Ofiarami powodzi w Pakistanie są głównie biedni wieśniacy

Pakistan to miejsce, gdzie wieśniacy toną na polach ryżowych, które do nich nie należą. Gdzie zacofane wioski stoją obok lotnisk z najnowocześniejszymi samolotami na świecie. Takiemu krajowi należy się coś więcej niż pomoc

Aktualizacja: 04.09.2010 01:02 Publikacja: 04.09.2010 01:01

Kobieta, której dom zalała wzbierająca rzeka Indus na południu Pakistanu w prowincji Sindh

Kobieta, której dom zalała wzbierająca rzeka Indus na południu Pakistanu w prowincji Sindh

Foto: AP

Red

Stary człowiek siedział na łóżku, tyle że odwróconym do góry nogami, przytroczonym do kilku plastikowych beczek, kiedyś używanych do przechowywania paliwa, teraz służących jako pływaki. Ta sklecona naprędce tratwa kołysała się na żółtobrązowej wodzie rozciągającej się dookoła na wiele kilometrów jak osobliwe morze. Wierzchołki nielicznych drzew wystawały z niej jak małe wyspy.

– Wytrzymaj tak jeszcze z pięć minut – wołał do staruszka nasz kamerzysta. Towarzyszyłem ekipie telewizyjnej w podróży do zalanej wioski w prowincji Beludżystan na zachodzie Pakistanu. Woda rozmyła gliniane domki, zamieniła ryżowe pola w jezioro, a drogę, która nad nimi górowała, w wąskie nadbrzeże.

Wieśniacy szybko się pozbierali. Postawili wzdłuż brzegu prowizoryczne domki – dwa plecione łóżka jako ściany, trzecie postawione na nich służy za dach. Szpary w plecionce wypchano poskręcanymi łodygami trojeści pozrywanej z brzegów pobliskiego kanału.

– Jak widzicie, ludzie ci żyją w takich warunkach już od paru tygodni – mówił do kamery młody reporter, mrużąc oczy w ostrym popołudniowym świetle. Jego relacja idzie drogą satelitarną do centrali w Lahore ok. 700 km na północny zachód, a stamtąd na żywo do innych wielkich miast Pakistanu.

– Nasze zboże zamokło i śmierdzi – mówi postawny stary człowiek z brodą ufarbowaną henną. Inny dodaje: – Nie mamy czystej wody do picia, nasze dzieci ciągle wymiotują. – Potrzeba nam namiotów. Obiecali nam namioty, ale żadnego nie dostaliśmy – mówi ten z rudą brodą.

Spocony wieśniak w okularach stojący za kamerą opowiada, że wszystkie węże uciekły z wody i wpełzają na drzewa. – Są takie miejsca, że jest ich po 20 na jednym drzewie. Jasne, że są jadowite – dodaje z dziwnym uśmiechem, jakby dopiero moje pytanie uświadomiło mu śmiertelne zagrożenie.

[srodtytul]Przetrzepać polityka[/srodtytul]

Reporter zapytał zgromadzonych, na kogo głosowali w ostatnich wyborach. Jeden z wieśniaków stojących przy swoich szałasach na brzegu wymienił nazwisko właściciela ziemskiego, który jest również głównym lokalnym politykiem. – Nigdy więcej nie zagłosuję na niego – dodaje. – Słyszeliście? Ten człowiek zapowiedział, że nie zagłosuje więcej na polityka, który nie zrobił niczego, żeby pomóc swoim wyborcom w tym strasznym czasie – grzmi reporter, patrząc srogo w obiektyw.

Kilka godzin później, kiedy odpoczywaliśmy w pobliskim mieście, do ekipy telewizyjnej zadzwonił pewien urzędnik, skrytykowany w trakcie relacji. Dzwonił, żeby powiedzieć, że jest chory i dlatego nie było go w zalanej wiosce. Dziennikarze uprzejmie zaproponowali wywiad u niego w domu. Wykręcił się tym, że jedzie właśnie do lekarza.

Zaraz potem zadzwonił ktoś z biura polityka, którego wymienił z nazwiska wieśniak pokazany w relacji. Ważny człowiek przebywał w innym mieście, ale jakiś jego asystent chwycił za telefon, żeby przekazać, że on i jego podwładni pomagali powodzianom. Poprosił o spotkanie w centrum pomocy dla poszkodowanych w mieście, zapewnił, że tam udzieli wszystkich wyjaśnień.

Byliśmy niezadowoleni. Wysłano nas przecież, żebyśmy zrealizowali ostry materiał – wszystkie kanały pakistańskiej telewizji zleciły swoim ekipom przetrzepanie urzędników reprezentujących ludzi dotkniętych powodzią. A na razie mieliśmy dwie nijakie, pełne wykrętów wypowiedzi przez telefon z ust niskich rangą funkcjonariuszy lokalnej władzy znanej powszechnie z korupcji.

Zgodziliśmy się na spotkanie w centrum pomocy. Mieliśmy nadać kolejną relację wieczorem, była więc nadzieja, że uda się doprowadzić do konfrontacji urzędnika z pretensjami i żądaniami wieśniaków, których jego szef pozostawił na pastwę losu. Ale nigdy do tego nie doszło.

[srodtytul]Alarm z minaretów[/srodtytul]

O zmierzchu, kiedy właśnie jechaliśmy na miejsce, z pobliskiego miasta Dera Allahyar zadzwonił oficer policji, żądając, byśmy natychmiast się u niego stawili. Wielki biały budynek z długim podjazdem okolony niskim murkiem stał na końcu ciemnej ulicy jakby na znak, że nawet tu, w tej zapadłej prowincji, pakistańska biurokracja lubi powoływać się na swoje brytyjsko-kolonialne korzenie.

Przez wąskie korytarze poprowadzono nas do gabinetu naczelnika, pulchnego wąsatego mężczyzny o kruczoczarnych włosach. Siedział pod wielką, szczegółową mapą dystryktu. – Zaraz będzie tu wielka woda – powiedział ponuro, kiedy zasiadaliśmy wokół biurka. Wzdłuż granicy Beludżystanu i prowincji Sindh biegnie wałem autostrada, wyjaśniał. Po drugiej stronie mieszka polityk, a zarazem właściciel ziemski, który zażądał wyrąbania dziury w wale, przez który woda skieruje się do miasta. Polityk twierdził, że jest to konieczne dla ochrony ważnego, choć małego miasta Jacobabad po jego stronie autostrady, choć oczywiście chodziło mu o uratowanie 400 akrów należących do niego pól ryżowych.

Na moje pytanie, kiedy to ma nastąpić, policjant odpowiada: – Zaraz. Właśnie teraz próbują przerwać autostradę. – Ale jest przecież późna noc, 200 tysięcy mieszkańców tej okolicy śpi, jak można ich ostrzec? – pytam. – Będziemy musieli to ogłosić przez głośniki na minaretach, nie ma innego sposobu.

Do pokoju wszedł jeszcze cywilny komisarz rządowy i razem wykonali wiele telefonów do podwładnych, wydając polecenia co do ogłoszenia alarmu i ewakuacji mieszkańców. Wreszcie policjant wstał, mówiąc, że jedzie na autostradę, gdzie spróbuje nie dopuścić do przerwania wału.

Na naszą prośbę, by nas zabrał ze sobą, odrzekł, że nie da rady, bo tam na autostradzie są żołnierze, którzy na pewno nie mają najmniejszej ochoty znaleźć się w telewizji. A co tam, u licha, robią żołnierze? Odpowiedź padła w urywkowych, niejasnych zdaniach: po drugiej stronie drogi jest lotnisko wojskowe, gdzie stacjonują najnowsze myśliwce F-16. Ale okoliczni mieszkańcy sądzą, że są tam też sławne amerykańskie samoloty bezzałogowe używane do zabijania islamistów w górskich bazach. Jeśli to prawda, to oznacza, że corocznie wojskowi dostają za to dziesiątki milionów dolarów, z czego miejscowa ludność nie ogląda ani centa.

Oddziały wojskowe będą się starały za wszelką cenę uratować bazę, tłumaczył policjant. I nie chcą przy tym ściągać uwagi na swoją rolę i oczywisty interes w przekierowaniu wody. Stąd obecność w całej sprawie owego polityka-latyfundysty. W razie jakiegoś skandalu to on weźmie na siebie całą winę, a żołnierze będą udawać, że działali na jego życzenie.

Policjant wyszedł, pozostawiając w swoim biurze całą ekipę. Zaczęła się dyskusja – czy możemy rozpowszechnić historię, którą właśnie usłyszeliśmy? – Nie sądzę, nie mam ochoty, żeby potem służby się do nas dobrały – mówi jeden z reporterów. Kiedy ostatni raz ogłosił podobną sprawę, do jego redakcji wpadła cała ekipa z budzącego strach wywiadu wojskowego ISI.

Inny dodał w nieoczekiwanie urzędowym tonie: – Krytykowanie sił bezpieczeństwa jest uznawane za czyn niepatriotyczny. – Możemy puścić w obieg część informacji, przynajmniej to, że wysadzą autostradę, w ten sposób przynajmniej ludzie będą uprzedzeni – stwierdził pierwszy reporter.

Inni przytaknęli, reporter pobiegł do wozu po sprzęt. Po kilku minutach wrócił, udało mu się posłać relację. Odczekaliśmy bezczynnie jeszcze godzinę i już zbieraliśmy się do powrotu do miasta, kiedy znów zadzwonił do nas nasz policjant. Tym razem się zgadzał, żebyśmy się zjawili na autostradzie.

– Ludzie przyszli z własną bronią, przyjedźcie tu zaraz! – krzyczał.

[srodtytul]Wojna prowincji[/srodtytul]

Popędziliśmy autostradą, na przeciwnym pasie w świetle samochodu widać było nieustanny pochód sylwetek: stada bawołów, popędzane przez bosych ludzi z kijami, osły ciągnące rozklekotane wózki obładowane kozami, kurami, dziećmi, workami ziarna. Niektórzy z tych uchodźców byli w drodze od kilku dni, nawet po ciemku widać wystające żebra głodujących zwierząt. Inni dopiero co uciekli z domów, przebudzeni komunikatami o zagrożeniu nadawane z minaretów, ale nie mieli gdzie się podziać.

Dotarliśmy do trójkątnego przekopu przez wał autostradowy. Nie był jeszcze ukończony, woda była wciąż po stronie prowincji Sindh. Tuż obok stał policjant, którego poznaliśmy – ale ani śladu wojska czy miejscowego notabla. Co się stało?

Kiedy policjant wraz z rządowym komisarzem dotarli na miejsce, tamten notabl wraz z majorem wojska nadzorowali pracę koparek otwierających dziurę w wale. Obaj przybysze prosili o wstrzymanie akcji, ale o wszystkim zadecydowało pojawienie się przywódcy jednego z plemion z zagrożonej wioski po suchej stronie drogi wraz z uzbrojoną świtą.

– Szykowała się bitwa między prowincjami – relacjonował ponuro policjant. – Zapytałem wtedy majora: służy pan w pakistańskim wojsku czy wojsku prowincji Sindh? I to go trzepnęło. Zrozumiał, co chciałem mu powiedzieć. Przeprosił i wycofał koparki.

Jakie to proste! Czy żeby przekonać wszechwładne wojsko, wystarczyło przypomnieć jego teoretyczną neutralność w kwestiach politycznych? A może major wyczuł jakąś groźbę w słowach rozmówcy?

– Możecie kręcić relację – zdecydował policjant i cichym, spokojnym głosem zaczął mówić do mikrofonu, kiedy kamera pokazywała dowód jego zadziwiającego zwycięstwa. Wspomniał o kierunku i poziomie wody, o zapobiegliwym polityku i jego ryżowych polach. Ale o żołnierzach i tajemniczym lotnisku – cisza.

Rano kazano nam się wynieść z miasta. Żołnierze przerwali wał, ale w innym miejscu, po cichu, bez wzbudzania podejrzeń. Wielka woda nadchodziła. W pewnym miejscu nasz samochód został zatrzymany przez falę, która pożarła odcinek drogi. Można było pojechać inaczej, na zachód przez miasto Kweta. Ale na nieszczęście w tamtej okolicy grasowali beludżystańscy separatyści. Zatrzymywali ponoć samochody, wyciągali Pendżabczyków i zabijali na miejscu. Większość ekipy nie pochodziła z Pendżabu i pojechała tą drogą. Ale ja i dwóch innych Pendżabczyków musieliśmy poradzić sobie inaczej.

Wróciliśmy na autostradę, korek ciągnął się na kilka kilometrów. Spotkaliśmy ludzi i wózki, które widzieliśmy zeszłej nocy. Na poboczu wychudłe psy szarpały martwego bawołu. Obok przechodziły dzieci uginające się pod ciężarem worków z ziarnem. Ślepa kobieta prowadzona za rękę przez małą dziewczynkę usiłowała znaleźć swoją rodzinę, obmacując wolną ręką mijanych ludzi. Wycieńczony osioł nie dawał sobie rady z ładunkiem, jaki miał na grzbiecie – a był to majątek całej rodziny uratowany przed żywiołem – i trzęsły mu się nogi. Z tyłu ciągnik z przyczepą wypełnioną kilkoma rodzinami, tuż za nim ciężarówka wioząca jeszcze więcej ludzi.

Poniżej wału woda podnosiła się powoli i bezustannie, przelewała się z pola na pole, obejmowała dom za domem. W pewnym momencie wieczorem, kiedy już nie było widać wody dookoła nas, grupa mężczyzn wymachująca strzelbami i kijami utorowała drogę przez korek, ciężarówki przed nami zaczęły się ruszać i w ten sposób wydostał się i nasz samochód. Nie wiem, czy ludzie na wózkach, którzy byli za mną, zdążyli uciec przed wodą.

[srodtytul]Wojsko zawsze czyste[/srodtytul]

Przez wiele następnych dni próbowałem dodzwonić się do ludzi spotkanych w Dera Allahyar. Ale telefony nie działają. Teren wokół autostrady znajduje się pod pięcioma metrami wody. Utonęło kilkadziesiąt osób, w następnych trzech dniach wskutek zatruć pokarmowych zmarło kolejnych 21. Setki tysięcy uchodźców tkwi na skrawkach suchej ziemi. W niektórych miejscach wojsko rozstawiło obozowiska dla uchodźców. Ale potrzeby ludzi znacznie przewyższają dostępną pomoc.

O tajemniczym lotnisku wspomniano publicznie w zeszłym tygodniu, kiedy minister zdrowia powiedział na forum komisji parlamentarnej, że jest „kontrolowane przez Amerykanów”. Ale wojskowi natychmiast to zdementowali. Baza służy tylko pakistańskim samolotom, powiedział wysoki rangą oficer, a Amerykanie są tam tylko po to, by szkolić w lataniu na myśliwcach F-16. Sprawa więc przyschła, a wizerunek pakistańskiej armii jako jedynego obrońcy ludu pozostał nietknięty. Na ekranach telewizorów wciąż przewijają się bez końca zdjęcia żołnierzy wyciągających nieszczęśników z wody. Dwóch ważnych polityków zażądało „interwencji” wojska w celu zastąpienia nieskutecznych władz cywilnych.

Tymczasem w zachodnich mediach relacje z powodzi przenika strach przed islamskimi organizacjami charytatywnymi, które mogą mieć swoje fanatyczne odłamy. Ukryte założenie jest to samo: Pakistańczycy nie są zdolni sami się rządzić. To woda na młyn tych, którzy domagają się silnej ręki.

Ale ta klęska żywiołowa pokazała nam jeszcze inny sposób patrzenia na mój kraj: to miejsce, gdzie wieśniacy toną na polach ryżowych, które do nich nie należą. Gdzie topi się wioski złożone z glinianych chat po to, by ratować tylko trochę solidniej zbudowane miasta. Gdzie zacofane wioski stoją obok lotnisk z najnowocześniejszymi samolotami na świecie. Takiemu krajowi należy się coś więcej niż pomoc. Należą się reparacje od wszystkich, którzy obsiedli jego ziemie.

W tej liczbie są politycy i biurokraci, których już przywołują do porządku niepokorne media elektroniczne. Ale także niekontrolowane, wszechpotężne wojsko i finansujący je Amerykanie. Kiedy nadejdzie następna fala, to oni będą mieli najwięcej do stracenia.

[i]Ali Sethi jest pakistańskim pisarzem, opublikował ostatnio powieść „The Wish Maker”.

© 2010 The New York Times[/i]

Stary człowiek siedział na łóżku, tyle że odwróconym do góry nogami, przytroczonym do kilku plastikowych beczek, kiedyś używanych do przechowywania paliwa, teraz służących jako pływaki. Ta sklecona naprędce tratwa kołysała się na żółtobrązowej wodzie rozciągającej się dookoła na wiele kilometrów jak osobliwe morze. Wierzchołki nielicznych drzew wystawały z niej jak małe wyspy.

– Wytrzymaj tak jeszcze z pięć minut – wołał do staruszka nasz kamerzysta. Towarzyszyłem ekipie telewizyjnej w podróży do zalanej wioski w prowincji Beludżystan na zachodzie Pakistanu. Woda rozmyła gliniane domki, zamieniła ryżowe pola w jezioro, a drogę, która nad nimi górowała, w wąskie nadbrzeże.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy