Koreański teatr wojenny

Rakiety rakietami, ale co będzie, jak obie Koree zmierzą się na przyszłorocznym mundialu? To dopiero będzie jatka

Aktualizacja: 05.07.2009 01:01 Publikacja: 04.07.2009 15:00

Koreański teatr wojenny

Foto: Reuters

Na tej autostradzie korki nie tworzą się nigdy. Ruch rzednie z kilometra na kilometr, samochody znikają nagle, jak gdyby rozpływały się w powietrzu. Przybywa za to posterunków i drutów kolczastych. Atmosfera jest gęsta i ponura, jak mgła, która towarzyszy nam od wyjazdu z Seulu.

Szeregowiec sprawdzający dokumenty przed wjazdem do strefy zdemilitaryzowanej jest niski i drobny, ma na głowie za duży hełm i zbyt obszerny mundur – żywy dowód na prawdziwość mitu o niskich i drobnych Koreańczykach. Zerka na zdjęcie w paszporcie, potem patrzy mi po prostu w oczy, zadając nieme pytanie: „Chłopie, po co ty się tutaj pchasz?”. Ma paznokcie obgryzione do kości. Ot, przypadłość, zapewne na tle nerwowym.

[wyimek]Prezydent Lee Myung Bak (pseudonim: Buldożer) zmienił kurs wobec sąsiada z Północy. Postawił warunek: dostaniecie ryż i olej opałowy, jeśli skasujecie swój program nuklearny[/wyimek]

I to jest to wojsko, które ma nas obronić przed szaleńcem z Phenianu? Do licha, mam nadzieję, że nie wszyscy obgryzają tutaj paznokcie z nerwów.

[srodtytul]***[/srodtytul]

Morgan marszczy czoło i milknie na kilka sekund. Jest wyraźnie zaskoczona moim pytaniem.

– Nie, nie czuję żadnego lęku. Czego miałabym się bać?

– No wiesz, nuklearnej zagłady, mówiąc krótko. III wojny światowej, Armagedonu… Nam, Europejczykom, wydaje się, że pewnie nie myślicie o niczym innym, tylko o Kim Dzong Ilu i jego bombach.

– A to ciekawe…

Morgan Park nie myśli o nuklearnej zagładzie. Ma

25 lat, studiuje translatorykę na jednym z seulskich uniwersytetów i zastanawia się raczej, jak poradzi sobie na ostatnich egzaminach i do której pizzerii wybierze się z przyjaciółmi, by świętować zakończenie roku. Jej brat, który służy w armii, właśnie dostał przepustkę i przyjeżdża do domu na weekend. Będzie uroczysta kolacja i prawdopodobnie nikt nawet nie wspomni Kim Dzong Ila, nie padnie ani jedno słowo o rakietach czy o próbach atomowych.

– Przecież mamy całą masę innych problemów – mówi Morgan z uśmiechem.

[srodtytul]***[/srodtytul]

Przed wjazdem do bazy Bonifas w Panmundżon kapral Yoo wita nas perfekcyjną angielszczyzną. Jest żywym zaprzeczeniem mitu o niskich i drobnych Koreańczykach. 190 cm wzrostu, płaski brzuch, szeroka klatka, zdecydowane ruchy, zdania wypowiadane z prędkością karabinu maszynowego. I zadbane paznokcie.

Dołącza do nas porucznik Yoo (nie są spokrewnieni), niższy od kaprala, ale równie żylasty i wyglądający jeszcze groźniej. Bójka w garnizonowej knajpie z porucznikiem Yoo mogłaby być twoją ostatnią.

Yoo i Yoo są poważni oraz spięci. Ich amerykańscy koledzy – znudzeni i wyluzowani. Oprowadzają właśnie po okolicy wycieczkę z Arkansas, Maine albo Luizjany. Bo ile testów nuklearnych by przeprowadził Kim Dzong Il, biznes musi się kręcić. Kilka firm organizuje wyprawy do Panmundżon z odległego o 50 km Seulu za ok. 70 dolarów – full service, angielskojęzyczny przewodnik, odbiór spod hotelu. Turysta musi tylko uważać na miny i mieć na sobie odpowiedni strój – żadnych klapek, minispódniczek i spodni w barwach militarnych. Zakazane jest także machanie do północnokoreańskich strażników. – Nigdy nie wiadomo, jak zareagują – uprzedza kapral Yoo.

A jednak trudno pozbyć się wrażenia, że w Panmundżon nie jest wcale tak strasznie i niebezpiecznie. Że wszyscy uczestniczymy jedynie w psychologicznej grze. „Przywozimy tutaj turystów i dziennikarzy, żeby sobie na was popatrzyli i zrobili kilka fotek, jak w zoo, palanty!” – mogę sobie wyobrazić kaprala Yoo, który wykrzykuje prawdę o Panmundżon do swoich północnokoreańskich rodaków. „A my przywozimy swoich, sukinsyny!” – mógłby odwarknąć strażnik z drugiej strony granicy. Albowiem reżim Kim Dzong Ila nie pozostaje dłużny i organizuje własne wycieczki – dla oficjeli, rodzin oficjeli i przodowników pracy.

[srodtytul]***[/srodtytul]

Mały chłopiec stoi zauroczony, ze wzrokiem wbitym w ogromny ekran, na którym rozgrywają się właśnie sceny z bitwy morskiej pod wyspą Yeonpyeong. Prawdziwe, dokumentalne nagrania, przeplatane symulacją komputerową. Obok ekranu makiety okrętów i zdjęcia sześciu marynarzy poległych w boju.

Muzeum Wojny w Seulu to prawdziwy raj dla miłośników militariów, szczególnie tych młodszych. Znakomicie utrzymane czołgi i samoloty z czasów wojny koreańskiej, ale także wzbudzający szacunek nowoczesny sprzęt. Odtworzona ze szczegółami mesa, z manekinami okrętowych kucharzy, a obok strzelnica z elektronicznymi karabinami, na której dzieciaki celują do sylwetek wroga. Sylwetki nie mają wprawdzie na czole wymalowanej północnokoreańskiej gwiazdy, ale nikt nie ma wątpliwości, kogo przedstawiają (ciekawe, co powiedzieliby na takie rozrywki europejscy pacyfiści?).

Z jednej ze ścian „wybiegają” gigantyczne odlane z brązu figury żołnierzy Południa. W innym miejscu seria malowideł pokazujących różne epizody wojny koreańskiej. Oto łódź pełna szpiegów z Północy zbliża się do wybrzeża Republiki Korei. Na szczęście samolot patrolujący rejon dostrzega ją i wystrzeliwuje rakiety w locie koszącym. Łódź tonie, a trupy szpiegów unoszą się na falach. Czysty socrealizm, doprawiony jeszcze stosownym opisem, z obowiązkowym przymiotnikiem „podstępny” i obowiązkowym rzeczownikiem „prowokacja”.

Oba słowa pojawiają się także w relacji z bitwy pod Yeonpyeong, którą z taką uwagą śledzi nasz przedszkolak. Napięcie rośnie, na ekranie widać, jak okręty obu stron przepływają w odległości dosłownie kilku metrów od siebie, padają strzały. Jest 29 czerwca 2002 roku, za kilka godzin reprezentacja Korei Płd. rozegra w Daegu mecz o III miejsce mistrzostw świata z Turcją, a tymczasem „północnokoreańskie okręty patrolowe dokonują prowokacji, podstępnie wdzierając się na wody terytorialne Korei Południowej” – słyszymy głos lektora. Ginie sześciu marynarzy Południa, jedna z łodzi patrolowych idzie na dno.

Trudno stwierdzić, jakie miejsce w historii potyczek morskich zajmuje bitwa pod Yeonpyeong. Może miejsce 520. A może 730. Ale dla kruczowłosego malucha, który nie może oderwać wzroku od fascynujących obrazów ścigających się okrętów, to będzie najważniejsza bitwa morska w historii świata, w której siły Dobra mężnie stawiały czoło podstępnemu Złu.

[srodtytul]***[/srodtytul]

– Musisz im przesłać pytania, jakie chciałbyś zadać – mówi Morgan, która właśnie organizuje mi rozmowę z dziennikarzem dużej koreańskiej gazety.

– OK, nie ma problemu.

– Muszą być precyzyjne.

– OK, będą precyzyjne.

Kolejna rozmowa przez telefon z kolejnym pośrednikiem z jakiegoś ministerstwa.

– Oni chcą wiedzieć, czy chodzi ci o stanowisko redakcji czy o coś innego.

Mój Boże... – Nie, nie chodzi mi o stanowisko redakcji. Chodzi mi o prywatną rozmowę dwóch dziennikarzy przy kawie.

Morgan ma niewyraźną, zatroskaną minę, choć przecież jest Bogu ducha winna. Po sekundzie oboje wybuchamy śmiechem. – No dobrze, zaczynam się przyzwyczajać. Precyzyjnie i formalnie. Niech będzie – poddaję się.

[srodtytul]***[/srodtytul]

Mówiąc precyzyjnie i formalnie, obie Koree są od 1953 r. w stanie wojny. Pod koniec maja Kim Dzong Il jednostronnie wypowiedział podpisane ponad pół wieku temu zawieszenie broni, co było dla światowej opinii publicznej wieścią zatrważającą. A dla Koreańczyków z Południa było po prostu kolejną wprawką retoryczną nieobliczalnego dyktatora.

Owszem, nikt nie lubi, kiedy wróg nagle zrywa rozejm i zaczyna używać gniewnego tonu, ale obecny wzrost napięcia nie jest niczym nowym. Historia powojennych stosunków Korei Południowej i Północnej to nieustanne zaczepki, obelgi, oskarżenia i groźby – w większości ze strony Phenianu. Zamachy i incydenty zbrojne, w których ginęli ludzie. „Bitwy morskie”, jak ta pod Yeonpyeong.

W styczniu 1968 roku 31-osobowy północnokoreański oddział specjalny, w mundurach armii Republiki Korei, próbował się wedrzeć do Błękitnego Domu, seulskiej siedziby prezydenta Park Chung Hee. Zatrzymano ich 800 metrów przed budynkiem, bo zaczęli wzbudzać podejrzenie swoim zachowaniem. Część zamachowców zginęła w strzelaninie, część po długim pościgu.

Trzy lata później do podobnej akcji szykowali się… południowokoreańscy zamachowcy ze specjalnej jednostki 684. Ich celem miał być przywódca Korei Północnej Kim Ir Sen. W ostatniej chwili operację odwołano.

W sierpniu 1976 r. dwaj amerykańscy żołnierze zostali zamordowani siekierami przez Koreańczyków z Północy, gdy nadzorowali… ścinanie topoli w Panmundżon. Drzewo przesłaniało widok na ONZ-owski punkt obserwacyjny. Jednym z zabitych był kapitan Arthur Bonifas, którego nazwiskiem ochrzczono później bazę w strefie zdemilitaryzowanej.

W październiku 1983 r. w stolicy Birmy Rangunie północnokoreańscy agenci usiłowali dokonać zamachu na prezydenta Republiki Korei Czun Du Hwana. Sam prezydent uszedł z życiem, ale zginęło 18 członków delegacji, w tym czterech ministrów.

W listopadzie 1987 r. samolot Korean Air, lecący z Bagdadu do Bangkoku, eksplodował w powietrzu. Zginęło 104 pasażerów i 11 członków załogi. Bombę podłożyli – w schowku na bagaż podręczny – dwaj agenci Kim Ir Sena, którzy wysiedli podczas międzylądowania w Abu Zabi.

W lipcu 2003 r. doszło do wymiany ognia między żołnierzami Północy i Południa w strefie zdemilitaryzowanej. Tym razem bez ofiar.

Et cetera, et cetera, et cetera… W raporcie przygotowanym dla Kongresu USA na temat incydentów wywołanych przez Koreę Północną w latach 1950 – 2007 szczegółowo opisano ponad 160 przypadków – i to jedynie tych poważniejszych.

[srodtytul]***[/srodtytul]

– Jesteśmy przyzwyczajeni do tych prowokacji – mówi Kim Chang Kyoon, szef działu politycznego w „Chosun Ilbo” (nakład, bagatela, dwa miliony egzemplarzy).

Siedzimy w przytulnej restauracji naprzeciwko redakcji. Na szczęście Kim jest formalny jedynie w dziedzinie garderoby: elegancka koszula, modny krawat. Tylko fizjonomia zdradza, że nie jest raczej brytyjskim dżentelmenem z City.

– Nic się nie zmieniło. Kim Dzong Il nas szantażuje, licząc na to, że znowu ulegniemy i pomożemy mu utrzymać się u władzy. Taką właśnie politykę, słynną „Sunshine Policy”, prowadziły nasze dwa poprzednie rządy. Nic to nie dało.

Kim jest zwolennikiem prezydenta Lee Myung Baka (pseudonim: Buldożer), który wygrał wybory w grudniu 2007 r. i zmienił kurs wobec sąsiada z Północy. Nie wycofał się wprawdzie całkowicie z pomocy humanitarnej, ale zaczął stawiać warunki. A właściwie jeden warunek: dostaniecie ryż i olej opałowy, jeśli tylko skasujecie swój program nuklearny.

Lee, były menedżer grupy Hyundai i były burmistrz Seulu, jest twardym konserwatystą, wolnorynkowcem i zwolennikiem ścisłego sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi. – Ale sama Ameryka niewiele zdziała. Tak naprawdę najważniejsze w tej układance są Chiny – mówi Kim.

– Jeszcze nie do końca im ufamy. Ostatnio Chińczycy mocno krytykują Phenian, ale nie wiemy, czy to, co robią i mówią, jest szczere. Zdajemy sobie jednak sprawę, że jeśli Chiny odwrócą się w końcu plecami do Korei Północnej, to nasza sytuacja zmieni się zasadniczo. Kim Dzong Il pozostanie sam, bez najmniejszej szansy na wsparcie czy nawet pobłażliwość ze strony potężnego sojusznika.

– To dlatego staracie się nie drażnić chińskiego smoka?

– Wie pan, mnie osobiście pewne rzeczy w Chinach się nie podobają. Rozumiem tych, którzy oburzają się na łamanie praw człowieka, dławienie wolności słowa czy na represje w Tybecie. Ale rozumiem też naszych polityków, którzy wolą milczeć. Korea Południowa ma trochę inne priorytety.

[srodtytul]***[/srodtytul]

– Dlaczego mam się przejmować jakimiś testami nuklearnymi? Przecież mamy całą masę innych problemów – mówi Morgan.

Na przykład: jak w centrum Seulu znaleźć miejsce w knajpie, gdy Korea Południowa gra z Arabią Saudyjską w eliminacjach piłkarskich mistrzostw świata. Przed każdym pubem wywieszka: „U nas największy telebim”. W niektórych barach są nawet dwie gigantyczne plazmy: jedna na parterze, druga na piętrze. Widok to dla Europejczyka pocieszny, nie z powodu telebimów, ale dlatego, że większość kibiców krzyczy, podskakuje i pije piwo w stroju służbowym – garnitur, krawat i porzucona gdzieś na podłodze skórzana teczka. Najwyraźniej panowie skończyli przed chwilą pracę w biurowcu tuż za rogiem.

Mecz kończy się bez bramek, ale Korea Południowa i tak awansuje w końcu do finałów mundialu w RPA.

Zagra w nich także reprezentacja Korei Północnej. Po raz pierwszy od 44 lat.

Jedno jest pewne: na przełomie czerwca i lipca przyszłego roku do wojny na półwyspie raczej nie dojdzie. Rodacy Kim Dzong Ila będą wpatrzeni w telewizory, kibicując swoim chłopcom. Trudno będzie ich wtedy zmobilizować do wielkiej rozprawy ze zdrajcami z Południa.

Chyba że zabraknie prądu.

Na tej autostradzie korki nie tworzą się nigdy. Ruch rzednie z kilometra na kilometr, samochody znikają nagle, jak gdyby rozpływały się w powietrzu. Przybywa za to posterunków i drutów kolczastych. Atmosfera jest gęsta i ponura, jak mgła, która towarzyszy nam od wyjazdu z Seulu.

Szeregowiec sprawdzający dokumenty przed wjazdem do strefy zdemilitaryzowanej jest niski i drobny, ma na głowie za duży hełm i zbyt obszerny mundur – żywy dowód na prawdziwość mitu o niskich i drobnych Koreańczykach. Zerka na zdjęcie w paszporcie, potem patrzy mi po prostu w oczy, zadając nieme pytanie: „Chłopie, po co ty się tutaj pchasz?”. Ma paznokcie obgryzione do kości. Ot, przypadłość, zapewne na tle nerwowym.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy