Oblicza współpracy z komunizmem

W PRL było wiele rodzajów realizmu: od geopolitycznej rezygnacji poprzez przekonanie, że socjalizm jest jednak przyszłością po poszukiwanie rekompensaty za lata marginalizacji. W większości przypadków można było zajść za daleko lub się zatrzymać

Publikacja: 23.04.2011 01:01

Stefan Kisielewski i Ewa Demarczyk podczas I festiwalu piosenki w Opolu. 1963 r. (fot. Marek Karewic

Stefan Kisielewski i Ewa Demarczyk podczas I festiwalu piosenki w Opolu. 1963 r. (fot. Marek Karewicz)

Foto: Forum

Z debaty o książce Romana Graczyka „Cena przetrwania. SB a „Tygodnik Powszechny"" zapamiętałem Bartłomieja Sienkiewicza, który podczas warszawskiej promocji tej pracy wzywał, aby odpowiedzieć sobie raz jeszcze: czym był PRL. Czy jednak wielu posłuchało jego sugestii?

Andrzej Romanowski, dyżurny pogromca IPN, podsumowując dyskusję na łamach „Gazety Wyborczej", trzy czwarte artykułu poświęcił rozprawie z autorem. Oto twórcy „Tygodnika" mieli jedną skazę: nie wychowali następców poza Graczykiem, który pokalał własne gniazdo. Rzadko kiedy można się doczekać tak otwartego wyznania, do czego służy historia. Jest narzędziem w utwierdzaniu dobrego imienia i historycznych racji.

Odmienną próbą wyciągnięcia wniosków była obrona książki, jakiej podjął się na łamach „Rzeczpospolitej" jej wydawca Robert Krasowski. Trafnie zauważył, że Krzysztof Kozłowski, Andrzej Romanowski i inni rzecznicy legendy redakcji na Wiślanej bronią w istocie tygodnikowej legendy ukształtowanej w latach 80., kiedy to pismo stało się naprawdę pismem opozycji wobec normalizacji a la generał Jaruzelski.

Tyle że Krasowski wzywa do afirmacji, a nie potępienia „Tygodnika Powszechnego" takiego, jakim był naprawdę: „Po drugiej wojnie światowej w polskich elitach pojawiły się dwie wyraziste strategie. Pełnej akceptacji dla komunizmu, poparcia dla jego metod i wartości albo totalnej niezgody, uznania komunistów za władzę okupacyjną.

Środowisko krakowskie obie drogi uznało za błędne. Pierwszą, bo nie wierzyli w komunizm, drugą, bo prowadziła do infantylnych politycznie zachowań – albo stoickiej rezygnacji, albo awanturniczego buntu".

Dalej publicysta nazywa Kisiela, Turowicza i Stommę „klasycznymi polskimi realistami, takimi jak Czartoryski, Wielopolski czy Bobrzyński". I odtwarza ich rozumowanie: „Nie chcieli ani powstania, ani bierności. Ani buntu, ani kolaboracji?". Chwilę dalej nie do końca zgodnie z padającym dopiero co zdaniem opisuje bilans tego środowiska niezwykle brutalnymi słowami: „Przede wszystkim gra była z gatunku tych brudnych, komuniści dawali „Tygodnikowi" trochę autonomii w zamian za krzewienie u czytelników postaw – nazwijmy otwarcie – kolaboracyjnych".

A więc „ani bunt, ani kolaboracja", czy jednak krzewienie postaw kolaboracyjnych? Krasowski gubi się, bo odpowiedź nie jest wcale łatwa. Nie tylko w stosunku do nich.

Cofnijmy się do początku, do czasów instalowania systemu komunistycznego w Polsce, i porzućmy na chwilę szczególną grupę, jaką byli tygodnikowcy. W roku 2003 wydano w Polsce „Dzienniki" Zofii Nałkowskiej. Pisarka kojarzy się najmocniej z okresem międzywojennym, choć ze szkoły pamiętamy przesycone grozą zagłady „Medaliony". Prawie przeoczyliśmy, że tuż po wojnie zgodziła się wejść do Krajowej Rady Narodowej, a potem do Sejmu Ustawodawczego, z listy Bloku Demokratycznego obejmującego PPR i jej licznych początkowo sojuszników.

Nie osądzajmy Nałkowskiej?

Z tego tytułu uczestniczyła w roku 1952 w pracach nad Konstytucją PRL, fasadowych, skoro tekst był wcześniej akceptowany przez samego Stalina. Co więcej, zasiadła i w kolejnym marionetkowym Sejmie, w którym pozostała do śmierci w roku 1954. To ten Sejm przyklepał decyzję o zmianie nazwy Katowic na Stalinogród (cofniętą w roku 1956).

Jeszcze w latach 70. pisarz Andrzej Kijowski miał odwagę nazwać pisarkę „babą głupią jak tabaka w rogu, którą niosła retoryka i oszołomiły honory". Ale w momencie wydawania „Dzienników" język ocen był juź inny.

W „Gazecie Wyborczej" wyrok uniewinniający wydała Helena Zaworska: „Żeby w pełni zrozumieć ten dziennik, trzeba pamiętać wiosnę 1945 roku w Warszawie, doszczętnie zrujnowanej, zatykającej oddech mdlącym odorem trupów. (...). Co można było przeciwstawić takiej katastrofie poza nieustępliwą wolą życia i pracy? Czekanie na trzecią wojnę światową, naszą wojnę domową? (...)

Po drugiej wojnie światowej, gdy kraj leżał w gruzach, zmęczony, wynędzniały naród ruszył ratować życie. Nałkowska wycieńczona latami okupacyjnej biedy, stara, schorowana, zmęczona, poderwała się raz jeszcze do ogromnego wysiłku, zaangażowała w mnóstwo prac.

Jak mogła, wykrzykną Niewinni, później urodzeni. A od początku ci egzagerowani, naiwni literaci uwikłali się w hańbiące kompromisy! „Lewicowali" już przed wojną, więc byli podatni na miraż komunistycznych utopii. Zamiast z nimi walczyć, łudzili się, że zrealizują ją tutaj „po swojemu".

Teraz wydaje się, że od pierwszej chwili powinni się wyzbyć wszelkich złudzeń i uznać Polskę Ludową za dzieło Stalina. Ale Nałkowską otaczali ludzie, z którymi dzieliła lewicowe przekonania w latach ekspansji nacjonalizmów i mocarstwowego polskiego bzika (...). Wojna zmiotła reszki nadziei. Ludzie w całej Europie szukali rozpaczliwie programu uzdrowienia świata zarażonego dżumą totalitaryzmów. Znani artyści, naukowcy, intelektualiści, lewicowali namiętnie, może naiwnie, ale nie widzieli innego wyboru niż unowocześniony socjalizm albo i komunizm. Ameryka McCarthy'ego nie nadawała się wszak na ideał światowej demokracji. Więc nie wytaczajmy jako narodowi moraliści procesu Zofii Nałkowskiej, bo musielibyśmy też pozwać pół artystycznej Europy. Nie oburzajmy się na jej złudne w znacznej mierze nadzieje, bez których nie mogłoby się toczyć życie, bo powszechny bunt oznaczałby powszechną wojnę domową.

Nałkowska była nawet bezpośrednio wciągnięta, otrzymywała bowiem listy i telefony z pogróżkami śmierci za współpracę z władzami. Doszło nawet do jej spotkania z dwoma osiemnastolatkami, których uchroniła przed aresztowaniem. Nie bała się, nie chciała ochrony, chciała umrzeć, bo nie mogła znieść absurdu uznania siebie za narodowego wroga".

Przezwyciężanie natury

Jak widać, obrona totalna. I przy okazji groch z kapustą: nieomal argumentacja ówczesnej propagandy (komunizm jako odtrutka na dżumę totalitaryzmów!) przemieszana z naiwnym pozytywizmem. Zaworska nie waha się wyolbrzymić historii z rzekomo grożącymi śmiercią pisarce nastolatkami, którzy – wynika to z „Dzienników" – mogli być żartownisiami, a z pewnością nie stanowili zagrożenia w Warszawie roku 1948. Więc to chłopcy nielubiący osoby współpracującej z komunistycznymi władzami, a nie te komunistyczne władze, są opresorami. Oni i naturalnie „późno urodzeni lustratorzy".

Nałkowska miała przystąpić do obozu rewolucji, bo lewicowała, bała się nacjonalizmu i przedwojennej Polski, i chciała dla Polaków spokoju. Pierwszy i drugi powód sugerowałyby konsekwentny ideowy akces. A jednak pisarka pozostała bezpartyjna. Niczym paprotka dekorowała kolejne kongresy na rzecz pokoju i sejmowe ławy.

Otóż w samych „Dziennikach" jej akces nie jawi się jako wynik szczególnego przekonania. Pamiętajmy o ostrożności, Nałkowska nie mogła napisać wszystkiego. Ale dużo mówi o swojej pozycji, gdy odnotowuje szopkę noworoczną 1946, w której wymyślony dialog z księciem Krzysztofem Radziwiłłem wypomina jej żartobliwie dawne związki z obozem sanacyjnym. Sam książę Radziwiłł, arystokrata, który skończył jako poseł na Sejm Ustawodawczy z ramienia Stronnictwa Demokratycznego i szef protokołu uczący komunistycznych dyplomatów ogłady, był w sumie postacią podobnego gatunku.

A oto Nałkowska streszcza deklarację, którą ma ogłosić przy okazji kandydowania do Sejmu pod koniec roku 1946, pełną podniosłych zdań o równości społecznej, jaka ma zapanować po „zwycięstwie nad reakcją". I opatruje to komentarzem: „I tak dalej i tak dalej, same frazesy i żałosne próby przezwyciężenia własnej natury". Czy tak pisze człowiek przekonany? W innym miejscu, komentując kolejne serwituty literatów, idzie dalej: „Naprzód zrobią z człowieka szmatę, a potem nią powiewają".

Nie ulega wątpliwości, że Nałkowska do wielu nowych porządków odnosiła się bezrefleksyjnie, znajomych miała raczej w obozie rządzącym, a jednak jej „natura" daje o sobie znać. Ona ma poczucie, w czym uczestniczy, nawet jeśli je w sobie zagłusza. Dlaczego więc uczestniczy? Bo chce spokoju dla swego kraju, jak opowiada Zaworska? Czy dlatego, że „daje się nieść retoryce i jest oszołomiona zaszczytami", jak napisał kiedyś Kijowski? A może jedno i drugie?

Uderzająca jest niechęć Nałkowskiej do prób podejmowanych przez Stanisława Mikołajczyka na tej samej sali parlamentu, aby powstrzymać rozwój komunizmu. Opowiadając o podróży pociągiem z młodym ludowym posłem, pisarka orzeka, że jego sprawa jest przegrana, bo to „sprawa londyńska". Ta etykietka zwalnia ją z głębszej refleksji. Czy nie dlatego, że gdyby refleksja się pojawiła, okazałoby się, że Mikołajczyk miał dla Polski ofertę lewicową, że to on był szansą na zapewnienie szans nowym grupom społecznym bez terroru, tyranii biurokracji i upokarzającej zależności od Rosji?

W tym względzie tyrady Zaworskiej jawią się jako podwójnie chybione: ani Nałkowska nie stała się komunistką, ani nie miałaby racji, gdyby się nią stała, kierując się samą tylko wrażliwością społeczną. Pozostaje pozytywizm, przeświadczenie, że wyrok już zapadł, nic się nie zmieni, można mieć co najwyżej nadzieję, że – jak sama Nałkowska napisze – „ta cała rewolucja jest łagodna, kanty trochę pościerane, trochę rzeczy niedopowiedzianych".

A wyrzuty sumienia?

Pisarka wspomina mowę Zygmunta Żuławskiego, historycznego lidera PPS, który – nie mogąc się odnaleźć wśród powojennych socjalistów stawiających na podporządkowanie się nowej rzeczywistości – wszedł do Sejmu Ustawodawczego z listy partii Mikołajczyka. Był to dramatyczny apel w obronie zagrożonej praworządności i demokracji. Jeden z ostatnich, wygłoszony przez starego i chorego człowieka.

„Po wspaniałym wystąpieniu starego Żuławskiego śmiertelna cisza. Patos i szlachetność robią wrażenie." Ale pisarka znajduje odpowiedni komentarz: „Słowa, że trybuna sejmowa jest najlepszą trybuną wolności, jaka pozostała, są z najlepszego repertuaru. A przecież w tej chwili służą tylko partii Mikołajczyka i temu, o co tam chodzi. Jakiś młody z PPR mówi, że to niepoważne, wnosi o przejście do porządku dziennego. Jest daleko mniej sympatyczny, ale ma rację".

Nałkowska zasłania się dwoma argumentami. Pierwszy – Żuławski może i szlachetny, ale służy grze politycznej – reakcyjnej i londyńskiej. Że chodziło o grę reprezentacji polskiej wsi, najbardziej demokratycznej, jaką można było sobie wtedy wyobrazić, nie wyjdzie spod jej pióra. Ale równocześnie autorka „Dzienników", wyrażając hołd postawie Żuławskiego, uznaje ją za niepraktyczną. Ma rację, po ucieczce Mikołajczyka Żuławski nie pojawi się ani razu w sejmowej sali. Po jego śmierci w gorzkiej izolacji w roku 1949, władze zmienią datę jego pogrzebu, żeby uniemożliwić polityczną manifestację. Nałkowskiej zajętej krzątaniną wokół nowych panów Polski tam nie będzie.

Czy miała wyrzuty sumienia? Kilka zdań z „Dzienników" wskazywałoby, że miewała. Ale Helena Zaworska, z którą, powtórzmy, nikt w tej sprawie nie polemizował, tego jednego prawa jej akurat odmawia.

Czy ktoś odniósł korzyści z jej gry z władzą? Próbowała wydawać książki, jak podkreśla Zaworska, pomagała ludziom. Czy mogłaby pomagać, nie będąc w Sejmie? Mogłaby, choć mandat wzmacniał jej siłę przebicia. W „Dziennikach" nie ma wprost mowy o więźniach, wydaje się jednak, że przynajmniej sporadycznie dotyczyło to osób dotkniętych represjami. W roku 1952 wspomina, że wybroniła u ministra bezpieczeństwa Stanisława Radkiewicza „brata Wawy". Skądinąd jest to fragment szokujący, Nałkowska nazywa tego mordercę zza biurka szlachetnym i ładnym. Co byśmy powiedzieli o Niemce ekscytującej się podobnymi słowami Himmlerem, choćby tym jeszcze sprzed Holokaustu?

Czy te wszystkie okoliczności mogą tłumaczyć czynny udział w symbolicznym procesie narzucania Polsce nowego ustroju, wzorowanego na sowieckiej Rosji? Nie jest na pewno prawdą, że można było przez to przejść i się nie ubrudzić.

Sejm Ustawodawczy uchylał kilkanaście razy immunitet posłów opozycyjnych albo tylko w opozycyjność wrobionych. Był to rytuał, ludzie ci siedzieli już w więzieniu, często od miesięcy. Ale rytuał znamienny, wciągający całą tę zbiorowość we wspólnictwo. Czy można go w przypadku Nałkowskiej tłumaczyć strachem? Przecież akurat ona, bardziej niż jej wystraszeni koledzy z Wiejskiej, mogłaby się wycofać, powołując się choćby na wiek (w 1952 roku miała 68 lat). Czy siedziała wtedy na sali, głosowała z innymi? Nie wiemy. Czy sama obecność w Sejmie oznaczała wzięcie współodpowiedzialności także i za to? To co najmniej temat do dyskusji.

Zaworska decyzje pisarki podejmowane w obliczu wojennych zniszczeń, zmęczenia narodu, wyczerpania sił witalnych, przedstawia jako bezdyskusyjne. A przecież nie wszyscy w tamtej sytuacji przyjmowali jej optykę. I nie mówię tu tylko o żołnierzach wyklętych, bo trwanie w lesie to decyzja tyleż heroiczna, co niedająca nadziei. Nie można było zapędzić do lasu całego narodu, nie przykładam do Polaków miary Józefa Mackiewicza.

Realizm niekoniunkturalny

Rzućmy jednak okiem na inny życiorys. Zygmunt Załęski, legionista, przed wojną działacz ruchu ludowego, to w jego warszawskim mieszkaniu na Hożej ludowcy zaczęli się spotykać konspiracyjnie po wybuchu drugiej wojny światowej. Był człowiekiem w szerokim sensie podobnym do Nałkowskiej – inteligent z patriotyczną przeszłością i lewicowymi sympatiami, choć naturalnie nie bywał w warszawskich salonach literackich.

Został szefem Departamentu Rolnictwa w podziemnej Delegaturze Rządu na Kraj, szykował na po wojnie wielkie społeczne reformy, choć według mitów pokutujących czasem i teraz, przemiany miały być atutem wyłącznie komunistów. Ich atut stanowiła raczej Armia Czerwona i szybko rozbudowywany aparat bezpieki. Polska Ludowa w tej postaci naprawdę była dziełem Stalina, ale lewica niepodległościowa – niezależni socjaliści i ludowcy – też chciała Polski Ludowej. Gruntownie innej.

W roku 1945 Załęski angażuje się w PSL. To Mikołajczyka Stefan Kisielewski nazywał w swoich wczesnych felietonach „realistą niekoniunkturalnym". Ten eksperyment był naturalnie także grą z komunistami, ale niewymagającą upokarzającego zaparcia się tak wielu swoich ideałów. Choć wymagającą kompromisów – z pozycji niezależnego podmiotu wszakże. I pewnie beznadziejną, choć z perspektywy roku 1945 niekoniecznie musiało to być oczywiste.

Co ciekawe, Załęski jest na dokładkę przedstawicielem pragmatycznego nurtu w tej partii. Doradza niekonfliktowanie się z komunistami w referendum „Trzy razy tak", potem chce przyjęcia oferty wspólnego bloku, co dałoby ludowcom około 100 mandatów (samodzielny start w sfałszowanych wyborach dał im 28). Historycy zaliczają go więc do tej grupy, która potem wprowadziła PSL w objęcia komunistów. Z Czesławem Wycechem, wieloletnim marszałkiem peerelowskich Sejmów, na czele.

A równocześnie Załęski wygłasza opozycyjne przemówienia. We wrześniu 1946 r. w najlepszej mowie na forum KRN nawołuje komunistów, aby zeszli z błędnej rewolucyjnej drogi, przestrzega przed tłamszeniem własności prywatnej. Kiedy jesienią 1947 roku Mikołajczyk ucieka z kraju, Załęski doradza ugodę z rządzącymi, ale też stawianie warunków: na przykład zwolnienia z więzień represjonowanych działaczy. Naturalnie na taką ugodę nie ma już miejsca. W maju 1949 r. odnowione PSL wyrzuca Załęskiego ze swoich szeregów. Nazywany „reakcjonistą", człowiek którego wyrzucono z gimnazjum za strajk szkolny w 1906 roku, odmawia złożenia samokrytyki.

Teraz następuje zdumiewający epizod. W sterroryzowanym Sejmie Ustawodawczym nikt już się niczemu nie sprzeciwia. W listopadzie 1949 roku ministrem obrony zostaje sowiecki marszałek Konstanty Rokossowski. Posłowie nie głosują nad jego powołaniem, bo mianuje go prezydent. Ale głosują nad powiększeniem składu Rady Państwa, aby wprowadzić tam poprzednika Rokossowskiego – Michała Rolę-Żymierskiego.

Nieoczekiwanie pada jeden głos wstrzymujący się. To głos Załęskiego, który w tak dziwny sposób manifestuje swój sprzeciw wobec zainstalowania Rosjanina w Polsce. Dziewięć miesięcy później, 21 lipca 1950 roku, poseł zostaje aresztowany. Skazany na dziesięć lat więzienia, wychodzi na wolność w roku 1955. Sprawdzałem, czy Nałkowska odnotowała oba fakty: samotny głos w sprawie Rokossowskiego i aresztowanie Załęskiego (w marcu 1951 r. Sejm uchylił mu wraz z czwórką innych posłów PSL immunitet). W „Dziennikach" nie ma wzmianki.

Zbuntowany ludowiec

Jako realista Załęski po Październiku „56 jeszcze raz angażuje się, wstępując do koncesjonowanego Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego, które przeżywa krótki okres pewnego ożywienia. W 1957 r. zostaje ponownie posłem, tym razem z jednej wspólnej listy. Zatrudniony w Biurze Projektów Zagospodarowania Przestrzennego Wsi ogranicza się do forsowania rozwiązań najkorzystniejszych dla chłopów. Ze stenogramów wynika, że przemawiał innym językiem niż w opozycji – suchym i drętwym jak całe ówczesne życie publiczne.

Ale z tych wystąpień można wyczytać a to jakiś postulat, a to niezgodę na różne elementy głównie polityki rolnej. Wytrwał w Sejmie PRL przez dwie kadencje do roku 1965. Z czasem stał się ostrzejszy – Stefan Kisielewski opisał w swoim „Abecadle", jak to we dwóch z Załęskim głosowali w 1963 roku przeciw ustawie o melioracji, którą uparty ludowiec uznał za szkodliwą dla wsi. Domagał się wtedy głosu, ale Wycech, marszałek i prezes ZSL, mu go nie udzielił. W debacie nad kodeksem cywilnym poseł zgłaszał pakiet poprawek mających zabezpieczyć nienaruszalność własności rolnej, którą PZPR traktowała wciąż jako tymczasową. I wprawdzie go wycofał, ale inni nie próbowali nawet tego w coraz bardziej dusznej atmosferze gomułkowskiej normalizacji.

W końcu wystąpił z ZSL. Zabiegał o start w następnych wyborach z miejsca przypadającego Znakowi, ale komuniści oczywiście się nie zgodzili. Umarł kilka miesięcy po odejściu z Wiejskiej – w styczniu 1966 roku, jako bezpartyjny.

Pozostał w intencjach pragmatykiem – chciał dalej „doradzać" władzom, ale jako niezależny. Nie wytrzymywał jednak fasadowej polityki, upokarzającego strofowania, nieznośnej i mechanicznej dyscypliny. Jego historia pokazuje, jak skomplikowane były losy w PRL. Choć Załęski to postać wyjątkowa: wejść na drogę realizmu totalnego było w tym systemie dużo łatwiej niż z niej zrezygnować, za wiele się traciło. A wszystko to odbywało się w ciszy. Kisiel odnotował, że kiedy głosowali we dwóch przeciw melioracyjnej ustawie, „Trybuna Ludu" i tak napisała: przeszła jednomyślnie. Skromny ludowiec nie doczekał się potem apologety.

Jak bilansują się te życiorysy? Możliwie, że słynna Nałkowska osiągnęła więcej przez swoją do końca ugodową postawę, także w dziedzinie swoistego społecznikostwa (choć więcej też ugrała dla siebie, nie była wbrew temu, co twierdzi Zaworska, męczennicą). Z kolei zapomniany Załęski miał na koncie niejeden moment ustępstw, na końcu mówił już tylko o rolnictwie. Różnica między nimi była taka, że on nie zmieścił się w systemie zorganizowanego kłamstwa (choć próbował), a ona, będąc sędzią i recenzentem innych (choćby w swoich powieściach), radziła z tym sobie coraz lepiej. A może to on, zwłaszcza w swojej ostatecznej decyzji, aby odejść, zamiast współpracować za wszelką cenę. okazał się raz jeszcze realistą?

Cena paktu z diabłem

Gdzie Rzym, gdzie Krym powie ktoś, skąd te przykłady przy okazji debaty o „Tygodniku Powszechnym". Przecież Nałkowska czy Załęski dokonywali wyborów na początku, kiedy nie było przesądzone, która strona wygra. W tamtym czasie Turowicz, Stomma czy Kisiel byli tylko grupą minimalistów zdystansowanych do rodzącego się ustroju, ale chcących wydawać kulturalno-religijne pismo.

Politykować zaczęli jako grupa Znak dopiero w roku 1956, kiedy system był już ustabilizowany, więc marzenie o jego rozmontowaniu stało się abstrakcją, a zarazem zmieniał się w łagodniejszym kierunku. Byli grupą wobec systemu zewnętrzną (bardziej nawet niż Załęski, kiedy angażował się w ZSL). I byli symbolem większej niezależności niż jakiekolwiek inne koncesjonowane środowisko – świadczy o tym gotowość zbuntowanego ludowca, aby przyłączyć się właśnie do nich.

To są więc inne czasy i inne dylematy – tyle że w PRL nigdy nie było jednego rodzaju realizmu. Inny był pozytywizm profesora czy inżyniera, który – aby robić coś pożytecznego – nawet zapisywał się do PZPR. Inny – niezależnych instytucji takich jak Kościół, które zmuszone były paktować, aby przetrwać. Jeszcze inny wąskich środowisk dostających koncesje na wydawanie pisma czy wręcz zasiadanie w Sejmie.

Mamy do czynienia z wręcz karuzelą motywacji: od geopolitycznej rezygnacji poprzez przekonanie, że socjalizm jest jednak przyszłością (występował nawet w Znaku – patrz socjalizująca redakcja „Więzi"), po poszukiwanie rekompensaty za lata marginalizacji.

Często jeden motyw zmieniał się w drugi. Nawet w latach 80. tracąca masowe poparcie ekipa Jaruzelskiego przyciągała szanowanych profesorów jak pozostający wcześniej na kontrze dawny socjalista Czesław Bobrowski. Mamiąc ich złudną perspektywą wpływu na państwo, własną wstydliwą rezygnacją z ideologii. Drogi od i do kolaboracji czy tylko gry przez 44 lata prowadziły w obie strony. Możliwe, że i Nałkowska gdyby dożyła Października „56, stałaby się odnowicielką.

Problem w tym, że każdy z rodzajów pozytywizmu pociągał za sobą cenę. Płacił ją rektor czy dyrektor chodzący na pierwszomajowe pochody. I prymas Wyszyński zobowiązujący się w roku 1950 do wspierania kolektywizacji rolnictwa. Ikatoliccy czy do jakiegoś stopnia niezależni uczestnicy rozmaitych gier politycznych z władzą.

W większości przypadków można było zajść za daleko lub się zatrzymać. Zawsze warto było mieć wątpliwości. Dokonywać rachunków sumienia.

Pierwszy przykład z brzegu: posłowie Znaku chlubili się interwencjami na rzecz rozmaitych grup, także takich, które za czasów stalinowskich były na dnie klasowego społeczeństwa. Roman Graczyk zauważył, że sam fakt załatwienia komuś paszportu był jakąś racją istnienia tego środowiska. Tyle że tacy posłowie byli tym bardziej skuteczni, im rzadziej wyrażali votum separatum w sejmowych głosowaniach i debatach. Więc co powiedzieć samemu sobie, gdy ustawa stanowi nonsens albo, co gorsza, krzywdzi kogoś, pogarsza sytuację całych grup? Że to tylko dylemat pozorny, bo ustawa i tak by przeszła?

Wyrzuty Kisiela

Zresztą każdy udział kończył się jakimś kosztem. Kiedy Nałkowska zasiadała w Sejmie, a Załęski w więzieniu, „Tygodnik Powszechny" pisał o kulturze – o Maritainie i Wyspiańskim. Ale latem 1952 roku zamieścił narzuconą deklarację wezwania do udziału w kolejnych całkiem fikcyjnych wyborach, których UB nie musiała fałszować, choć była gotowa, społeczeństwo samo poszło do urn. To ludzkie, że redakcja próbowała przetrwać, ale nie przedstawiajmy tego jako heroizmu czy elementu planu, który miał się zakończyć 1989 rokiem. Skądinąd za parę miesięcy się postawili i stracili pismo – na trzy lata.

Traktowanie dramatycznych wyborów jako oczywistości odbiera historii jej sens. Z „Dzienników" Kisiela wynika, że przynajmniej on czuł wyrzuty sumienia, toteż koledzy uczynili z niego już po śmierci nieznośnego malkontenta. Na początku roku 1970, kiedy Znak grzązł już w ugodowości, on sam siebie przyrównuje do króla Midasa, który wszystko zamienia nie w złoto, a w gówno, bo stworzył Znak. W innym miejscu nazwał wezwania do pozytywnej pracy na znakowych zebraniach „oślizłymi". Pewnie to za mocne, ale dajmy mu prawo do rozterek. Czy byłby lepszym człowiekiem, gdyby ich nie miał? I powtórzmy – tylko w formie materiału do dyskusji: kto tu był bardziej realistą?

Stefan Kisielewski głosował w Sejmie przeciw częściej niż koledzy (więc w roku 1965 już go „nie wybrali"), w roku 1968, gdy jego dawni koledzy rozpętali burzę w sumie ostrożną interpelacją w sprawie studentów, on nazwał system „dyktaturą ciemniaków", za co został pobity i objęty dwuletnim zakazem pisania. A przecież z perspektywy ludzi wyrzuconych przez system na margines, na przykład byłych żołnierzy podziemia wegetujących na podrzędnych posadach, był nawet wtedy członkiem establishmentu korzystającym z sanatoriów związku kompozytorów. Perspektywa takiego spojrzenia nie musi nam przesłaniać świata. Ale warto ją brać pod uwagę.

„W totalitarnym, a później autorytarnym państwie trudno zachować podmiotowość. Niepostrzeżenie zaczyna się przyjmować racje władzy za własne, rodzi się lęk o utratę tego, co się z takim trudem zdobyło, pojawiają się zbyt daleko idące kompromisy" – zauważa Krasowski. Słuszne uwagi, ale chyba nie oddają komplikacji wynikających z paktów z diabłem.

Realizm kontra realizm

System komunistyczny był do końca czymś dużo bardziej wszechogarniającym, ingerującym we wszystkie dziedziny życia niż system państw zaborczych w XIX wieku, analogie z Bobrzyńskim, Czartoryskim czy Wielopolskim są zawodne. Nawet jeśli Stanisław Stomma naprawdę się nimi fascynował.

Przyjęcie założenia Krasowskiego, że „politykę można było robić tylko z PZPR, a nie przeciw PZPR" stawiałoby w ostateczności pod znakiem zapytania możliwość stworzenia opozycji w latach 70. I faktycznie był tu jakiś problem: kiedy naczelny „Więzi" Tadeusz Mazowiecki zaczął chodzić na spotkania z ludźmi KOR, Gajka Kuroniowa wypaliła: wreszcie przestał się nas pan wstydzić. Działacze krakowskiego SKS pamiętają, jak jeszcze u schyłku lat 70. przyjmowano ich niegościnnie w „Tygodniku Powszechnym". Na szczęście historia miała inną logikę i możliwa stała się „Solidarność", która też grała z władzą, ale już w duchu bliższym Mikołajczykowi. Była możliwa dzięki ludziom, którzy odrzucili realizm, przynajmniej pozornie. A może i trochę dzięki wcześniejszym gestom innych ludzi wyrzucanych na margines?

Nawołuję do oddania całego tego dramatyzmu, bo to krok w kierunku zrozumienia peerelowskich wyborów. Współczesna debata nam tego nie ułatwia. Dlaczego – to temat na inny tekst.

Piotr Zaremba, publicysta „Rz", wcześniej w „Życiu", „Dzienniku", „Polsce". Współautor z Michałem Karnowskim wywiadu z braćmi Kaczyńskimi „O dwóch takich" (2006), autor biografii Jarosława Kaczyńskiego „O jednym takim" (2010).

Z debaty o książce Romana Graczyka „Cena przetrwania. SB a „Tygodnik Powszechny"" zapamiętałem Bartłomieja Sienkiewicza, który podczas warszawskiej promocji tej pracy wzywał, aby odpowiedzieć sobie raz jeszcze: czym był PRL. Czy jednak wielu posłuchało jego sugestii?

Andrzej Romanowski, dyżurny pogromca IPN, podsumowując dyskusję na łamach „Gazety Wyborczej", trzy czwarte artykułu poświęcił rozprawie z autorem. Oto twórcy „Tygodnika" mieli jedną skazę: nie wychowali następców poza Graczykiem, który pokalał własne gniazdo. Rzadko kiedy można się doczekać tak otwartego wyznania, do czego służy historia. Jest narzędziem w utwierdzaniu dobrego imienia i historycznych racji.

Odmienną próbą wyciągnięcia wniosków była obrona książki, jakiej podjął się na łamach „Rzeczpospolitej" jej wydawca Robert Krasowski. Trafnie zauważył, że Krzysztof Kozłowski, Andrzej Romanowski i inni rzecznicy legendy redakcji na Wiślanej bronią w istocie tygodnikowej legendy ukształtowanej w latach 80., kiedy to pismo stało się naprawdę pismem opozycji wobec normalizacji a la generał Jaruzelski.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą