Muzea głuchej ciszy

Żelazowa Wola w Roku Chopinowskim przeszła lifting. Ale co z tego – sarmackie duchy i pańskie odruchy dają o sobie znać już na parkingu

Publikacja: 06.08.2010 19:11

Prywatnym, bo – jak dowiedzą się kiedyś z lekcji historii polskie dzieci – wpływy III Rzeczypospolitej na początku XXI wieku nie sięgały tak daleko, by rozmiłowanym w twórczości Chopina gościom zapewnić miejsca postojowe. Zamiast tego państwo zostawiało pole do popisu drobnym przedsiębiorcom.

Wjeżdżam i zatrzymuję samochód. – Pani mi natychmiast przeparkuje pod ogrodzenie – rozkazał, pociągając nosem, drobny przedsiębiorca w gumowych klapkach, białych skarpetach i chińskich szortach.

– Przecież tu jest wolne. I co to znaczy „mi przeparkuje”? – odpowiadam pytaniem.

– No mi, mi. Bo pani jest u mnie! – rzucił przez ramię i szurnął klapkiem.

A ja, naiwna, zwodzona zapewnieniami, że „jesteśmy w Europie”, nie domyśliłam się, że parkuję w czyjejś zagrodzie. Za to już w wejściu do muzeum poczułam powiew wielkiej kultury – minimalistyczna szklana budowla tworzy bramę do nowoczesności. W cenie biletu (wywindowanej do europejskich standardów) otrzymujemy spacer po zaprojektowanym na nowo parku i skromnym dworku, gdzie dwa zabytkowe fortepiany cierpliwie znoszą nieustający hałas i ścisk. Kasjerzy dumnie informują, że dostępny jest audioprzedwodnik działający dzięki technologii GPS: – Nic nie trzeba wciskać, on sam wszystko wie!

Niestety, w ofercie nie ma sprawnych toalet (o czym muzeum informuje technologią tradycyjną – kartka, pismo odręczne, plaster), brak też drukowanych biletów (turyści na pamiątkę mogą zabrać blaknący paragon fiskalny) i wejściówek dla zagranicznych dziennikarzy. Polski recenzent może zaparkować na jednym z dziewięciu (!) parkingów londyńskiej Tate Modern, nieodpłatnie poznać jej gigantyczne zbiory i wystawy czasowe, natomiast w Żelazowej Woli autor „Timesa” zapłaci 7 zł opryskliwemu parkingowemu i trzy razy tyle w kasie, by przejść się po parku. A i tak nie jest to najsmutniejsze, co może go spotkać w polskim muzeum.

W łódzkim Muzeum Kinematografii – jedynym w kraju – łzy same cisną się do oczu. Cała świetność polskiej produkcji filmowej gnieździ się kątem w pałacyku Scheiblera, króla bawełny. Jedna przy drugiej stoją kamery, obiektywy, statywy i wózki. Anonimowe i pozbawione opisów – nikt już się nie dowie, do czego służyły. Nieruchome rolki od lat nie przewijały taśm, projektory wystygły. Są jak niemi świadkowie opowieści, które przewijały się w kadrze, a potem przeminęły i dziś także tkwią stłoczone na jakiejś półce, czekając aż przyjdzie ich pora na digitalizację. Fabuły mają jeszcze szansę się przydać, żywot urządzeń jest skończony. Nie doczekały należnej prezentacji, po prostu upchnięto je w jedno miejsce i wystawiono na widok publiczny. Żal mi ich – odarte z kontekstu, stoją nagie i wstydliwie przypominają o przemijaniu.

Piętro wyżej, w smętnych gablotach, uwięzieni zostali bohaterowie dziecięcej fantazji. Rudy miś Colargol, nie większy niż dłoń, tkwi za szybą i ani drgnie, choć otaczają go zrobione z folii fale, które mieniły się i szumiały w telewizorze. Obok wystrojony w sztuczkowe spodnie kruk szykuje się do lotu w kosmos, przygląda mu się kolega z bieguna – pingwin Pik-Pok. Zostali tu zwiezieni wraz z dziesiątkami pacynek, lalek i figurek. I teraz kurzą się niekochani, niepotrzebni. Gdybyśmy żyli w bajce, jeszcze dziś w nocy do muzeum zakradłby się rezolutny Uszatek, by odbić kumpli z niewoli. W rzeczywistości potrzeba kilku dorosłych z dziecięcą wrażliwością i wyobraźnią, by postaci z uroczych animacji znów mogły wzruszać, zamiast straszyć.

Dzięki nowoczesnym muzealnikom i kuratorom na drugim końcu ulicy Piotrkowskiej, w dawnej tkalni, nowym życiem cieszą się zbiory sztuki XX wieku. W poprzemysłowej atmosferze, ułożone w oryginalną tematyczną opowieść, nie są rekwizytami z przeszłości, ale częścią toczącego się dialogu. Szkoda, że przysłuchują mu się niemal wyłącznie umundurowane pracownice muzeum. Mało kto tu zagląda. Za oknem rzeka ludzi płynie wprost do wypełnionej sklepami Manufaktury.

Jest weekend, chodźmy do muzeum. Mimo wszystko. Czekają Colargol, Chopin i panie w uniformach. Chodźmy, zanim kultura stanie się bezużytecznym eksponatem.

Prywatnym, bo – jak dowiedzą się kiedyś z lekcji historii polskie dzieci – wpływy III Rzeczypospolitej na początku XXI wieku nie sięgały tak daleko, by rozmiłowanym w twórczości Chopina gościom zapewnić miejsca postojowe. Zamiast tego państwo zostawiało pole do popisu drobnym przedsiębiorcom.

Wjeżdżam i zatrzymuję samochód. – Pani mi natychmiast przeparkuje pod ogrodzenie – rozkazał, pociągając nosem, drobny przedsiębiorca w gumowych klapkach, białych skarpetach i chińskich szortach.

Pozostało jeszcze 88% artykułu
Plus Minus
„Przyszłość”: Korporacyjny koniec świata
Plus Minus
„Pilo and the Holobook”: Pokojowa eksploracja kosmosu
Plus Minus
„Dlaczego umieramy”: Spacer po nowoczesnej biologii
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Małgorzata Gralińska: Seriali nie oglądam
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Plus Minus
„Tysiąc ciosów”: Tysiąc schematów frajdy
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne