Prywatnym, bo – jak dowiedzą się kiedyś z lekcji historii polskie dzieci – wpływy III Rzeczypospolitej na początku XXI wieku nie sięgały tak daleko, by rozmiłowanym w twórczości Chopina gościom zapewnić miejsca postojowe. Zamiast tego państwo zostawiało pole do popisu drobnym przedsiębiorcom.
Wjeżdżam i zatrzymuję samochód. – Pani mi natychmiast przeparkuje pod ogrodzenie – rozkazał, pociągając nosem, drobny przedsiębiorca w gumowych klapkach, białych skarpetach i chińskich szortach.
– Przecież tu jest wolne. I co to znaczy „mi przeparkuje”? – odpowiadam pytaniem.
– No mi, mi. Bo pani jest u mnie! – rzucił przez ramię i szurnął klapkiem.
A ja, naiwna, zwodzona zapewnieniami, że „jesteśmy w Europie”, nie domyśliłam się, że parkuję w czyjejś zagrodzie. Za to już w wejściu do muzeum poczułam powiew wielkiej kultury – minimalistyczna szklana budowla tworzy bramę do nowoczesności. W cenie biletu (wywindowanej do europejskich standardów) otrzymujemy spacer po zaprojektowanym na nowo parku i skromnym dworku, gdzie dwa zabytkowe fortepiany cierpliwie znoszą nieustający hałas i ścisk. Kasjerzy dumnie informują, że dostępny jest audioprzedwodnik działający dzięki technologii GPS: – Nic nie trzeba wciskać, on sam wszystko wie!
Niestety, w ofercie nie ma sprawnych toalet (o czym muzeum informuje technologią tradycyjną – kartka, pismo odręczne, plaster), brak też drukowanych biletów (turyści na pamiątkę mogą zabrać blaknący paragon fiskalny) i wejściówek dla zagranicznych dziennikarzy. Polski recenzent może zaparkować na jednym z dziewięciu (!) parkingów londyńskiej Tate Modern, nieodpłatnie poznać jej gigantyczne zbiory i wystawy czasowe, natomiast w Żelazowej Woli autor „Timesa” zapłaci 7 zł opryskliwemu parkingowemu i trzy razy tyle w kasie, by przejść się po parku. A i tak nie jest to najsmutniejsze, co może go spotkać w polskim muzeum.