Dziennik północny Mariusza Wilka

Z latami niechętnie planuję przyszłość, nawet tę najbliższą, za to baczniej przysłuchuję się podszeptom rzeczywistości, cóż mi ona podpowie?

Publikacja: 11.12.2010 00:01

Lipcowa burza rozwiązała dylemat: nowa bania czy nowy dach?

Lipcowa burza rozwiązała dylemat: nowa bania czy nowy dach?

Foto: Fotorzepa, MW Mariusz Wilk

Red

[b]Dziennik północny[/b]

[srodtytul]21 października[/srodtytul]

Z latami niechętnie planuję przyszłość, nawet tę najbliższą, za to baczniej przysłuchuję się podszeptom rzeczywistości, cóż mi ona podpowie? Niekiedy trzeba mocno słuch natężyć, aby z jej niewyraźnych pomruków wyłowić podpowiedź, innym razem ryknie i grzmotnie na odlew jak burza lipcowa, że choćbyś uszy zatykał i tak będzie jasne – co robić.

Wiosną rozważaliśmy, na co przydziałowy las przeznaczyć – na nową banię czy na nowy dach? Bo raz na 25 lat właścicielom starych drewnianych domów w Karelii, a także tym, którzy się budują, przydzielają tutaj 180 kubów drzewa na pniu. Ot, dostajesz „dzielankę”, czyli kawał lasu, i zaczynają się schody. Kto zrąbie las i wytaszczy na drogę, kto lesowozem do tartaku wywiezie, który tartak wybrać, żeby ci nazbyt wiele nie ukradli, oszacować, ile dech wystrugać, ile w belkach zostawić, a ile odsprzedać, by opłacić te wszystkie operacje plus dostawę na miejsce gotowego materiału?

Kwit za przydział wykupiliśmy w maju (12 tysięcy rubli) i zaczęła się kołomyja, bo las wyrąbali, lecz nie wywieźli, tłumacząc się deszczem, a jak deszcz przestał padać, to żadnego lesowozu nie było na chodzie, aby las do tartaku dostawić, a jak w tartaku przyjęli nasz las, to właściciel tartaku migał się, migał się, aż się wymigał z kretesem i przestał na telefon odpowiadać. Tymczasem zrobiło się lato, pełna kanikuła i żar z nieba taki, że muchy w locie padały, woda w Oniego jak zupa i tylko w cieniu topoli można było podumać, co z naszym lasem? Dylemat bania czy dach odszedł na zadni plan.

Aż raptem uderzył grom... Już wcześniej docierały trwożne pogłoski, że pogoda powszędy fiksuje. W okolicy szalały burze i huragany, co dzień mówiło się o jakichś nowych pożogach, lecz nas obchodziło bokiem. Czasem tylko w powietrzu zaiskrzyło, a jasne niebo rozbłyskało tak, że włosy dębem wstawały na ciele (od naelektryzowania) i coraz częściej zgorzelnizną woniało, ale my niczym osy w słodzie ledwośmy pełzali. Toteż kiedy żywioł znienacka nadciągnął nad Kondę Biereżną, aniśmy się obejrzeli, jak zostaliśmy bez... dachu.

Jeszcze rano nic nie zapowiadało biedy. Chyba tylko czajki ją wyczuły, bo niepokojąco skwirzyły, krążąc wokoło gniazda w naszych krokwiach. (Drażniły nerwy...). Pierwszym zwiastunem nawałnicy była wysoka fala, którą – ni stąd, ni zowąd – Oniego walnęło o brzeg, chociaż jeszcze przed chwilą wodnej gładzi nie marszczył żaden wiew.

W mgnieniu oka zrobiło się mrocznie, skotłowało się i lunęło, jakby ktoś jednym gwałtownym ruchem podniósł czaszę jeziora i wylał na nasz dom. Niebo błyskało raz po raz i gromiło bez przerwy, w powietrzu latały gałęzie, dechy, blacha i płaty papy, co rusz coś ciężko spadało na dom, szkło w oknach drżało, więźba dachowa jęczała i zdawało się, że wicher wykręca nam wieńce w węgłach. Wtem gruchnęło jak z działa, potem trzask i ciurkanie. Skąd ciurkanie, co ciurka?

Ciurkało w mojej pracowni. Woda ściekała ze ścian, mocząc książki na półkach (po twarzy Jerzego Giedroycia na fotografii spływały duże krople), z sufitu lało się jak z cebra na łóżko, na podłodze kałuże. Aż mi mowę odjęło na widok tej razruchy... A Martucha w ryk! Nie wiedziałem, czy mam książki ratować, czy malutkę ciszyć. Jedynie Natasza nie straciła głowy i poleciała po szmatę i wiadra. W zamęcie nie zauważyliśmy, że nawałnica tymczasem przeszła, na dworze rozjaśniało, przestało padać, wiatr ucichł. Tylko z sufitu jeszcze pokapywało i książki na półkach rozpuchły jak topielcy wyjęci z wody.

Wybiegliśmy na dwór, a tam obraz po kataklizmie rodem z science fiction. Po ogrodzie walały się połamane gałęzie topoli i resztki dachu (szyfer dosłownie poszatkował kapustę na grządkach), zwały śmieci i folii przypominały buriacki step pod Ułan-Ude, a pośrodku zagonu kartoszki stała... łódka Wasiliewa, którą wichura zerwała z kotwy, przeniosła ponad domem i wbiła nosem w ziemię. Zniszczenia dopełniał widok chałupy od północnej strony, gdzie rosła rosochata brzoza. Piorun ją rozdarł na pół, waląc potężny konar na dach. Nad moją pracownią ziała w dachu dziura, z której sterczały potrzaskane płatwy.

Tak oto lipcowa burza rozwiązała dylemat: bania czy dach? A ja poczułem, że krysza mi jedzie.

[srodtytul]22 października[/srodtytul]

„Krysza” w rosyjskim ma parę znaczeń, którymi można igrać do woli. Po pierwsze – to dach. Po drugie – zdrowy rozsądek, w wyrażeniu „krysza pojechała” chodzi o jego utratę, coś w stylu polskiego dekla, który odbija. A po trzecie, w slangu – to rodzaj przykrywki, „mieć kryszę”, to znaczy mieć ochronę, czyli jakieś plecy. W naszym przypadku „kryszą” jest Vera Michalska, mój wydawca i chrzestna matka Martuchy... Dzięki Verze mogliśmy nowy dach położyć. Przytoczę parę fragmentów z dziennika tej niezwykłej operacji.

[srodtytul]27 września (Święto Podniesienia Krzyża)[/srodtytul]

Nareszcie ruszył remont dachu. Po wielu dniach deszczu i mętnych tłumaczeń brygadzisty Nikołaja – a to byczków nie miał z kim zostawić, a to kartoszkę trzeba kopać, to znów któryś się przeziębił – w końcu przyjechali. Kola i Iwan Stiepanowie z pomocnikiem Andriejem – brygada z Wilczego Ostrowa.

Zaczęli od ogolenia topoli z gałęzi i postawili rusztowania na południowej i północnej ścianie. Okazuje się, że zgniłych wieńców jest więcej, niż myśleliśmy. Pracują sprawnie, widać, że wiedzą, co robią.

[srodtytul]***[/srodtytul]

Dziś święto naszej czasowni. Tradycyjnie już zaprosiliśmy ojca Nikołaja (Ozolina). Przypłynął z posłusznicą Natalią i Geną Jołupowem, właścicielem domu gościnnego w Ojatewszczynie.

Od progu potwierdził słuchy, że go wysiudali z osobniaka na Nabiereżnej w Pietrozawodsku i zamierzają z Kiży wysiudać. Poskarżył się, że jepiskop Manuił grozi mu wysyłką za krąg polarny do Louhi. Ozolin od samego początku kapłaństwa na Kiży tkwił w pustce. Dopóki żył Aleksiej II, ojciec Nikołaj miał w Moskwie kryszę, patriarcha Kiriłł zrazu się go wyrzekł.

I tak z ojca Nikołaja zrobił się strzępek nerwów. Nawet nie pomyślał, żeby się pomodlić w czasowni, a przecież – święto! Obsesyjnie żuł wszystko, co leżało na stole, i zdradził, iż w ciągu paru miesięcy dochrapał się cukrzycy. Myśl mu się kręci, jedna i ta sama, wokół własnych wątpi. Żal.

Porównywałem przy stole brygadę z Wołkostrowa i ojca Nikołaja. Wołkostrowcy spokojni, skupieni na pracy, konkretni, Ozolin ze skoszoną twarzą, warczał o intrygach i plotach. Oni o rybałce, o wysokiej wodzie, a on o czarnej zawiści w jeparchii. Ciekawe, czy jeszcze się pojawi w moich zapiskach?

Pierwsze dzikie gusi przeleciały dziś nad naszym domem. Najpierw tęskny klangor, wysoko w niebie, potem, wypatrując, ujrzałem dwa klucze... Chciałoby się z nimi ulecieć na Krym i powrócić tu wiosną. Żyć rytmem przelotnych ptaków – jesienią na południe, wiosną na północ.

[srodtytul]***[/srodtytul]

Pewnego razu Czyngis-chan zapytał swojego doradcę, skąd czerpać siłę? Ten rzekł, że siła bierze się z wiecznego ruchu:

– Jesteśmy silni, bo koczujemy w poszukiwaniach wody i trawy, nie mamy stałych osiedli i żyjemy z polowania, a nasi ludzie są doświadczonymi wojownikami. Kiedy czujemy się na siłach, zbieramy się, żeby najechać na innych. Gdy słabniemy, uciekamy w góry i lasy, by tam przeczekać. Jeśli wyrzekniemy się naszych obyczajów i wzorem Zachodu pobudujemy sobie zamki i miasta, któregoś dnia zostaniemy doszczętnie rozbici i sczeźniemy na wieki.

[srodtytul]28 września[/srodtytul]

Dziś zakończyli rusztowania i zaczęli zdejmować szyfer. Teraz widać, ile pod spodem zgnilizny. Aż dziw, że do tej pory dom nad Oniego się nie rozsypał. Czuję, że koszty remontu wzrosną w trójnasób i na żadne Krymy kasy nie starczy. Mirek Zaremba mawia, że nie kasa ważna, lecz pieniądze w kasie.

[srodtytul]29 września[/srodtytul]

Kolejny dzień jak kryształ. Powietrze przezroczyste, ostre, nocny przymrozek zwarzył sałatę i nogietki na grządkach. Widać Domowoj (dobry duch domu) się postarał, aby pogoda sprzyjała kryszy.Cały dzień rozbierali połać od strony czasowni. Dom drżał w posadach, bele trzeszczały, jakby mnie w kościach łupało. A jednocześnie ten remont jest jak głodówka – oczyszcza dom ze zgnilizny.

[srodtytul]30 września[/srodtytul]

Nigdy jeszcze z taką uwagą nie wpatrywałem się w niebo, oceniając pogodę na najbliższe dni. Od poniedziałku ani kropli deszczu, aczkolwiek od wczorajszego wieczoru wiszą ciężkie chmury i wieje silny północno-zachodni wiatr.

Na dachu robota wre. Dzisiaj wymienili dwa zgniłe wieńce, belkę w więźbie od strony czasowni i zaczęli kratowanie z dech pod metaloczerepicę. Boże, daj im pogodę.

[srodtytul]2 października[/srodtytul]

Czytam „Królowanie ilości i znaki czasu” Guenona. Odkrył mi go Wasilij Gołowanow, który zacytował w Ostrowie słowa o „przestrzeni, pożeranej przez czas”.

Ludzie stojący poza religią – pisze Rene Guenon – znajdują się po przeciwnej stronie aniżeli ludzie, którzy, przeniknąwszy podstawową jedność wszelkich tradycji religijnych, nie czują się więcej związani z jednym, konkretnym wyznaniem. Guenon tę myśl ilustruje cytatem z Ibn Arabi:

„Moje serce jest pastwiskiem dla gazel i świętym gajem dla pogan, klasztorem mnichów chrześcijańskich, Kaabą pątników, tablicami Tory i księgą Koranu”.

[srodtytul]6 października[/srodtytul]

Rano szron. Świat jakby malowany światłem. Słońce ostro, z boku, prześwieca rzedniejące listowie, cętkując cieniem drogę, usłaną złotymi listkami brzóz. Wszystko drga i migocze w mych oczach, gdy pędzę na rowerze do Wielkiej Zatoki... Jak gdybym przejeżdżał wewnątrz obrazu Seurata.

[srodtytul]***[/srodtytul]

„Wyruszamy, żeby znaleźć. Znajdujemy, żeby powrócić”. Wasilij Gołowanow, „Drzwi”.

[srodtytul]7 października[/srodtytul]

Po czterech tygodniach wołokity udało się przywieźć pięć belek na wymianę przegniłych w więźbie dachowej! Najpierw w Wielkiej Zatoce nie było belek, potem lesowoza, jeszcze potem mużyków, którzy mogliby ręcznie załadować bele na przyczepę traktora. Szkoda słów na opisywanie tej wołokity. Ważne, że w końcu belki są i jutro ekipa może przystąpić do wymiany drugiej połowy kryszy.

[srodtytul]8 października[/srodtytul]

Ekipa dzisiaj nie przyjechała... Toli kartoszki nie dokopali, toli zestrachali się wiatru, bo na dachu dmie. Kolejny dzień bez deszczu stracony.

[srodtytul]9 października[/srodtytul]

Pogoda się zmienia, zapowiadają rychły śnieg... A końca remontu nie widać. Dziś Stiepanowie pracują we dwóch, ponoć Andriej zachorował. Czyżby zapił? Zaczęli rozbierać północną połać dachu i okazało się, że aż cztery wieńce od góry trzeba wymieniać. Dziwne, że do tej pory więźba nie runęła... Znowu mają krótki roboczy dzień, bo sobota – bania. Ciekawym, jak zamierzają skończyć remont do zimy, jeśli co drugi dzień wychodne lub bania?

[srodtytul]10 października[/srodtytul]

Niebo zaciągnęły ciężkie śniegowe tucze, tylko patrzeć, kiedy zacznie sypać, a u nas pół kryszy zrobione, a druga połać na poły rozebrana... Aż strach pomyśleć, czym to się skończy. Stiepanowie ponownie we dwóch.

[srodtytul]11 października[/srodtytul]

Pierwszy śnieg w tym roku. Na razie spadło parę ciężkich i mokrych płatów, ale tucze wiszą nisko. Dobrze, że wiatr wieje od południowego zachodu (sądząc po chełbi na Oniego), bracia Stiepanowie pracują na północnej stronie domu i są osłonięci. Wymieniają zgniłe bele pod więźbą nad moją pracownią, aż w głowie świdruje od wizgu pił... Jak gdybym siedział na fotelu dentystycznym.

[srodtytul]12 października[/srodtytul]

Dziś cały dzień lało. Brygada nie przyjechała. Pozawczoraj wyrżnęli cztery górne wieńce w północnej ścianie, wczoraj założyli koronki i zostawili wielką szczelinę, przez którą woda zalała sień, izbę na pierwszym piętrze, a pod wieczór zaczęła się sączyć po ścianach, kapać na łóżko. Łóżko odsunąłem na środek izby, a jak tak dalej pójdzie, to przyjdzie książki ewakuować, bo zamokną do szczętu.

[srodtytul]***[/srodtytul]

Kto powiedział: „Umrzyj, zanim umrzesz”?. Dżalaluddin Rumi czy Anioł Ślązak? A może Ananda-Coomaraswamy?

[srodtytul]13 października[/srodtytul]

Znużony „Dziennikiem” Mrożka, otworzyłem „Jenisej, otpusti” Tarkowskiego, zbiór opowiadań syberyjskich. Cóż za różnica! Mrożek – inteligencki emigrant z polskiego kmiota, Tarkowski – syberyjski myśliwy, potomek słynnej inteligenckiej dynastii z polskich korzeni, wnuk poety Arsenija i siostrzeniec reżysera Andrieja. „Dziennik” Mrożka to bełkotliwe użalanie się nad sobą i pseudofilozoficzne komentarze do tasiemcowych cytatów, „Jenisej, otpusti” Michaiła Tarkowskiego to kunszt detalu, poezja i soczyste mięcho życia.

„Jeśli chcesz, żeby pasażer twojej opowieści dojechał do końca i zobaczył, dbaj o niego, aby go nie wytrzęsło, aby jechał świeży i aby okna były czyste” – powiedział Michaił Tarkowski w wywiadzie Zacharowi Priliepinowi.

[srodtytul]15 października[/srodtytul]

Wczoraj Stiepanowie zakończyli wymieniać przegniłe wieńce pod dachem i dzisiaj zamierzali zdejmować szyfer. Niestety, dzisiaj od rana wali z nieba śnieżna krupa i brygada nie przyjechała.

Pogoda depresyjna. Pietro od wtorku (dostał pieniądze od siostry) nie wychodzi z zapoja. Tichonow mówi, że Pietro leży trupem na zimnej pieczy, nie dając znaku życia. Oto, co znaczy „pić w trupa”. Sąsiad Piotrowski też zapił...

A w Wielkiej Zatoce bicz Wasia umarł na ulicy. Nie zdołał dojść do sklepu, aby się opochmielić.

[srodtytul]***[/srodtytul]

Ostatnio rozmyślam się nad dobrodziejstwem rosyjskiego zwracania się do człowieka po imieniu i otcziestwu. Martusza kiedyś zmieni nazwisko, jak wyjdzie za mąż, a Martą Mariuszewną pozostanie do końca życia. Idąc dalej, zauważyłem zbieżność słów „otcziestwo” i „otiecziestwo”, stąd wnoszę, że ojczyzną dla Martuchy może być świat ojca. Świat, który dla niej stworzę i ostawię w spadku. Po cóż wymyślać edukację? Lepiej żyć jak Pan Bóg przykazał, być sobą i dawać przykład.

[srodtytul]16 października[/srodtytul]

Remontując dom nad Oniego, mam wrażenie, że wznoszę twierdzę dla Martuszki, w której będziemy mogli przeczekać idiotyzm świata, jak pustelnicy IV wieku przeczekiwali upadek cesarstwa rzymskiego na pustyni.

[srodtytul]17 października[/srodtytul]

Obserwując wczoraj Martuszkę podczas zabawy z dziećmi Zacharczenko, od pieluch przesiąkniętymi duchem sekciarstwa, pomyślałem, że zrobię wszystko, aby serce mojej córeczki było otwarte. Jak serce Ibn Arabi.

[srodtytul]18 października[/srodtytul]

Oniego sztormi, z nieba zacina deszczem – kolejny dzień wypada z remontu. A wczoraj się zdawało, że już składnie pójdzie (ostatnią belkę w północnej ścianie wymienili...) i meteorologowie zapowiadali dwa tygodnie słonecznej pogody. Ba – nawet drwa zacząłem rąbać, licząc na suche dni, i teraz ta kucza w deszczu moknie. Oj, chciałoby się na Krym.

[srodtytul]20 października[/srodtytul]

Zaczęło się to, czego się bałem. Stiepanowie zdjęli dzisiaj szyfer z północnej strony, to znaczy odsłonili część domu, w której znajduje się moja pracownia, a pod wieczór wiatr zakręcił pod słońce i polało. Na razie drobno i z ukosa siecze, ale co będzie w nocy?

[srodtytul]***[/srodtytul]

Wieczorem Marek Grechuta... Tańczyłem z Martuchą parę kawałków, między innymi „Będziesz moją panią”. Przez moment zatęskniłem za Polską. Lecz nie tą dzisiejszą, obłąkaną, tylko za tamtą, moją, z lat 60. i 70.

[srodtytul]21 października[/srodtytul]

Całą noc pokapywał deszcz. Zalało pierwsze piętro, lecz do izb na parterze nie przeciekło. Rano przyjechali, mimo że deszcz nie przestawał padać. Zdążyli zabić dach deskami i pierwsze arkusze metaloczerepicy położyli. Mołodcy... Wiatr ucichł, na deszcz się nie zapowiada. Oby.

[srodtytul]***[/srodtytul]

Kiedy czekałem w kolejce na poczcie po odbiór paczki z książkami Gomeza Davili, młoda, niebrzydka Wielikogubka przede mną rozpakowywała przesyłkę od firmy Yves Rocher – jakieś perfumy, krem. Tym sposobem Yves Rocher i Nicolas Gomez Davila spotkali się na ladzie posiołkowej poczty w Wielkiej Zatoce.

[srodtytul]22 października[/srodtytul]

Znów całą noc lało, zalewając pierwsze piętro. Grozi awarią elektryczności, bo kapie na przewody i łącza. Od rana porywisty północnik, aż dziw, że brygada na dachu wytrzymuje ten ziąb. Północnik przewiał tucze i przestało padać. Martucha na tyle już oswoiła się z mużykami, że włazi Iwanowi na kolana.

[srodtytul]***[/srodtytul]

Przesiedziałem do białego rana, obniuchując kolejne tomy scholiów Gomeza Davili i oba zbiory esejów o nim, aby się zorientować w całości. Zwróciłem uwagę na wstęp Krzysztofa Urbanka do tomu „Następne scholia” i na parę innych tekstów. Przede wszystkim poruszył mnie Franco Volpi i Łukasz Dominiak z tomu „Między sceptycyzmem a wiarą” oraz Sebastian Stodolak i Till Kinzel z tomu „Oczyszczenie inteligencji”. Jeśli chodzi o scholia, zaczynam je smakować. Parę z nich już mnie zanoziło (od słowa „zanoza”, czyli drzazga) i pod skórą jątrzy. Na przykład: „Miernota jest niespokojna i podróżuje”.

Osłupiałem, czytając w tekście Volpi kawałki z „Notas” Davili: „Krótka notatka nie nadużywa cierpliwości czytelnika, a jednocześnie pozwala, by to, co zamierzamy napisać, zostało ukończone, zanim świadomość mierności uniemożliwi nam kontynuowanie”. Dalej sam Volpi pisze: „Scholium to pewien styl: jedyny odpowiedni dla osoby, która wie, że literatura ginie, nie dlatego, że nikt już nie pisze, ale przeciwnie – że piszą wszyscy”. I znowu fragment z „Notas” Davili: „pisanie jest działaniem dokładnie przeciwnym temu, co robi większość z osób, które piszą”.

Osłupiałem dlatego, że tych parę przytoczeń oddaje sedno, nad którym rozmyślam od dłuższego czasu.

[srodtytul]23 października[/srodtytul]

W „Zeszytach Literackich” relacja Agnieszki Kosińskiej, sekretarki Czesława Miłosza, o ostatnich miesiącach życia poety: „To była faktycznie ars bene moriendi – sztuka dobrego umierania. Bardzo spokojny, bardzo pewny siebie, bardzo godny proces kończenia ziemskich interesów, odłączania głowy od reszty, woli od głowy, nie chaotycznie, nerwowo i neurotycznie, absolutnie nie. Trwało to od początku 2004 roku. Wszyscy wiedzieliśmy, że umiera, że chce umrzeć i że to ma tak wyglądać. Powiedział mi, że kończy już dyktowanie. Że w ogóle kończy wszelkie zatrudnienia literackie, korespondencje, sprawy z wydawcami, że zostawia to mnie. Jemu żeby dać spokój”.

[srodtytul]***[/srodtytul]

Pisząc, że frapuje mnie stosunek Nicolasa Gomeza Davili do demokracji, nie miałem na myśli, że on mi otworzył oczy, bo od dawna podobnie uważam, tylko że znalazłem wspólnika. Przyznasz, że demokracja jest obecnie świętą krową w tak zwanym politycznie poprawnym myśleniu, a ja już na początku lat 90. dałem wywiad piterskiemu radiu, gdzie napomknąłem, że w odróżnieniu od markiza de Custine’a, który przyjechał do Rosji jako zwolennik monarchii, a wyjeżdża jako przekonany demokrata, ja przyjechałem tu jako niedawny działacz opozycji demokratycznej, a wyjadę – jako zwolennik władzy autorytarnej i przymusowej pracy.

Tym wywiadem niechcący otworzyłem sobie wrota Biełomorkanału, bo słuchał go Amigud (naczelnik BBK) i tak mu się spodobało, że jak pół roku później zwróciłem się doń o pozwolenie na przejście przez kanał, to nie tylko od razu się zgodził, ale zawołał do sekretarki, żeby przyniosła do gabinetu ormiański koniak, ikrę i cytrynę.

[i]z mejla do Włada[/i]

[srodtytul]27 października[/srodtytul]

Powaliliśmy brzozę, sprawczynię całej tej katastrofy z kryszą. Gdybyśmy ją zostawili, mogłaby runąć na nowy dach przy lada burzy. Szkoda drzewa. Piliśmy z niej sok, stawałem w asanie drzewa naprzeciw niej, chroniła od pioruna i od pożaru. Trzeba w zamian drugą posadzić... Kazik Brakoniecki pojąłby. Szkoda, że go tu nie ma!

[srodtytul]31 października[/srodtytul]

Wystarczyło pojechać na jeden dzionek do Pietrozawodska, żeby na całe trzy dni wypaść z dziennika. Oto co znaczy regularny obraz życia! Najmniejsze zachwianie rytmu i nie masz babo placka.

W mieście swojego rytmu nie sposób zachować. Ba, tam nawet idąc po ulicy, trzeba dostosować się do świateł ulicznych – to przyspieszasz na żółtym, to zatrzymujesz się na krasnym. Nie to co w Zaonieżu, gdzie się chodzi, jako w duszy śpiewa, albo andante non troppo, albo allegro non molto, tudzież rubato i w zamyśleniu.

[srodtytul]***[/srodtytul]

Kiedy mnie nie było, brygada zakończyła remont. Krysza – nowa, woda po ścianach nie cieknie i jest nadzieja, że dom jeszcze trochę postoi. Tym bardziej że w przyszłym roku spróbujemy zająć się wymianą zgniłych belek w ścianach i odnowieniem „obszywki”, a także remontem komina i tak dalej. Tuszę, że dom nad Oniego doczeka moich wnuków, nawet jeśli ja ich nie doczekam.

Teraz pora pomyśleć o zimie na Krymie.

[srodtytul]2 listopada[/srodtytul]

Zaduszki... Zapalam świecę za duszę Maćka Płażyńskiego i Arama Rybickiego.

[b]Dziennik północny[/b]

[srodtytul]21 października[/srodtytul]

Pozostało jeszcze 100% artykułu
Plus Minus
„Cannes. Religia kina”: Kino jak miłość życia
Plus Minus
„5 grudniów”: Długie pożegnanie
Plus Minus
„BrainBox Pocket: Kosmos”: Pamięć szpiega pod presją czasu
Plus Minus
„Moralna AI”: Sztuczna odpowiedzialność
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Plus Minus
„The Electric State”: Jak przepalić 320 milionów
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne