rozdziale ziemi. I się okazało, że dla niego nic nie zostało. Wynajął więc pomieszczenia w pałacu, po dziedzicu Lachowiczu. Właśnie w tym pałacowym kącie uprawiał swoje rymarskie rzemiosło.

„Pogrzeb kartofla” zwrócił uwagę na 34-letniego twórcę. A Kolski poszedł za ciosem. Dwa lata później pokazał „Pograbek” – opowieść o wiejskim filozofie, który trudni się zabijaniem starych koni, żeby uzbierać pieniądze i kupić sobie dziecko. Rok później dostał na festiwalu w Gdyni nagrodę specjalną jury za „Jańcia Wodnika”. To była historia kolejnego wiejskiego mędrca, który od Boga dostał moc uzdrawiania i... przewróciło mu się w głowie. Dalej były m.in.: „Cudowne miejsce”, „Grający z talerza” i fantastyczna, absolutnie magiczna „Historia kina w Popielawach”.

Kolski regularnie wracał do Popielaw.

Za każdym razem były mniejsze – mówi. – Wraz z dojrzewaniem i starzeniem się świat się kurczy.

Ale w kinie bronił swojej wsi. Uczynił z niej swój wszechświat.

– Tam było wszystko, czego potrzebowałem. Gdybym się dowiedział któregoś dnia, że nie ma nic innego poza Popielawami, wcale bym się nie zmartwił. Miasto jest zatomizowane, nic tam nie należy do mnie. W Popielawach wszystko jest moje, oswojone. I na dodatek kompletne. Z Panem Bogiem, z diabłem, z aniołami, z ludźmi, ze wschodem i zachodem Słońca, z latem i zimą – opowiada.

Kolski zyskał opinię jednego z nielicznych polskich reżyserów o własnym charakterze pisma. Stworzył styl, który krytycy zaczęli nazywać „polskim realizmem magicznym”.

W jego filmach ekran zaludniają postacie wyraziste, istniejące niemal poza czasem. Na ich życie składa się to, co najbardziej ludzkie: radość, marzenie, ból, cierpienie, rozpacz, nadzieja. Wiejski czarodziej, który zaczyna pławić się w swojej sile, i za pychę, w jaką popada, zostaje srodze ukarany przez los. Liliput zakochany w pięknej dziewczynie. Kowal, który zaniedbuje rodzinę, żeby biec za swoimi marzeniami. Mężczyzna, który stracił wszystko i chce już tylko wiedzieć, gdzie pochowany został jego syn. Chłopiec pokonujący chorobę siłą nadziei. Kobieta oszalała z miłości i namiętności. Wszyscy oni mają w sobie poezję. Są pozbawieni skóry. Przeżywają życie boleśnie, bo łatwo ich zranić, ale za to jakby więcej widzą, więcej czują, więcej rozumieją. Kiedyś Kolski nazwał swoich bohaterów dziećmi bożymi:

– Oni są lepsi ode mnie. Kobiety są lepsze od kobiet w moim życiu. A świat, z którym obcuję w kinie, jest lepszy od świata, w którym żyję.

[srodtytul]Napaść na cudzą wyobraźnię[/srodtytul]

W 1990 roku powstało „Daleko od okna”. Po raz pierwszy Kolski w fabule porzucił swój świat i skorzystał z cudzego tekstu. Przeniósł na ekran prozę Hanny Krall. Opowiedział o dwóch kobietach, jednym mężczyźnie, jednym strachu, kilku miłościach. O tragicznym trójkącie, w którym przechowywana w szafie Żydówka rodzi dziecko bezpłodnemu aryjskiemu małżeństwu.

Trzy lata później pokusił się o ekranizację „Pornografii” Witolda Gombrowicza. Mówi, że w przygotowaniu scenariusza tego filmu pomogło mu doświadczenie z prozą Krall. Bo zrozumiał, że ma prawo pracować na własnych warunkach. Tych, które dyktuje kino.

Musiałem znieczulić się na język Gombrowicza, jego frazę, melodię. Musiałem nauczyć się mówić „nie” całym fragmentom tekstu, które zachwycały mnie jako czytelnika, ale nie dawały się zamienić na film. Jednak kiedy odrzuciłem te piękne kawałki, pozostało niewiele. Dlatego „przyszyłem” do bohaterów nowe zdarzenia, i – przede wszystkim – dałem im motywacje, których pożałował Gombrowicz. Książka może rozgrywać się w głowach bohaterów, film to obrazy, które trzeba powołać do życia.

Literaturoznawcy narzekali, ale film jako samodzielne dzieło był niezmiernie interesujący. Powtarzano tylko wciąż pytanie, czy reżyser już na zawsze zrezygnował ze swojego stylu.

– Zmieniły się konfiguracje w telewizjach i miejscach, gdzie przyznaje się pieniądze na filmy. A ja zawsze byłem odludkiem, nie kręciłem się obok ludzi podejmujących decyzje. Nie narzekam, w końcu nakręciłem kilkanaście filmów fabularnych i to takich, jakie chciałem, bez chodzenia na kompromisy. Ale wtedy musiałem zabrać się za coś cudzego, żeby w ogóle pracować. Nie ukrywam, z początku było mi niewygodnie. Na każdym kroku się bałem, że dopuszczam się napaści na cudzą wyobraźnię. Ale się w końcu nauczyłem, jak oswajać to cudze.

A jednak z pewną ulgą wrócił do swojego świata – prostego, pełnego cudów i magii. W „Jasminum”, w starym klasztorze mnisi pachnieli jak śliwa, czereśnia, czeremcha, a zapachy te potrafiły działać jak lubczyk. W „Afonii”, która wczoraj weszła na ekrany, kobieta zajmująca się sparaliżowanym wiejskim sportowcem, zakochuje się w pięknym młodym Rosjaninie, przybyszu z innej rzeczywistości. Tym razem akcja filmu nie jest zawieszona w czasie. Toczy się w latach 50., a Rosjanin okazuje się pracownikiem NKWD. Jednak Kolski nie chce przyznać, że film ma tło polityczne.

Polityka jest tu raczej pretekstem niż bohaterką filmu. Mieści się w płaszczyźnie dekoracji. Ulokowałem akcję w 1953 roku, tuż po śmierci Stalina, bo chciałem pokazać, że miłość może być uwikłana w brud rzeczywistości. Rosjanin w swojej wypalonej duszy, znalazł promyk światła. I to go ocaliło. W filmach politycznych moich kolegów złe jest tylko złe, dobre jest jedynie dobre. Ja nie lubię czarno-białych barw, bo życie nigdy nie jest takie.

Kolski przyznaje, że w tych własnych klimatach czuje się najbezpieczniejszy i najszczęśliwszy. Jest też wierny swoim współpracownikom i aktorom. Wraca do nich, gdy tylko może. Przez jego filmy przewijają się: Franciszek Pieczka, Krzysztof Majchrzak, Mariusz Saniternik, no i przede wszystkim żona reżysera Grażyna Błęcka-Kolska. – Jej aktorstwo jest bardzo swoiste, inne od aktorstwa jej rówieśniczek. Grażyna potrafi zagrać wszystko. I tak naprawdę, choć ma swój styl, zawsze jest inna. Przecież Weronika z „Jańcia Wodnika” jest kimś zupełnie różnym od Kuśtyczki z „Pograbka”, Marii z „Pornografii”, Nataszy z „Jasminum” czy wreszcie Afonii. Sam jestem ciekawy, jaką jej twarz zobaczę w kolejnych filmach. Może dlatego piszę dla niej te role i stwarzam okazje do kolejnych spotkań. Teraz wystąpi w moim następnym filmie „Wenecja”. A jak wszystko dobrze pójdzie, to skończy w moich filmach jako staruszka.

[srodtytul]Wolny czas. Co to jest?[/srodtytul]

Jan Jakub Kolski nigdy nie ukrywa swojego urzeczenia kinem. Gdy o nim mówi, staje się czuły, jakby opowiadał o najukochańszej kobiecie. Nie boi się stwierdzić, że kino jest jak modlitwa, jak bicie serca. Nazywa je chorobą, na którą się umiera.

Wcale nie w przenośni. Dosłownie – mówi. – Moja siostra była montażystką. Kiedy coraz powszechniejszy stawał się montaż cyfrowy, postanowiła się go nauczyć. Ale jej nie szło. Jednego dnia wyszła z zajęć, usiadła na krześle na korytarzu wytwórni i umarła. Jej organizm nie umiał przyjąć do wiadomości, że teraz już są jakieś zero-jedynki, a nie taśma.

Ale co można zrobić, skoro ta choroba kinowa jest zaraźliwa, a w rodzinie Kolskich zachorowało już na nią pięć pokoleń? Gdy pytam, czy jego córka też wybiera się do szkoły filmowej, Kolski odpowiada: – Mam nadzieję, że nie. Ona ma 18 lat i na razie rozmyśla o studiach w Londynie. Nie chce mi tylko powiedzieć, czego chce się tam uczyć. Ale prawdą jest, że już fantastycznie fotografuje. Zupełnie nie wiem, kiedy i jak nauczyła się tej sztuki.

Ruchome obrazy nie wypełniają jednak całego jego zawodowego życia. Kolski pisze piosenki, które śpiewa jego żona. Pisze. Wydał m.in. zbiór opowiadań „Jańcio Wodnik i inne nowele”, „Mikroświaty”, powieść „Kulka z chleba”, wkrótce ukaże się jego nowa książka „Pamięć podróżna”. – Kiedyś chciałbym zajmować się tylko tym. Ale na razie nie mogę. Z tego bardzo trudno jest utrzymać rodzinę – mówi.

Jest pewnie w tym stwierdzeniu trochę kokieterii, bo trudno sobie wyobrazić, by Kolski potrafił żyć bez kina. Także dlatego dba o siebie. Uprawia sporty, hoduje mięśnie. – Dźwigam ciężary – przyznaje. – Zawód reżysera wymaga tężyzny fizycznej. Mówi się, jak wspaniale funkcjonują niektórzy starzy reżyserzy. Manoel de Oliveira ma 100 lat i robi filmy, Kurosawa pracował do ostatnich chwil. Ale ja nie umiem wyobrazić sobie siebie w fotelu, wykrzykującego coś przez tubę. Nie potrafiłbym reżyserować „bezdotykowo”. Aktor musi poczuć temperaturę mojego ciała, usłyszeć bicie serca. Dlatego jako starzec będę musiał wycofać się z kina.

Gdy nie reżyseruje i nie pisze, wykłada na reżyserii w szkole filmowej w Łodzi. – Zgodziłem się na te wykłady, bo nie możemy stale powtarzać, że polskie kino jest złe, i nie brać za nie odpowiedzialności. Myślę, że zaniechanie jest niewybaczalną winą, a w którymś momencie życia zawodowego trzeba się podzielić umiejętnościami i doświadczeniami z młodszymi.

Od swoich studentów oczekuje przede wszystkim szczerości. – Uczenie w szkole przypomina robotę konserwatora zabytków – mówi. – Trzeba z młodych ludzi zdjąć patynę, poprawność polityczną, strach, kolejne warstwy, które nie pozwalają im wyartykułować tego, co jest tylko ich, jedyne, oryginalne. A jak uda mi się z kogoś zedrzeć maski, mówię: „Słyszysz to? To jest twój głos. Zapamiętaj go, zapamiętaj, co się wtedy czuje i idź za tym”.

Miłość do kina jest w rodzinie Kolskich przekazywana z pokolenia na pokolenie.

– Ona rodzi się na poziomie krwi, instynktu, przemożnej potrzeby, z którą nie sposób dyskutować – mówi reżyser. – Moje życie jest tak przesiąknięte filmem, że na pytanie, skąd jestem, powinienem odpowiedzieć: – Po pierwsze z kina. Nie z miasta, nie ze wsi. Z kina.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Derby Mankinka - tragiczne losy piłkarza Lecha Poznań z Zambii. Zginął w katastrofie
Plus Minus
Irena Lasota: Byle tak dalej
Plus Minus
Łobuzerski feminizm
Plus Minus
Latos: Mogliśmy rządzić dłużej niż dwie kadencje? Najwyraźniej coś zepsuliśmy
Plus Minus
Jaka była Polska przed wejściem do Unii?