Gruziński arystokrata oficerem polskiej marynarki w 1939 r.

Wywiad z Jerzym Tumaniszwilim, gruzińskim arystokratą, który służył w marynarce wojennej RP w 1939 r. o walkach na Bałtyku

Publikacja: 04.09.2010 01:01

fot. Marian Kluczynski/Marynarka Wojenna RP

fot. Marian Kluczynski/Marynarka Wojenna RP

Foto: Rzeczpospolita

[b]Rz: Po wielu latach od zakończenia służby na morzu został pan kontradmirałem Marynarki Wojennej Rzeczypospolitej Polskiej.[/b]

Muszę przyznać, że byłem całkowicie zaskoczony, że Polska przypomniała sobie o starym weteranie! Wszystko odbyło się w niezwykle wzruszający sposób. Aby wręczyć mi nominację, specjalnie z Waszyngtonu do stanu Oregon przyleciał w ubiegłym roku polski ambasador.

[b]Nosi pan gruzińskie nazwisko...[/b]

Mój ojciec Paweł Tumanoff-Tumaniszwili był gruzińskim księciem, marszałkiem tamtejszej szlachty. Gdy bolszewicy podbili Gruzję w 1921 roku, na szczęście byliśmy za granicą. W ten sposób uratowaliśmy życie. Wszyscy gruzińscy arystokraci zostali bowiem wymordowani przez czerwonych. W tym wielu naszych krewnych. Między innymi mój stryj. Jego rozstrzelano, a rodzina trafiła do łagrów na Syberii.

[b]Dlaczego pańscy rodzice podjęli decyzję, aby zamieszkać w Polsce?[/b]

Do opanowanej przez bolszewików Gruzji nie było co wracać. Wybór, gdzie zamieszkać, był oczywisty, bo moja mama była Polką. Tam mieszkała cała jej rodzina i mogliśmy liczyć na pomoc w rozpoczęciu nowego życia. Mama z tatą poznali się w Petersburgu, a ja urodziłem się w Moskwie jeszcze przed rewolucją w 1916 roku. Gdy przybyliśmy do Polski w 1922 roku, miałem więc sześć lat.

[b]Pamięta pan, gdzie zamieszkaliście?[/b]

Po I wojnie światowej w Warszawie było trudno o mieszkanie. Na początku zamieszkaliśmy w niewielkim domku w Świdrze niedaleko Otwocka. Mama prowadziła tam pensjonat dla letników. Ojciec w 1924 roku został prezesem finansowanego przez polski rząd emigracyjnego Komitetu Gruzińskiego. Wtedy też przenieśliśmy się do Warszawy, do kamienicy na ulicy Pięknej 21. To było w 1926 roku, a ja zacząłem uczęszczać do gimnazjum Batorego. Do tej pory znakomicie pamiętam przedwojenną Polskę i Warszawę. To był piękny kraj i piękne miasto. Kraina mojego dzieciństwa. Uważałem i nadal uważam się za Polaka pochodzenia gruzińskiego. Obie tradycje były obecne w moim domu, ale to polskość dominowała. W domu rozmawialiśmy po polsku. Zupełnie nie znam gruzińskiego! Byłem również wychowywany w duchu antybolszewickim. Ojciec opowiadał mi, co się wyprawia pod władzą sowiecką. Jak w rzeczywistości wygląda „raj robotników i chłopów”.

[b]Kiedy wstąpił pan do Marynarki Wojennej?[/b]

W 1935 roku. Polska miała umowę z Gruzinami zawartą na początku lat 20. Na jej mocy około 100 gruzińskich oficerów zostało wcielonych do polskich sił zbrojnych. Kierował tą akcją generał Aleksander Zachariadze, były oficer carski, weteran wojny japońsko-rosyjskiej, który prowadził polski wywiad na Sowiety. Poszedłem do niego po maturze i powiedziałem mu, że chciałbym skorzystać z tej umowy i iść do marynarki. Pamiętam, że odpowiedział mi wówczas tak: „Do kawalerii to można by nawet jutro, do piechoty nawet wczoraj, ale do marynarki? To będzie bardzo trudne”. Ale jakoś się udało.

[b]Gdzie zastał pana 1 września 1939 roku?[/b]

Na morzu. Już 30 sierpnia dostaliśmy rozkaz opuszczenia Gdyni. Niszczyciele „Burza”, „Błyskawica” i „Grom” miały się udać do Anglii. Uznano bowiem, że nasza marynarka nie ma żadnych szans w boju z marynarką niemiecką i że nie warto tracić tych cennych okrętów. Ja byłem na „Burzy”. Nie powiedziano nam, co się dzieje. Pamiętam, że gdy wychodziliśmy, ORP „Wicher” dał na nasze pożegnanie sygnał: „Szczęść Boże, ku chwale Ojczyzny!”. Co to miało znaczyć!? Dopiero po czterech godzinach dowiedzieliśmy się, że płyniemy do Wielkiej Brytanii.

[b]Byliście rozżaleni?[/b]

I to jeszcze jak! Zostawiliśmy przecież swoich kolegów, swoje rodziny i swoje państwo. Nie rozumieliśmy, dlaczego nie możemy bronić własnego wybrzeża, na co się szykowaliśmy. Jednocześnie jednak mieliśmy naiwne nadzieje, że szybko – wraz z flotą angielską – wrócimy przez Bałtyk na odsiecz Polsce. W końcu to była wówczas najpotężniejsza flota świata.

[b]Jaka była pierwsza akcja bojowa, w której wziął pan udział?[/b]

To było 7 albo 8 września na morzu irlandzkim. Dostaliśmy wiadomość, że czyhają tam okręty podwodne niemieckie. I w pewnym momencie rzeczywiście zobaczyliśmy wystający z wody peryskop. Byłem wówczas II oficerem broni podwodnych. Podlegały mi bomby głębinowe, które natychmiast zrzuciliśmy na jednostkę nieprzyjaciela. Wydawało nam się, że ją zatopiliśmy, ale później – ze źródeł niemieckich – dowiedzieliśmy się, że została tylko uszkodzona. Był to pierwszy atak jednostki alianckiej na U-Boota podczas II wojny światowej.

[b]W Polsce tymczasem wojna przybierała coraz bardziej dramatyczny obrót.[/b]

A u nas nie działo się właściwie nic. Jedynie żmudna służba patrolowa. Wreszcie, pod koniec 1939 roku mieliśmy dość. Zebraliśmy się w mesie oficerskiej i dyskutowaliśmy. Padł pomysł, aby porzucić okręty i zaciągnąć się do wojska Sikorskiego, które organizowało się we Francji. Poszliśmy z tym do naszego dowódcy Stanisława Nahorskiego, weterana wojny 1920 roku. Nahorski spokojnie nas wysłuchał, a potem powiedział: „Idźcie spać, jeszcze będziecie mieli wojny po dziurki w nosie”. I tak się stało.

[b]Jaka była najbardziej niebezpieczna sytuacja, w której brał pan udział?[/b]

Opowiem o moim pierwszym spotkaniu oko w oko ze śmiercią. To było w listopadzie 1939 roku. Wraz z dwoma innymi niszczycielami wychodziliśmy z angielskiego portu Harwich. Niemcy rozstawili u wybrzeży miny magnetyczne, o których wówczas nie mieliśmy pojęcia. Topiły się na nich statki jeden za drugim. Płynęliśmy między tymi wrakami. Dowodził brytyjski niszczyciel „Gypsy”, ale z niewiadomych powodów jego dowódca powiedział nam, że to my mamy prowadzić. Rzeka wychodząca z Harwich jest płytka i kręta, więc po obu stronach nurtu były postawione boje. Trzeba było lawirować między nimi, żeby wyjść na morze. Nahorski, podchodząc do drugiej boi, która była po lewej stronie, postanowił zmienić plan i minąć ją prawą burtą. Zapytał oficera nawigacyjnego, czy woda jest wystarczająco głęboka i gładko przeszedł. Idący za nami „Gypsy” poszedł prawidłowo, minął boję po lewej stronie i... wyleciał w powietrze. Zginęła połowa załogi. Prawie 100 osób. To samo mogło spotkać nas.

[b]Czy wziął pan udział w kampanii francuskiej 1940 roku?[/b]

Jeszcze po drodze była Norwegia i bitwa o Narwik. Biłem się jednak również u wybrzeży Francji. Dostaliśmy rozkaz, żeby się udać do portu Calais. Na miasto szła nieprzyjacielska dywizja pancerna. Podchodząc do portu, rzeczywiście zobaczyliśmy kolumnę niemieckich wojsk posuwających się szosą w stronę miasta. Otworzyliśmy ogień i uzyskaliśmy bardzo dobre trafienia. Widziałem potężne eksplozje na drodze. Czołgi i motocykle wylatywały wysoko w powietrze. Żołnierze rozbiegli się na wszystkie strony i kryli przed naszymi pociskami.

[b]Odnieśliście zwycięstwo nad Niemcami.[/b]

Niestety to nie był koniec bitwy. Niemcy poprosili o pomoc i wkrótce na niebie ukazała się ogromna eskadra bombowców Junkers Ju 87, czyli tak zwanych sztukasów. Samolotów, które nurkując nad celem, aby zrzucić bomby, wydawały z siebie potworne wycie. To była naprawdę przerażające. Było ich ze 30. Pierwsze trzy rzuciły się na sąsiedni angielski niszczyciel. Trafiły go i okręt zatonął. Reszta maszyn – około 27 – rzuciła się na nas. Nasz dowódca pogroził im pięścią i powiedział: „Sukinsyny! Nie dacie rady polskiemu okrętowi”. Manewrował doskonale w prawo i w lewo. Bomby spadały w około nas. Wreszcie jednak, po 15 – 20 minutach, dwa pociski trafiły w dziób okrętu. W tym samym czasie para zaczęła wychodzić z naszych zaworów. Było tego, tyle że Niemcy uznali, iż już nas wykończyli, i odlecieli. A my zostaliśmy na wodzie bez ruchu. Dopiero po pewnym czasie, idąc wstecz, popłynęliśmy powoli do Anglii. Do przodu płynąć nie mogliśmy, bo dziób był całkowicie rozwalony.

[b]Podczas jednej z morskich bitew został pan ranny.[/b]

To było 14 października 1942 roku. Służyłem wówczas na niszczycielu „Krakowiak”. Prowadziliśmy duży konwój poprzez kanał La Manche. Byłem chory, miałem gorączkę i lekarz okrętowy polecił mi, żebym leżał w kabinie. Gdy już podchodziliśmy do Plymouth, dowódca skontaktował się ze mną prze tubę i zapytał, czy nie mógłbym przyjść na pomoc, bo pojawiły się tak zwane E-Booty. Czyli małe motorowe torpedowce, które nękały konwoje.

[b]Rzeczywiście wpadliście w zasadzkę?[/b]

Tak, E-Booty jak zwykle zaatakowały nas torpedami. Szczęśliwie żadna w nas nie trafiła, ale jedna uderzyła w trawler, który szedł za nami. Potem Niemcy zaczęli strzelać z dział, na co my oczywiście odpowiedzieliśmy tym samym. Wymiana ognia trwała może z pół godziny.

W pewnym momencie coś trafiło w pomost, wszyscy się przewróciliśmy. Odczułem ból w nodze, ale w ferworze walki nie zwróciłem na to uwagi. Pamiętam, że jeden z marynarzy krzyczał wniebogłosy, że dostał w siedzenie i stracił „męskie rzeczy”. Już po bitwie zszedłem na dół do kabiny i nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Była całkowicie zrujnowana. Pocisk wpadł do środka i rozerwał się na mojej koi. Znowu miałem wiele szczęścia.

[b]A rana w nodze?[/b]

Gdy zdjąłem buty, okazało się, że były pełne krwi. Trafiłem do szpitala, ale rana nie okazała się specjalnie poważna. Wkrótce znowu znalazłem się na okręcie.

[b]Czy brał pan udział w lądowaniu w Normandii?[/b]

Oczywiście. Z operacją w Normandii związana jest bardzo zabawna historia. W pewnym momencie, już na terenie Francji, alianci utknęli. Niemcy zatrzymali ofensywę. Wtedy Dwight Eisenhower przywołał generała Pattona, którego do tej pory – ze względu na to, że był niegrzecznym chłopcem – trzymano od całej operacji z daleka. Patton przyjechał i zrobił to co, zawsze. Czyli jeszcze tego samego dnia przebił się przez obronę Niemców i ruszył z kopyta. Problem w tym, że była bardzo zła pogoda. Lotnicy nic nie meldowali, urwał się kontakt radiowy. Sztab Eisenhowera stracił głowę i nie miał pojęcia, gdzie właściwie jest Patton! Wezwano więc do sztabu naszego dowódcę i powiedzieli mu:

„Płyń do jakiegoś francuskiego portu i dowiedz się, gdzie on do cholery jest!”.

[b]Jak to popłyń do portu? Przecież francuskie wybrzeże było pod kontrolą Niemców![/b]

Taki był rozkaz! Podeszliśmy więc po cichu do jakiegoś portu. Wzięliśmy motorówkę i zastępca dowódcy Wacek Kon, który świetnie mówił po francusku, pojechał na brzeg i zaczął dzwonić ze zwykłego aparatu do różnych francuskich miasteczek! „Byli tam już u was Amerykanie?”, „No, byli”, „A kiedy?”, „A ze dwa dni temu”. I tak, telefonując od jednego miasteczka do drugiego, wreszcie dodzwonił się do jakiegoś amerykańskiego oficera od Pattona, który mu powiedział, gdzie znajduje się armia. Gdy już mieliśmy wypływać, do naszego okrętu przybiła krypa, na której były młode francuskie dziewczyny. Chciały ucałować dowódcę za wyzwolenie Francji! Tymczasem to miasteczko było jeszcze w rękach Niemców.

[b]A pańska ostatnia walka?[/b]

To było w sierpniu 1944 roku w Zatoce Biskajskiej. Napotkaliśmy wypełniony wojskiem niemiecki krążownik pomocniczy, który próbował uciec do Hiszpanii. Zapaliliśmy go, a potem już z bliższej odległości wpakowaliśmy w niego torpedę. Poszedł na dno.

[b]A co się stało z niemieckimi żołnierzami i marynarzami?[/b]

Pływali na powierzchni. Ale ich nie wyławialiśmy. To działo się już w pobliżu brzegu. Tam były kutry rybackie i wiedzieliśmy, że ich wyratują. To była ostatnia bitwa, jaką stoczyłem.

[b]Przez sześć lat walczył pan u boku Anglosasów. Jak ocenia pan to, w jaki sposób potraktowali nas nasi sojusznicy?[/b]

Zostaliśmy zdradzeni. Pamiętam doskonale dzień, w którym dotarła do nas wiadomość o porozumieniu w Jałcie, o tym, że nasi „przyjaciele” oddali nas na pastwę Stalinowi. To był straszliwy cios. Tak naprawdę nie wiem, po co jeszcze potem walczyliśmy.

[b]No właśnie, po co?[/b]

Dobre pytanie. Sądzę, że gdyby żył marszałek Piłsudski, natychmiast wydałby rozkaz zaprzestania walki u boku zachodnich aliantów. Tak jak to zrobił z Niemcami w 1917 roku, gdy doszło do kryzysu przysięgowego. Poszlibyśmy pewnie wtedy do angielskiej niewoli, ale nie pomagalibyśmy już wiarołomnym sojusznikom.

[b]W jaki sposób po wojnie trafił pan do USA?[/b]

Wojnę zakończyłem w stopniu kapitana Marynarki Wojennej. Jeszcze w 1941 roku poślubiłem śliczną Angielkę i miałem z nią córkę i syna. Wiedziałem, że do Polski nie ma co wracać. Większość kolegów, którzy się na to zdecydowali, została aresztowana przez UB lub NKWD. Ja nie byłem taki naiwny. Dobrze pamiętałem to, co opowiadał mi o bolszewikach mój ojciec. Ja przecież nie tylko byłem oficerem polskiej Marynarki Wojennej, ale jeszcze potomkiem gruzińskiego emigranta.

W okupowanej przez Sowietów Polsce natychmiast by mnie wsadzili. Początkowo myślałem, że zostaniemy w Wielkiej Brytanii. Ale dostałem wtedy pracę na statku handlowym. Tym statkiem podróżowałem do Argentyny i Nowego Jorku. W tym ostatnim porcie statek został jednak sprzedany. I w taki sposób, czy tego chciałem czy nie, wylądowałem w Stanach Zjednoczonych, gdzie mieszkam do dzisiaj.

[b]Rz: Po wielu latach od zakończenia służby na morzu został pan kontradmirałem Marynarki Wojennej Rzeczypospolitej Polskiej.[/b]

Muszę przyznać, że byłem całkowicie zaskoczony, że Polska przypomniała sobie o starym weteranie! Wszystko odbyło się w niezwykle wzruszający sposób. Aby wręczyć mi nominację, specjalnie z Waszyngtonu do stanu Oregon przyleciał w ubiegłym roku polski ambasador.

[b]Nosi pan gruzińskie nazwisko...[/b]

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał