[srodtytul]***[/srodtytul]
Mówiąc precyzyjnie i formalnie, obie Koree są od 1953 r. w stanie wojny. Pod koniec maja Kim Dzong Il jednostronnie wypowiedział podpisane ponad pół wieku temu zawieszenie broni, co było dla światowej opinii publicznej wieścią zatrważającą. A dla Koreańczyków z Południa było po prostu kolejną wprawką retoryczną nieobliczalnego dyktatora.
Owszem, nikt nie lubi, kiedy wróg nagle zrywa rozejm i zaczyna używać gniewnego tonu, ale obecny wzrost napięcia nie jest niczym nowym. Historia powojennych stosunków Korei Południowej i Północnej to nieustanne zaczepki, obelgi, oskarżenia i groźby – w większości ze strony Phenianu. Zamachy i incydenty zbrojne, w których ginęli ludzie. „Bitwy morskie”, jak ta pod Yeonpyeong.
W styczniu 1968 roku 31-osobowy północnokoreański oddział specjalny, w mundurach armii Republiki Korei, próbował się wedrzeć do Błękitnego Domu, seulskiej siedziby prezydenta Park Chung Hee. Zatrzymano ich 800 metrów przed budynkiem, bo zaczęli wzbudzać podejrzenie swoim zachowaniem. Część zamachowców zginęła w strzelaninie, część po długim pościgu.
Trzy lata później do podobnej akcji szykowali się… południowokoreańscy zamachowcy ze specjalnej jednostki 684. Ich celem miał być przywódca Korei Północnej Kim Ir Sen. W ostatniej chwili operację odwołano.
W sierpniu 1976 r. dwaj amerykańscy żołnierze zostali zamordowani siekierami przez Koreańczyków z Północy, gdy nadzorowali… ścinanie topoli w Panmundżon. Drzewo przesłaniało widok na ONZ-owski punkt obserwacyjny. Jednym z zabitych był kapitan Arthur Bonifas, którego nazwiskiem ochrzczono później bazę w strefie zdemilitaryzowanej.
W październiku 1983 r. w stolicy Birmy Rangunie północnokoreańscy agenci usiłowali dokonać zamachu na prezydenta Republiki Korei Czun Du Hwana. Sam prezydent uszedł z życiem, ale zginęło 18 członków delegacji, w tym czterech ministrów.
W listopadzie 1987 r. samolot Korean Air, lecący z Bagdadu do Bangkoku, eksplodował w powietrzu. Zginęło 104 pasażerów i 11 członków załogi. Bombę podłożyli – w schowku na bagaż podręczny – dwaj agenci Kim Ir Sena, którzy wysiedli podczas międzylądowania w Abu Zabi.
W lipcu 2003 r. doszło do wymiany ognia między żołnierzami Północy i Południa w strefie zdemilitaryzowanej. Tym razem bez ofiar.
Et cetera, et cetera, et cetera… W raporcie przygotowanym dla Kongresu USA na temat incydentów wywołanych przez Koreę Północną w latach 1950 – 2007 szczegółowo opisano ponad 160 przypadków – i to jedynie tych poważniejszych.
[srodtytul]***[/srodtytul]
– Jesteśmy przyzwyczajeni do tych prowokacji – mówi Kim Chang Kyoon, szef działu politycznego w „Chosun Ilbo” (nakład, bagatela, dwa miliony egzemplarzy).
Siedzimy w przytulnej restauracji naprzeciwko redakcji. Na szczęście Kim jest formalny jedynie w dziedzinie garderoby: elegancka koszula, modny krawat. Tylko fizjonomia zdradza, że nie jest raczej brytyjskim dżentelmenem z City.
– Nic się nie zmieniło. Kim Dzong Il nas szantażuje, licząc na to, że znowu ulegniemy i pomożemy mu utrzymać się u władzy. Taką właśnie politykę, słynną „Sunshine Policy”, prowadziły nasze dwa poprzednie rządy. Nic to nie dało.
Kim jest zwolennikiem prezydenta Lee Myung Baka (pseudonim: Buldożer), który wygrał wybory w grudniu 2007 r. i zmienił kurs wobec sąsiada z Północy. Nie wycofał się wprawdzie całkowicie z pomocy humanitarnej, ale zaczął stawiać warunki. A właściwie jeden warunek: dostaniecie ryż i olej opałowy, jeśli tylko skasujecie swój program nuklearny.
Lee, były menedżer grupy Hyundai i były burmistrz Seulu, jest twardym konserwatystą, wolnorynkowcem i zwolennikiem ścisłego sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi. – Ale sama Ameryka niewiele zdziała. Tak naprawdę najważniejsze w tej układance są Chiny – mówi Kim.
– Jeszcze nie do końca im ufamy. Ostatnio Chińczycy mocno krytykują Phenian, ale nie wiemy, czy to, co robią i mówią, jest szczere. Zdajemy sobie jednak sprawę, że jeśli Chiny odwrócą się w końcu plecami do Korei Północnej, to nasza sytuacja zmieni się zasadniczo. Kim Dzong Il pozostanie sam, bez najmniejszej szansy na wsparcie czy nawet pobłażliwość ze strony potężnego sojusznika.
– To dlatego staracie się nie drażnić chińskiego smoka?
– Wie pan, mnie osobiście pewne rzeczy w Chinach się nie podobają. Rozumiem tych, którzy oburzają się na łamanie praw człowieka, dławienie wolności słowa czy na represje w Tybecie. Ale rozumiem też naszych polityków, którzy wolą milczeć. Korea Południowa ma trochę inne priorytety.
[srodtytul]***[/srodtytul]
– Dlaczego mam się przejmować jakimiś testami nuklearnymi? Przecież mamy całą masę innych problemów – mówi Morgan.
Na przykład: jak w centrum Seulu znaleźć miejsce w knajpie, gdy Korea Południowa gra z Arabią Saudyjską w eliminacjach piłkarskich mistrzostw świata. Przed każdym pubem wywieszka: „U nas największy telebim”. W niektórych barach są nawet dwie gigantyczne plazmy: jedna na parterze, druga na piętrze. Widok to dla Europejczyka pocieszny, nie z powodu telebimów, ale dlatego, że większość kibiców krzyczy, podskakuje i pije piwo w stroju służbowym – garnitur, krawat i porzucona gdzieś na podłodze skórzana teczka. Najwyraźniej panowie skończyli przed chwilą pracę w biurowcu tuż za rogiem.
Mecz kończy się bez bramek, ale Korea Południowa i tak awansuje w końcu do finałów mundialu w RPA.
Zagra w nich także reprezentacja Korei Północnej. Po raz pierwszy od 44 lat.
Jedno jest pewne: na przełomie czerwca i lipca przyszłego roku do wojny na półwyspie raczej nie dojdzie. Rodacy Kim Dzong Ila będą wpatrzeni w telewizory, kibicując swoim chłopcom. Trudno będzie ich wtedy zmobilizować do wielkiej rozprawy ze zdrajcami z Południa.
Chyba że zabraknie prądu.