Za każdym razem były mniejsze – mówi. – Wraz z dojrzewaniem i starzeniem się świat się kurczy.
Ale w kinie bronił swojej wsi. Uczynił z niej swój wszechświat.
– Tam było wszystko, czego potrzebowałem. Gdybym się dowiedział któregoś dnia, że nie ma nic innego poza Popielawami, wcale bym się nie zmartwił. Miasto jest zatomizowane, nic tam nie należy do mnie. W Popielawach wszystko jest moje, oswojone. I na dodatek kompletne. Z Panem Bogiem, z diabłem, z aniołami, z ludźmi, ze wschodem i zachodem Słońca, z latem i zimą – opowiada.
Kolski zyskał opinię jednego z nielicznych polskich reżyserów o własnym charakterze pisma. Stworzył styl, który krytycy zaczęli nazywać „polskim realizmem magicznym”.
W jego filmach ekran zaludniają postacie wyraziste, istniejące niemal poza czasem. Na ich życie składa się to, co najbardziej ludzkie: radość, marzenie, ból, cierpienie, rozpacz, nadzieja. Wiejski czarodziej, który zaczyna pławić się w swojej sile, i za pychę, w jaką popada, zostaje srodze ukarany przez los. Liliput zakochany w pięknej dziewczynie. Kowal, który zaniedbuje rodzinę, żeby biec za swoimi marzeniami. Mężczyzna, który stracił wszystko i chce już tylko wiedzieć, gdzie pochowany został jego syn. Chłopiec pokonujący chorobę siłą nadziei. Kobieta oszalała z miłości i namiętności. Wszyscy oni mają w sobie poezję. Są pozbawieni skóry. Przeżywają życie boleśnie, bo łatwo ich zranić, ale za to jakby więcej widzą, więcej czują, więcej rozumieją. Kiedyś Kolski nazwał swoich bohaterów dziećmi bożymi:
– Oni są lepsi ode mnie. Kobiety są lepsze od kobiet w moim życiu. A świat, z którym obcuję w kinie, jest lepszy od świata, w którym żyję.
[srodtytul]Napaść na cudzą wyobraźnię[/srodtytul]
W 1990 roku powstało „Daleko od okna”. Po raz pierwszy Kolski w fabule porzucił swój świat i skorzystał z cudzego tekstu. Przeniósł na ekran prozę Hanny Krall. Opowiedział o dwóch kobietach, jednym mężczyźnie, jednym strachu, kilku miłościach. O tragicznym trójkącie, w którym przechowywana w szafie Żydówka rodzi dziecko bezpłodnemu aryjskiemu małżeństwu.
Trzy lata później pokusił się o ekranizację „Pornografii” Witolda Gombrowicza. Mówi, że w przygotowaniu scenariusza tego filmu pomogło mu doświadczenie z prozą Krall. Bo zrozumiał, że ma prawo pracować na własnych warunkach. Tych, które dyktuje kino.
Musiałem znieczulić się na język Gombrowicza, jego frazę, melodię. Musiałem nauczyć się mówić „nie” całym fragmentom tekstu, które zachwycały mnie jako czytelnika, ale nie dawały się zamienić na film. Jednak kiedy odrzuciłem te piękne kawałki, pozostało niewiele. Dlatego „przyszyłem” do bohaterów nowe zdarzenia, i – przede wszystkim – dałem im motywacje, których pożałował Gombrowicz. Książka może rozgrywać się w głowach bohaterów, film to obrazy, które trzeba powołać do życia.
Literaturoznawcy narzekali, ale film jako samodzielne dzieło był niezmiernie interesujący. Powtarzano tylko wciąż pytanie, czy reżyser już na zawsze zrezygnował ze swojego stylu.
– Zmieniły się konfiguracje w telewizjach i miejscach, gdzie przyznaje się pieniądze na filmy. A ja zawsze byłem odludkiem, nie kręciłem się obok ludzi podejmujących decyzje. Nie narzekam, w końcu nakręciłem kilkanaście filmów fabularnych i to takich, jakie chciałem, bez chodzenia na kompromisy. Ale wtedy musiałem zabrać się za coś cudzego, żeby w ogóle pracować. Nie ukrywam, z początku było mi niewygodnie. Na każdym kroku się bałem, że dopuszczam się napaści na cudzą wyobraźnię. Ale się w końcu nauczyłem, jak oswajać to cudze.
A jednak z pewną ulgą wrócił do swojego świata – prostego, pełnego cudów i magii. W „Jasminum”, w starym klasztorze mnisi pachnieli jak śliwa, czereśnia, czeremcha, a zapachy te potrafiły działać jak lubczyk. W „Afonii”, która wczoraj weszła na ekrany, kobieta zajmująca się sparaliżowanym wiejskim sportowcem, zakochuje się w pięknym młodym Rosjaninie, przybyszu z innej rzeczywistości. Tym razem akcja filmu nie jest zawieszona w czasie. Toczy się w latach 50., a Rosjanin okazuje się pracownikiem NKWD. Jednak Kolski nie chce przyznać, że film ma tło polityczne.
Polityka jest tu raczej pretekstem niż bohaterką filmu. Mieści się w płaszczyźnie dekoracji. Ulokowałem akcję w 1953 roku, tuż po śmierci Stalina, bo chciałem pokazać, że miłość może być uwikłana w brud rzeczywistości. Rosjanin w swojej wypalonej duszy, znalazł promyk światła. I to go ocaliło. W filmach politycznych moich kolegów złe jest tylko złe, dobre jest jedynie dobre. Ja nie lubię czarno-białych barw, bo życie nigdy nie jest takie.
Kolski przyznaje, że w tych własnych klimatach czuje się najbezpieczniejszy i najszczęśliwszy. Jest też wierny swoim współpracownikom i aktorom. Wraca do nich, gdy tylko może. Przez jego filmy przewijają się: Franciszek Pieczka, Krzysztof Majchrzak, Mariusz Saniternik, no i przede wszystkim żona reżysera Grażyna Błęcka-Kolska. – Jej aktorstwo jest bardzo swoiste, inne od aktorstwa jej rówieśniczek. Grażyna potrafi zagrać wszystko. I tak naprawdę, choć ma swój styl, zawsze jest inna. Przecież Weronika z „Jańcia Wodnika” jest kimś zupełnie różnym od Kuśtyczki z „Pograbka”, Marii z „Pornografii”, Nataszy z „Jasminum” czy wreszcie Afonii. Sam jestem ciekawy, jaką jej twarz zobaczę w kolejnych filmach. Może dlatego piszę dla niej te role i stwarzam okazje do kolejnych spotkań. Teraz wystąpi w moim następnym filmie „Wenecja”. A jak wszystko dobrze pójdzie, to skończy w moich filmach jako staruszka.
[srodtytul]Wolny czas. Co to jest?[/srodtytul]
Jan Jakub Kolski nigdy nie ukrywa swojego urzeczenia kinem. Gdy o nim mówi, staje się czuły, jakby opowiadał o najukochańszej kobiecie. Nie boi się stwierdzić, że kino jest jak modlitwa, jak bicie serca. Nazywa je chorobą, na którą się umiera.
Wcale nie w przenośni. Dosłownie – mówi. – Moja siostra była montażystką. Kiedy coraz powszechniejszy stawał się montaż cyfrowy, postanowiła się go nauczyć. Ale jej nie szło. Jednego dnia wyszła z zajęć, usiadła na krześle na korytarzu wytwórni i umarła. Jej organizm nie umiał przyjąć do wiadomości, że teraz już są jakieś zero-jedynki, a nie taśma.
Ale co można zrobić, skoro ta choroba kinowa jest zaraźliwa, a w rodzinie Kolskich zachorowało już na nią pięć pokoleń? Gdy pytam, czy jego córka też wybiera się do szkoły filmowej, Kolski odpowiada: – Mam nadzieję, że nie. Ona ma 18 lat i na razie rozmyśla o studiach w Londynie. Nie chce mi tylko powiedzieć, czego chce się tam uczyć. Ale prawdą jest, że już fantastycznie fotografuje. Zupełnie nie wiem, kiedy i jak nauczyła się tej sztuki.
Ruchome obrazy nie wypełniają jednak całego jego zawodowego życia. Kolski pisze piosenki, które śpiewa jego żona. Pisze. Wydał m.in. zbiór opowiadań „Jańcio Wodnik i inne nowele”, „Mikroświaty”, powieść „Kulka z chleba”, wkrótce ukaże się jego nowa książka „Pamięć podróżna”. – Kiedyś chciałbym zajmować się tylko tym. Ale na razie nie mogę. Z tego bardzo trudno jest utrzymać rodzinę – mówi.
Jest pewnie w tym stwierdzeniu trochę kokieterii, bo trudno sobie wyobrazić, by Kolski potrafił żyć bez kina. Także dlatego dba o siebie. Uprawia sporty, hoduje mięśnie. – Dźwigam ciężary – przyznaje. – Zawód reżysera wymaga tężyzny fizycznej. Mówi się, jak wspaniale funkcjonują niektórzy starzy reżyserzy. Manoel de Oliveira ma 100 lat i robi filmy, Kurosawa pracował do ostatnich chwil. Ale ja nie umiem wyobrazić sobie siebie w fotelu, wykrzykującego coś przez tubę. Nie potrafiłbym reżyserować „bezdotykowo”. Aktor musi poczuć temperaturę mojego ciała, usłyszeć bicie serca. Dlatego jako starzec będę musiał wycofać się z kina.
Gdy nie reżyseruje i nie pisze, wykłada na reżyserii w szkole filmowej w Łodzi. – Zgodziłem się na te wykłady, bo nie możemy stale powtarzać, że polskie kino jest złe, i nie brać za nie odpowiedzialności. Myślę, że zaniechanie jest niewybaczalną winą, a w którymś momencie życia zawodowego trzeba się podzielić umiejętnościami i doświadczeniami z młodszymi.
Od swoich studentów oczekuje przede wszystkim szczerości. – Uczenie w szkole przypomina robotę konserwatora zabytków – mówi. – Trzeba z młodych ludzi zdjąć patynę, poprawność polityczną, strach, kolejne warstwy, które nie pozwalają im wyartykułować tego, co jest tylko ich, jedyne, oryginalne. A jak uda mi się z kogoś zedrzeć maski, mówię: „Słyszysz to? To jest twój głos. Zapamiętaj go, zapamiętaj, co się wtedy czuje i idź za tym”.