Pomyślałem: to nie jest mój wieczór i nie moja Jurata tym razem. Trzeba wyjechać stąd jak najprędzej. Reżyser wybiega za mną na ulicę. Przeprasza, napijmy się, mówi. Nie żartuj sobie z Holocaustu, mówię spokojnie, bo gdyby tego inferno nie było, to Hollywood byłby pod Otwockiem, a nie w Kalifornii, a ty nie musiałbyś latać pięć lat za kasą na swój film.
Wróciłem. I spoglądam na tego faceta w białej kurtce, który na rozżarzony i niekoszerny grill, obok kaszanki i karkówki Żydów by chciał posyłać. Jego twarz wydała mi się znajoma, dokładnie kim jest – nie wiedziałem. Złapałem go raptem za klapy, podniosłem z krzesła i zaryczałem: Ty taki… synu zaraz cię na ten grill zaprowadzę.
– No jak, pójdziesz teraz ze mną, pójdziesz, ty…? Trzymałem go krótko za klapy kurtki. Nikt nie byłby w stanie oderwać mnie od niego, gdyby nie opuścił rąk i wzrokiem poprosił, bym dał spokój. Mówiłem chyba zbyt głośno, jak na Juratę w nocy, bo w niektórych oknach w apartamentach po 1600 złotych za dobę z obiadokolacją, zapaliły się światła.
Głos mam wytrenowany na wykładach o pojednaniu. Podobno nie mówiłem, a wyłem. Kiedy mnie oderwano od tego faceta, krzyknąłem jeszcze kilka razy: ty.... synu nigdy, ale to nigdy nie kładź oficerów AK do piachu i Żydów na grill, nawet w Juracie po dwunastej w nocy. Targało mną jeszcze długo oburzenie jego próbą upodlenia mnie i mojego narodu, tutaj w tej słonecznej Juracie latem tego roku. Dobrze, że mili ludzie byli cały czas koło mnie.
[b]+++[/b]
Czy reżyser filmowy albo inny artysta może robić sobie żarty z Holokaustu? Może. Humor albo ironia mogą mieć ogromną siłę oddziaływania. Ale nie w knajpie, nie w ten sposób, nie w Juracie, mieście do innych celów przez Pana Boga stworzonym. No i nie wtedy, kiedy ja tam jestem. Niedługo, jak dobrze pójdzie, powstanie pierwszy na świecie film, znakomitego polskiego artysty Zbigniewa Rybczyńskiego, laureata Oscara, wyśmiewający dogłębnie antysemityzm na przestrzeni dziejów.
W amerykańskiej komedii „Kac Vegas”, która miała premierę w sierpniu, reżyser Todd Philips opowiada historię czterech przyjaciół udających się na wieczór kawalerski do Las Vegas. Jeden z nich, Żyd amerykański, dentysta, w zaćmieniu narkotykowym, imprezując z kolegami w barze, przylega do uroczej striptizerki. Tej samej nocy bierze z nią ślub, oświadczając się uprzednio pierścionkiem uratowanym z Holokaustu. Na drugi dzień z przerażeniem stwierdza, że był to pierścionek przeznaczony na inną okazję i inny ślub. Pierścionek wraca do niego, sprawa się rozwiązuje.
Różnica pomiędzy tą fikcją filmową a zdarzeniem w restauracji Bambola polega na tym, że negatywny bohater mojego opowiadania spod grilla, facet w białej kurtce, który mnie na te rozżarzone węgle kierował, jest osoba znaną w Warszawie i był tego wieczoru kompletnie trzeźwy.
[b]+++[/b]
Rzeczywistość polska przekracza jednak fantazję nawet amerykańskich reżyserów filmowych.
Na wieczność pozostaną w źródłach i archiwach bardziej „artystyczne” konteksty Holokaustu w połączeniu z różnymi sztuczkami. Otóż dnia 21.06.2001 roku w Sądzie Rejonowym dla m. st. Warszawy, na posiedzeniu niejawnym z wniosku Szurmieja Szymona zarejestrowana została Fundacja Odrodzenie z siedzibą przy placu Grzybowskim nr 12/16 (w tym samym gmachu teatru wtedy państwowego), której celem działania miało być, na czas nieoznaczony, „wdrażanie systemu pedagogicznego Janusza Korczaka w edukacji i wychowaniu młodzieży dla realizacji praktycznych zadań i wyzwań społecznych XXI wieku oraz… itp, itd., której przedmiotem działalności byłaby sprzedaż hurtowa paliw stałych, ciekłych, gazowych oraz produktów pochodnych, sprzedaż hurtowa wyrobów chemicznych, rozbiórka i burzenie obiektów budowlanych, roboty ziemne” oraz, między innymi, w punkcie 6 „artystyczna i literacka działalność twórcza, gdzie indziej niesklasyfikowana”.
Otóż rano po zajściu w Bamboli, po którym nie miałem wcale kaca, okazało się, że facet, który posyłał o dwunastej w nocy Żydów na niekoszerny grill i paliwo stałe, jest współpracownikiem jednej takiej, niedawno założonej organizacji, która ma ratować pamięć narodu żydowskiego, jak również społeczność żydowską w Polsce rozwijać.
[b]+++[/b]
Wyjechałem z Juraty. Samochód gnał w stronę Kazimierza, a ja czułem, że im dalej od Juraty, a bliżej Kazimierza, tym lepiej.
Jurata zrobiła się pazerna, ceny hoteli brutalne i chyba wyższe niż w Las Vegas. Kawa, na którą mnie przy śniadaniu na tarasie jednego z tych głośnych hoteli zaprosił Reżyser, kosztowała 20 zł (sam za nią zapłaciłem). I miała smak paliwa ciekłego. Zniszczą hotelarze niepowtarzalną atmosferę Juraty. Będzie coraz mniej miejsca dla dobra i zacności. I nawet studentki z Wrocławia, które zgadzają się pracować za 7 złotych za godzinę, bo to w Juracie, jej nie uratują.
W drodze do Kazimierza przypomniałem sobie zdarzenie opowiedziane przez aktora Julka Pilpla. Grał u Idy Kamińskiej w Teatrze Żydowskim, kiedy był to jeszcze prawdziwy teatr, prawdziwa perła polsko-żydowskiej kultury na miarę europejską, zniszczona po Marcu „68.
Otóż Zbyszek Zapasiewicz w Marcu „68 siedział w SPATiF razem z aktorem żydowskim Juliuszem Bergerem, kiedy dwóch siedzących przy stoliku obok ubeków zażartowało: jeszcze te dwa Żydki nie wyjechały. Berger, niezapomniany Tewje Mleczarz ze „Skrzypka na dachu”, mężczyzna krępy i silny, wstał, ale Zbyszek pociągnął go z powrotem na krzesło.
I sam wstał, podszedł do ubeków i przewrócił na nich stolik razem z wódką, którą pili. Zawołał szefa sali i zażądał, by ich
wyrzucił z lokalu, używając przy tym wszystkich stosownych epitetów, których Zbyszek umiał używać jak chyba nikt inny.
Zastanawiałem się, czy i ja postąpiłem słusznie? Ja, który zbieram dyplomy za szerzenie tolerancji. Znam odpowiedź. Zrobiłem to, co należało w takiej sytuacji zrobić. Inaczej nie mógłbym kilka dni później w Kazimierzu nad Wisłą stanąć na scenie i mówić prawie dwie godziny o godności człowieka i Holokauście. Do ludzi młodych i do największych artystów – ludzi pióra, sceny i kina, którzy w Juracie przebywają rzadko albo nigdy. Ludzi, którzy są bezkompromisowo wyczuleni na prawdę, i uczuleni na to, by w Polsce żyło się lepiej, mądrzej i uczciwiej. Niewykorzystujący swoich talentów do zbicia kasy, napchania sobie brzuszyska za pomocą manipulowania historią tej ziemi czy robienia czegokolwiek kosztem innych.
Przyjechali do Kazimierza, aby w środku lata, gdy nad Wisłą dojrzewają już papierówki, posłuchać opowieści o skrzypcach. Opowieści, która ciągle musi być opowiadana. I ciągle jest niedokończona, a do opowiadania w Bamboli, w Juracie, przy dymiącym niekoszernym grillu latem tego roku się nie nadawała.
[i]Leo Leszek Kantor. Publicysta. Dyrektor Międzynarodowego Festiwalu Filmów Dokumentalnych w Sztokholmie „Człowiek i świat”. W 2008 roku otrzymał główną nagrodę Federacji Artystów Szwedzkich za obronę praw człowieka[/i]