A przecież losy i dzieła pisarzy, których za życia ogłoszono geniuszami – nie mam na myśli klakierstwa, zwanego dziś marketingiem, ale autentyczne i powszechne uznanie – bywają równie ciekawe, jeśli nie ciekawsze. Kto pamięta dziś Ignatiusa Donnely’ego? A był to pisarz, do którego ówczesny brytyjski premier William Gladstone list gratulacyjny zaadresował po prostu: „Pan Ignatius Donnely, USA”. I list doszedł w niecały tydzień, bo nawet w najbardziej zapadłym urzędzie pocztowym każdy wiedział, gdzie go skierować.
Donnely sam jest dobrym tematem na książkę. Z biedy doszedł do fortuny, a że wyznawał poglądy radykalnie socjalistyczne, fortunę tę zainwestował w stworzenie idealnej, komunistycznej – 140 lat temu tak paskudnie się to słowo nie kojarzyło – wspólnoty, która miała udowodnić całemu światu, że sprawiedliwość społeczna sprawdza się lepiej niż kapitalistyczny wyzysk. Udowodniła coś dokładnie przeciwnego: ogromny kibuc zbankrutował z hukiem, a Donnely, straciwszy wszystko, poświęcił się bez reszty zainteresowaniom naukowym. Swoją drogą zauważmy, jak szczęśliwym krajem była ówczesna Ameryka: w Europie ze swą pasją jak nic zostałby Donnely komunistycznym zbrodniarzem albo ofiarą komunistycznych zbrodni, najpewniej i jednym, i drugim.
Badania, którym poświęcił się były milioner, dotyczyły Atlantydy. Donnely zabrał się do sprawy metodycznie i po latach pracy zaprezentował światu dzieło, które sumowało cała znaną ówczesnej nauce wiedzę o tym zaginionym lądzie. Ni mniej, ni więcej, tylko udowodnił, że wspomniana przez Platona Atlantyda nie tylko istniała, ale stanowiła kolebkę ludzkości. Porównywał rośliny, zwierzęta, piramidy, alfabety i wierzenia starożytnych ludów z obu stron Atlantyku: wszystko wskazywało niezbicie, że wywodzą się one z jednego źródła, jednej krainy, jednej kultury, której niedobitki kataklizm rozrzucił po obu stronach oceanu, dając początek wszystkim cywilizacjom. Waga i liczba zgromadzonych argumentów była taka, że cały świat skłonił głowy i istnienie cywilizacji Atlantów stało się na długie dziesięciolecia oczywistym, niekwestionowanym faktem.
Donnely nie mógł oczywiście przewidzieć, że ową Atlantydę uznają za ojczyznę swych przodków ludzie, z którymi zapewne by się nie zaprzyjaźnił. Ale dzieła amerykańskiego socjalisty wymagały jednej tylko drobnej poprawki, aby stać się mitem założycielskim III Rzeszy. Wystarczyło dodać, że to właśnie od wielkiej cywilizacji Atlantów pochodzili Germanie, których czystą krew skazili z czasem semiccy podludzie. Podczas gdy w Lebensbornach SS pracowano nad odtworzeniem owej czystej rasy, archeolodzy Himmlera kopali po całym świecie, aż w końcu, faktycznie, odkopali w 1935 w Wenezueli groby Atlantów z charakterystycznymi spiczastymi czaszkami, w sposób ostateczny i dobitny potwierdzając, że Donnely ujawnił prawdę o korzeniach cywilizacji.
Największym bestsellerem III Rzeszy była oczywiście „Mein Kampf”, to się pamięta. Ale zaraz po niej szły książki Edmunda Kissa, wielotomowa saga, którą dziś zaliczylibyśmy do tzw. heroic fantasy, o potędze Atlantydy. W niej to aryjscy półbogowie znajdowali natchnienie do swej walki o szczęście przyszłej rosłej, zdrowej i płowowłosej ludzkości. Że trzeba było dla tego celu wytępić parę milionów podludzi? Starożytni też nawylewali krwi i któż by o niej dziś myślał, skoro podlała postęp ludzkości!
Dzieł Kissa po 1945 już nie wznawiano, wcześniejsze nakłady gdzieś poznikały, a on sam dopełnił żywota w Argentynie, ponoć do ostatka badając ślady kultury Atlantów. Bardziej dziwi, że jakoś tak z pokolenia na pokolenie na śmierć zapomniano też o Donnelym i jego wiekopomnym dziele. Choć właściwie nikt go nigdy nie obalił.