Kiedy znów nakręcą film

Czworo reżyserów, którzy dziesięć lat temu zbierali nagrody na festiwalach, mieli świetne recenzje, wnieśli do polskiego kina powiew świeżości. I zniknęli na długo

Aktualizacja: 11.04.2011 13:37 Publikacja: 09.04.2011 01:01

Marek Lechki

Marek Lechki

Foto: Fotorzepa, Piotr Wittman Piotr Wittman

Maciejowi Pieprzycy udało się zadebiutować długometrażową fabułą „Drzazgi" dopiero w 2008 roku, „Erratum" Marka Lechkiego weszło na ekrany w tym tygodniu. Iwona Siekierzyńska i Artur Urbański do dzisiaj nie zrealizowali filmu kinowego. Po wielkim sukcesie, jakim były ich filmy zrobione w ramach „Pokolenia 2000" nie posypały się dla nich propozycje. Nie mieli szczęścia. Ich wchodzenie w zawodowe życie przypadło na trudny czas. Rząd ciął wydatki na kulturę. Kinematografia dławiła się bez pieniędzy, a to, co miała, wkładała w kosztowne ekranizacje szkolnych lektur. Telewizja zaczęła produkować seriale i tasiemce.

Tym, którzy przyszli po nich, jest łatwiej. Dzisiaj młodzi reżyserzy realizują półgodzinne etiudy w programach „30 minut" i „Pierwszy dokument", a potem składają scenariusze do Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. W ostatnich pięciu latach powstało ponad 60 pierwszych filmów. Są stypendia i konkursy scenariuszowe. Grupa „Pokolenia 2000", choć zrobiła bardzo obiecujące godzinne filmy, obijała się o niemożności. Talent trafił w pustkę. Czy jakąkolwiek kinematografię stać na to, by najzdolniejsi, świetnie rokujący artyści, nie mogli przebić się za kamerę?

Krótkie filmy o zagubieniu

W twórczości młodych ludzi szukam możliwości odnowienia kina. Buntu estetycznego, obyczajowego, kontestacji filmowego języka. Ale również nowego sposobu opisywania rzeczywistości – mówi Jerzy Kapuściński, szef studia filmowego Kadr, w którym ostatnio powstały znakomite debiuty Borysa Lankosza („Rewers") i Jana Komasy („Sala samobójców").

Pod koniec lat 90. to właśnie on, pracując w telewizji, wymyślił „Pokolenie 2000". Na rynku filmowym była kompletna posucha. Na festiwalach gdyńskich nie było kogo nagradzać za pierwszy film. W 1995 roku w tej konkurencji mogły wystartować jedynie dwa tytuły: „Pestka" Krystyny Jandy i „Młode wilki" Jarosława Żamojdy.

W 1999 roku Jerzy Kapuściński w swojej redakcji artystycznej programu drugiego TVP wyprodukował skromny projekt Łukasza Barczyka „Patrzę na ciebie, Marysiu". Ciekawa nowocześnie zrealizowana impresja na temat wyborów, jakich trzeba dokonywać, wchodząc w życie – dostała prestiżową nagrodę im. Andrzeja Munka. Wtedy narodził się pomysł zespołu „Pokolenie 2000". W radzie artystycznej, obok Kapuścińskiego, zasiedli Filip Bajon, Janusz Kijowski, Dariusz Jabłoński. Bardzo wspierał projekt ówczesny szef agencji Sławomir Rogowski.

– Pracowaliśmy zbiorowo: w naszym zespole było kilku reżyserów i producentów – opowiada Kapuściński. – Znaliśmy wielu młodych twórców, którzy wcześniej zrobili coś w poniedziałkowym teatrze telewizji, w studiu teatralnym Dwójki, w dokumencie. Także studentów. Kiedy ogłosiliśmy, że czekamy na scenariusze, spłynęło bardzo dużo tekstów. Kilka z nich szybko skierowaliśmy do produkcji.

W ciągu dwóch lat w „Pokoleniu 2000" powstały cztery filmy. Młodzi reżyserzy opowiadali o zagubieniu swoich rówieśników w pierwszym okresie transformacji. Poza nimi nikt tego wówczas nie robił. Filmy Lechkiego i Siekierzyńskiej nawet w tytułach miały słowo „moje": „Moje miasto", „Moje pieczone kurczaki". Lechki, wychowany w Wołowie, portretował życie na prowincji. W jego filmie były ulice małego miasta, kamienica, w której sąsiadka wybiega z piskiem na klatkę schodową, gdy zobaczy w domu szczura. I chłopak z przyjacielem co jakiś czas próbujący uciec w świat starym samochodem, który za każdym razem psuje się tuż za bramą garażu. Z tęsknotami i workiem niespełnień.

Siekierzyńska opowiadała o młodym małżeństwie, które po kilkuletnim pobycie w Kanadzie wraca do kraju bez fortuny, do małego mieszkanka matki. Znajomi złapali w tym czasie wiatr w żagle, robią kariery, urządzają się. Oni mają ośmioletniego syna, niepokończone studia, a przed sobą start od zera. Trudne życie, pełne wzajemnych pretensji i poczucia przegranej.

Trzy dziewczyny z maturalnej klasy były bohaterkami „Inferno". Maciej Pieprzyca zrobił film o ich marzeniach, trudnym wchodzeniu w dorosłość, straconych złudzeniach. Na najbardziej uniwersalny projekt pozwolił sobie Artur Urbański. Jego „Bellissima" była historią matki i córki, pełną mądrej życiowej obserwacji. Punktem wyjścia stał się schemat, dzisiaj tak dobrze znany: matka – starzejąca się blondynka ze śladami dawnej urody, chce swoje niespełnione marzenia zaspokoić poprzez córkę. Robi wszystko, by uczynić z niej top modelkę. Urbański opowiadał o skomplikowanych relacjach dwóch kobiet, o miłości i nienawiści, o próbach buntu młodej dziewczyny, poszukiwaniu własnej drogi. Ale potrafi uciec od sztampy i widza zaskoczyć.

– „Pokolenie 2000" nie występowało nigdy razem jako grupa. Nie ogłaszaliśmy wspólnego programu, nie wydawaliśmy manifestów – mówi Marek Lechki. – Ale mieliśmy szczęście, że mogliśmy w tym cyklu zadebiutować.

Po tych czterech filmach cykl, choć powszechnie chwalony, nagle się urwał.

– Zmienił się dyrektor Agencji Produkcji Filmowej, a w telewizji każda kolejna ekipa niszczy wszystko, co było przed nią – przyznaje Kapuściński. – Mieliśmy kilka innych, bardzo interesujących projektów czekających na realizację. Niektórzy ich autorzy zupełnie gdzieś przepadli. Nawet nie potrafię sobie po dziesięciu latach przypomnieć ich nazwisk. Świetny chłopak był następny w kolejce. Dobrze pamiętam jego scenariusz. Bohater jedzie do małego miasta na weekend... Nie, nie będę opowiadał. Może on jeszcze kiedyś do tego tekstu wróci.

A ci, co zadebiutowali?

– Zdrowa kinematografia stwarza dobrym debiutantom szansę zrobienia drugiego filmu – twierdzi Kapuściński. – Ale wtedy nie było takich mechanizmów, wszyscy walczyli o swoje. I oni spadli na boczny tor. Nie byli jeszcze tak przebojowi jak ci, co przyszli po nich.

Osiem lat na jałowym biegu

Dwóm „Pokoleniowym" artystom udało się zadebiutować. Ale dopiero niedawno, po przejściu niełatwej drogi. Marek Lechki w 2002 roku za „Moje miasto" dostał dwie nagrody w Gdyni. Pełen optymizmu wrócił do rodzinnego Wołowa, już wtedy miał pomysł na „Erratum". Wydawało mu się, że świat się przed nim otworzył. Miał nadzieję, że bez problemu znajdzie pieniądze i producenta. Po dwóch latach, gdy tekst był gotowy, zaczęły się schody. Projekt nie był komercyjny, nie można było znaleźć dla niego finansowania.

– Studiowałem w katowickiej szkole i bardzo sobie te studia cenię – mówi Lechki. – Ale nikt nas tam nie przygotował do wejścia na rynek. Nie miałem pojęcia, jak on funkcjonuje. Gdybym był mądrzejszy, może przeniósłbym film po roku do innego producenta, może szukałbym książki do adaptacji i rozwijał jednocześnie inne projekty.

Przez osiem lat nie kręcił filmów. Mieszkał w Wołowie, w domu rodzinnym. – Póki żyłem nadzieją, że „Erratum" powstanie, było dobrze. Dostawałem informacje: wszystko jest na dobrej drodze, zaraz będziemy kręcić, proszę nie brać się za nowe prace, stoimy w blokach. A później wszystko się zmieniało. Na dodatek, jak już chciałem pracować przy serialach czy w reklamie, ludzie o mnie zapomnieli. Skończyły się i pieniądze, i nadzieja. Załamałem się, myślałem o rezygnacji z zawodu. W najtrudniejszym okresie pomogli mi rodzice.

Żył w poczuciu, że ma coś do powiedzenia i udowodnił to pierwszym filmem. Tymczasem wokół powstawała cała masa beznadziejnych głupot, a on nie mógł dopiąć budżetu. Gdy Jerzy Kapuściński trzy lata temu trafił do Studia Munka, postanowił, że „Erratum" będzie pierwszym filmem zrobionym tam pod jego kierownictwem. Wtedy naprawdę byli blisko celu. Potem jednak Kapuściński wszedł w konflikt z władzami Stowarzyszenia Filmowców Polskich. Jak odszedł, nowi szefowie Studia Munka zażądali zmian w scenariuszu, który powstawał latami, pod opieką Wojciecha Marczewskiego. Lechki, zdesperowany, wyprodukował „Erratum" sam, w firmie Harmony Film Production. Za 1,3 mln zł. Ćwiartkę tego, ile kosztuje dzisiaj przeciętny film. Konsekwentnie wspierał go PISF, firma oświetleniowa weszła jako koproducent i dała sprzęt, inny partner film udźwiękowił.

– Zastanawiałem się, dlaczego szło nam wszystkim tak opornie – mówi. – Może nie znaliśmy rynku, może zabrakło nam siły, układów. Ja i tak miałem szczęście. Zrobiłem „Erratum" po swojemu, myśląc o widzu, ale nie o widowni.

Telewizja się nie tłumaczy

W ubiegłym roku, w Gdyni, dostał nagrodę za pełnometrażowy debiut, jednak mówi: – Po „Moim mieście" byłem pełen euforii. Teraz patrzę w przyszłość z ostrożnością.

Maciej Pieprzyca, podobnie jak Lechki, chciał po „Inferno" pójść za ciosem, ale, jak sam ocenia, zabrakło mu szczęścia. Zrealizował dwa godzinne obrazy telewizyjne (m. in. „Barbórkę" w cyklu „Święta polskie") i cztery teatry telewizji. Reżyserował też seriale „Kryminalni" i „Na dobre i na złe". Ale projekt jego debiutu fabularnego „Urwisko" przepadł, a „Drzazgi" powstały dopiero w 2008 roku.

– Miało je produkować Studio Irzykowskiego – opowiada reżyser. – W TVP obiecano nam pieniądze jeszcze w 2003 roku, ale potem cały czas zdjęcia były przekładane. Dlaczego? Nie wiem. Reżyserowi nikt w telewizji nie tłumaczy, dlaczego przesuwa mu film o rok. A potem o następny rok. A kiedy przestał istnieć „Irzykowski", musiałem szukać innego producenta.

„Urwiskiem" było zainteresowane Akson Studio. – Na ten film też telewizja obiecała pieniądze – mówi reżyser. – Ale w zarządzie nastąpiła zmiana, nowy szef Agencji Filmowej zatrzymał kilka projektów skierowanych przez swojego poprzednika, m.in. mój film. Nie było mi wtedy łatwo. Od dawna przygotowywałem tę produkcję, byłem po castingach, miałem wybrane obiekty, a ktoś jednym podpisem zniszczył rok mojego życia. Ale co robić? Trzeba się było zebrać i próbować dalej.

Pytam Pieprzycę, czy po udanym godzinnym debiucie nie dostał od producentów jakichś propozycji. – Miałem oferty wyreżyserowania komedii romantycznych. Ale nie chciałem robić filmu bez dobrego scenariusza, a to nie były teksty na miarę „Czterech wesel i pogrzebu". Zrezygnowałem, choć sporo mnie to kosztowało. Myślałem: „Może lepiej robić film, zarabiać pieniądze i nabijać warsztat?". Jednak nie żałuję. Natomiast cieszę się, że przyjąłem propozycje z seriali. Zyskałem doświadczenie, poznałem świetnych aktorów, którzy potem grali w moich teatrach telewizji.

W 2008 roku wreszcie zadebiutował. Na 2,5-milionowy budżet „Drzazg" złożyły się PISF, TVP oraz Canal+.

Jeszcze im się chce

Artur Urbański, absolwent wydziału aktorskiego i reżyserii w łódzkiej Filmówce, niedługo po skończeniu „Bellissimy" wyjechał z rodziną do Stanów. Zrealizował dokument „Listy do przyjaciół" o polskim emigrancie, który w Stanach został członkiem gangu motocyklowego. Po powrocie do kraju Urbański zajął się teatrem. Napisał kilkanaście scenariuszy teatralnych i kilka dramatów, wyreżyserował spektakle m.in. w łódzkim Teatrze im. Jaracza i warszawskim TR.

– To nie znaczy, że odwróciłem się od filmu – mówi. – Po prostu nie udało mi się zgromadzić na swoje projekty funduszy.

Miał kilka scenariuszy. M. in. „Słuchając Jo" – opowieść o mężczyźnie, który dostaje duży spadek, ma wolność finansową, ale jest bardzo samotny. Wiąże się z prostytutką. On wyzwala ją z przeszłości, ona jego z pustki. Cztery lata temu dostał promesę z PISF i obietnicę współfinansowania z telewizji. Ale, podobnie jak w przypadku filmów Lechkiego i Pieprzycy, polityczne przepychanki w TVP wszystko przystopowały.

Nie miał też Urbański szans na realizację „Afgana". Historia o afgańskiej rodzinie, która sprzedaje wszystko, kupuje narkotyki i płaci nimi za kolejne etapy podróży do lepszego świata, została wysoko oceniona przez ekspertów, ale produkcyjnie jest bardzo trudna, więc też leży na półce.

– Najprościej byłoby powiedzieć, że nie dość staraliśmy się – mówi. – Ale trudno obwiniać siebie i cały świat, że się nie udało. Film to pieniądze. Dzisiaj można dostać dotację z PISF, jednak nie da się zebrać budżetu: TVP nie istnieje jako producent kinowy, TVN lubi głównie formaty, a Canal+ daje 100 – 200 tys.

W teatrze Artur Urbański spełnia się jako reżyser, jednak nie ukrywa, że tęskni za kinem.

– W ciągu półtora miesiąca wyreżyserowałem dziewięć odcinków „Na dobre i na złe" – żeby trochę pobyć na planie, uprawiać ten zawód. I właściwie nie mogę narzekać, bo stale pracuję w teatrze. Ale bardzo tęsknię za innym rodzajem opowiadania, za obrazem. Teatr jest mandalą, film to zapis czasu.

Iwona Siekierzyńska, jedyna w gronie „Pokolenia 2000" kobieta, gdy pytam, dlaczego przez dziesięć lat nie zrobiła debiutanckiej fabuły kinowej, odpowiada:

– Myśmy kończyli szkołę w pustce. Stare struktury przestawały funkcjonować, nowe jeszcze nie powstały. To nas wyhamowało. Ale też przyznaję, że byłam zmęczona wariacką produkcją „Moich pieczonych kurczaków". Robiłam je niemal w próżni, w kompletnie pustej wytwórni w Łodzi. Na dole w holu ktoś sprzedawał hinduskie ciuchy. Na drzwiach wejściowych było napisane „Likwidator". Myśmy tam przeżywali koszmar. Potem nawet pisałam jakieś scenariusze, ale miałam wrażenie, że w swoich pomysłach zaczynam się powtarzać, krążę wokół takich samych tematów.

Siekierzyńska, nominowana kiedyś do studenckiego Oscara za „Pańcię", od 2000 roku reżyseruje w telewizji „Plebanię". To sposób na utrzymanie się, ale również na to, by nie stracić kontaktu z zawodem. Ale mówi, że dziś dojrzewa do kina:

– Chciałabym zrobić film w innych warunkach, bez tego szalonego tempa, które jest w telenowelach. Wtedy się przekonam, na ile serialowe doświadczenie niszczy, a na ile buduje reżysera filmu fabularnego. Uczy radzić sobie z pracą i z ludźmi, którzy pracują pod ogromną presją czasową. Trochę mi żal, że dotąd nie zrobiłam filmu, ale mam wrażenie, że teraz jestem na to znacznie bardziej gotowa niż kilka lat temu.

Cztery losy interesujących twórców pełne są podobnej szamotaniny. – Ubolewam, że kilku zdolnych ludzi ugrzęzło w serialach – mówi Jerzy Kapuściński. – Z czegoś trzeba żyć, ja to rozumiem. Ale smutno mi. Zabrakło mechanizmu, który pozwalałby im popłynąć dalej, rozwijać się.

Czy znowu jako szef Studia Kadr wyciągnie rękę do starszych o dziesięć lat artystów z „Pokolenia 2000"?

– Rozmawiamy z Arturem Urbańskim, z Łukaszem Barczykiem szykujemy duży film. Spotkałem się z Iwoną Siekierzyńską, dała mi do przeczytania książkę, którą chciałaby zaadaptować. Mam nadzieję, że coś z tego będzie.

Marek Lechki pracuje dziś przy telewizyjnym cyklu „Ratownicy".

– Nauczyłem się, że najbardziej demoralizuje brak pieniędzy – mówi. – Człowiek traci komfort życia. Mając zabezpieczony byt, mogę w spokoju szukać inspiracji do filmów. Chcę pracować jednocześnie nad kilkoma projektami, wrócę do swoich dawnych pomysłów, będę szukał powieści. Zamówię scenariusz u pisarza.

Maciej Pieprzyca po „Drzazgach" wycofał się z pracy nad serialami.

– Robiąc serial, nie miałem czasu na pisanie, a chciałem skoncentrować się na fabule – przyznaje. – Próbowałem przygotować projekty, jak na polskie warunki, z większym rozmachem. Kryminał, dramat na motywach dzienników Tyrmanda. Nie udało się, choć „Tyrmand 54" zdobył pierwszą nagrodę w konkursie PISF. Więc teraz przebijam się z filmem, który można zrobić za 2 mln zł – bardzo osobistym, kameralnym projektem „Chce się żyć". Jeśli znów nie wyjdzie i nie będę miał z czego się utrzymywać, wrócę do serialu.

Artur Urbański też intensywnie myśli o kinie: – Sięgnąłem po powieść Stanisława Grochowiaka „Trismus", ale próba spojrzenia na faszyzm z perspektywy Niemca nikogo tu nie interesuje. Zwłaszcza że akcja dzieje się na terenie obozu w Glikauf, nie można więc tego filmu kręcić po polsku. Dlatego pracuję też nad projektem o roboczym tytule „Ojciec". Na dniach się okaże, czy może on liczyć na finansowanie.

Iwona Siekierzyńska czeka na decyzję PISF w sprawie jej debiutanckiego filmu, ale już wiadomo, że scenariusz został bardzo dobrze oceniony przez ekspertów.

Lechki ma dziś 35 lat. Iwona Siekierzyńska, Maciej Pieprzyca i Artur Urbański przekroczyli czterdziestkę. Są w znakomitym okresie twórczym. Już doświadczeni, jeszcze im się chce. Próbują odnaleźć się na rynku.

– To jest pokolenie, które zna smak porażki – mówi Jerzy Kapuściński. – Ale takie niespełnienie czasem ludzi załamuje, a czasem dodaje im skrzydeł.

Maciejowi Pieprzycy udało się zadebiutować długometrażową fabułą „Drzazgi" dopiero w 2008 roku, „Erratum" Marka Lechkiego weszło na ekrany w tym tygodniu. Iwona Siekierzyńska i Artur Urbański do dzisiaj nie zrealizowali filmu kinowego. Po wielkim sukcesie, jakim były ich filmy zrobione w ramach „Pokolenia 2000" nie posypały się dla nich propozycje. Nie mieli szczęścia. Ich wchodzenie w zawodowe życie przypadło na trudny czas. Rząd ciął wydatki na kulturę. Kinematografia dławiła się bez pieniędzy, a to, co miała, wkładała w kosztowne ekranizacje szkolnych lektur. Telewizja zaczęła produkować seriale i tasiemce.

Tym, którzy przyszli po nich, jest łatwiej. Dzisiaj młodzi reżyserzy realizują półgodzinne etiudy w programach „30 minut" i „Pierwszy dokument", a potem składają scenariusze do Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. W ostatnich pięciu latach powstało ponad 60 pierwszych filmów. Są stypendia i konkursy scenariuszowe. Grupa „Pokolenia 2000", choć zrobiła bardzo obiecujące godzinne filmy, obijała się o niemożności. Talent trafił w pustkę. Czy jakąkolwiek kinematografię stać na to, by najzdolniejsi, świetnie rokujący artyści, nie mogli przebić się za kamerę?

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy