A równocześnie Załęski wygłasza opozycyjne przemówienia. We wrześniu 1946 r. w najlepszej mowie na forum KRN nawołuje komunistów, aby zeszli z błędnej rewolucyjnej drogi, przestrzega przed tłamszeniem własności prywatnej. Kiedy jesienią 1947 roku Mikołajczyk ucieka z kraju, Załęski doradza ugodę z rządzącymi, ale też stawianie warunków: na przykład zwolnienia z więzień represjonowanych działaczy. Naturalnie na taką ugodę nie ma już miejsca. W maju 1949 r. odnowione PSL wyrzuca Załęskiego ze swoich szeregów. Nazywany „reakcjonistą", człowiek którego wyrzucono z gimnazjum za strajk szkolny w 1906 roku, odmawia złożenia samokrytyki.
Teraz następuje zdumiewający epizod. W sterroryzowanym Sejmie Ustawodawczym nikt już się niczemu nie sprzeciwia. W listopadzie 1949 roku ministrem obrony zostaje sowiecki marszałek Konstanty Rokossowski. Posłowie nie głosują nad jego powołaniem, bo mianuje go prezydent. Ale głosują nad powiększeniem składu Rady Państwa, aby wprowadzić tam poprzednika Rokossowskiego – Michała Rolę-Żymierskiego.
Nieoczekiwanie pada jeden głos wstrzymujący się. To głos Załęskiego, który w tak dziwny sposób manifestuje swój sprzeciw wobec zainstalowania Rosjanina w Polsce. Dziewięć miesięcy później, 21 lipca 1950 roku, poseł zostaje aresztowany. Skazany na dziesięć lat więzienia, wychodzi na wolność w roku 1955. Sprawdzałem, czy Nałkowska odnotowała oba fakty: samotny głos w sprawie Rokossowskiego i aresztowanie Załęskiego (w marcu 1951 r. Sejm uchylił mu wraz z czwórką innych posłów PSL immunitet). W „Dziennikach" nie ma wzmianki.
Zbuntowany ludowiec
Jako realista Załęski po Październiku „56 jeszcze raz angażuje się, wstępując do koncesjonowanego Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego, które przeżywa krótki okres pewnego ożywienia. W 1957 r. zostaje ponownie posłem, tym razem z jednej wspólnej listy. Zatrudniony w Biurze Projektów Zagospodarowania Przestrzennego Wsi ogranicza się do forsowania rozwiązań najkorzystniejszych dla chłopów. Ze stenogramów wynika, że przemawiał innym językiem niż w opozycji – suchym i drętwym jak całe ówczesne życie publiczne.
Ale z tych wystąpień można wyczytać a to jakiś postulat, a to niezgodę na różne elementy głównie polityki rolnej. Wytrwał w Sejmie PRL przez dwie kadencje do roku 1965. Z czasem stał się ostrzejszy – Stefan Kisielewski opisał w swoim „Abecadle", jak to we dwóch z Załęskim głosowali w 1963 roku przeciw ustawie o melioracji, którą uparty ludowiec uznał za szkodliwą dla wsi. Domagał się wtedy głosu, ale Wycech, marszałek i prezes ZSL, mu go nie udzielił. W debacie nad kodeksem cywilnym poseł zgłaszał pakiet poprawek mających zabezpieczyć nienaruszalność własności rolnej, którą PZPR traktowała wciąż jako tymczasową. I wprawdzie go wycofał, ale inni nie próbowali nawet tego w coraz bardziej dusznej atmosferze gomułkowskiej normalizacji.
W końcu wystąpił z ZSL. Zabiegał o start w następnych wyborach z miejsca przypadającego Znakowi, ale komuniści oczywiście się nie zgodzili. Umarł kilka miesięcy po odejściu z Wiejskiej – w styczniu 1966 roku, jako bezpartyjny.
Pozostał w intencjach pragmatykiem – chciał dalej „doradzać" władzom, ale jako niezależny. Nie wytrzymywał jednak fasadowej polityki, upokarzającego strofowania, nieznośnej i mechanicznej dyscypliny. Jego historia pokazuje, jak skomplikowane były losy w PRL. Choć Załęski to postać wyjątkowa: wejść na drogę realizmu totalnego było w tym systemie dużo łatwiej niż z niej zrezygnować, za wiele się traciło. A wszystko to odbywało się w ciszy. Kisiel odnotował, że kiedy głosowali we dwóch przeciw melioracyjnej ustawie, „Trybuna Ludu" i tak napisała: przeszła jednomyślnie. Skromny ludowiec nie doczekał się potem apologety.
Jak bilansują się te życiorysy? Możliwie, że słynna Nałkowska osiągnęła więcej przez swoją do końca ugodową postawę, także w dziedzinie swoistego społecznikostwa (choć więcej też ugrała dla siebie, nie była wbrew temu, co twierdzi Zaworska, męczennicą). Z kolei zapomniany Załęski miał na koncie niejeden moment ustępstw, na końcu mówił już tylko o rolnictwie. Różnica między nimi była taka, że on nie zmieścił się w systemie zorganizowanego kłamstwa (choć próbował), a ona, będąc sędzią i recenzentem innych (choćby w swoich powieściach), radziła z tym sobie coraz lepiej. A może to on, zwłaszcza w swojej ostatecznej decyzji, aby odejść, zamiast współpracować za wszelką cenę. okazał się raz jeszcze realistą?
Cena paktu z diabłem
Gdzie Rzym, gdzie Krym powie ktoś, skąd te przykłady przy okazji debaty o „Tygodniku Powszechnym". Przecież Nałkowska czy Załęski dokonywali wyborów na początku, kiedy nie było przesądzone, która strona wygra. W tamtym czasie Turowicz, Stomma czy Kisiel byli tylko grupą minimalistów zdystansowanych do rodzącego się ustroju, ale chcących wydawać kulturalno-religijne pismo.
Politykować zaczęli jako grupa Znak dopiero w roku 1956, kiedy system był już ustabilizowany, więc marzenie o jego rozmontowaniu stało się abstrakcją, a zarazem zmieniał się w łagodniejszym kierunku. Byli grupą wobec systemu zewnętrzną (bardziej nawet niż Załęski, kiedy angażował się w ZSL). I byli symbolem większej niezależności niż jakiekolwiek inne koncesjonowane środowisko – świadczy o tym gotowość zbuntowanego ludowca, aby przyłączyć się właśnie do nich.
To są więc inne czasy i inne dylematy – tyle że w PRL nigdy nie było jednego rodzaju realizmu. Inny był pozytywizm profesora czy inżyniera, który – aby robić coś pożytecznego – nawet zapisywał się do PZPR. Inny – niezależnych instytucji takich jak Kościół, które zmuszone były paktować, aby przetrwać. Jeszcze inny wąskich środowisk dostających koncesje na wydawanie pisma czy wręcz zasiadanie w Sejmie.
Mamy do czynienia z wręcz karuzelą motywacji: od geopolitycznej rezygnacji poprzez przekonanie, że socjalizm jest jednak przyszłością (występował nawet w Znaku – patrz socjalizująca redakcja „Więzi"), po poszukiwanie rekompensaty za lata marginalizacji.
Często jeden motyw zmieniał się w drugi. Nawet w latach 80. tracąca masowe poparcie ekipa Jaruzelskiego przyciągała szanowanych profesorów jak pozostający wcześniej na kontrze dawny socjalista Czesław Bobrowski. Mamiąc ich złudną perspektywą wpływu na państwo, własną wstydliwą rezygnacją z ideologii. Drogi od i do kolaboracji czy tylko gry przez 44 lata prowadziły w obie strony. Możliwe, że i Nałkowska gdyby dożyła Października „56, stałaby się odnowicielką.
Problem w tym, że każdy z rodzajów pozytywizmu pociągał za sobą cenę. Płacił ją rektor czy dyrektor chodzący na pierwszomajowe pochody. I prymas Wyszyński zobowiązujący się w roku 1950 do wspierania kolektywizacji rolnictwa. Ikatoliccy czy do jakiegoś stopnia niezależni uczestnicy rozmaitych gier politycznych z władzą.
W większości przypadków można było zajść za daleko lub się zatrzymać. Zawsze warto było mieć wątpliwości. Dokonywać rachunków sumienia.
Pierwszy przykład z brzegu: posłowie Znaku chlubili się interwencjami na rzecz rozmaitych grup, także takich, które za czasów stalinowskich były na dnie klasowego społeczeństwa. Roman Graczyk zauważył, że sam fakt załatwienia komuś paszportu był jakąś racją istnienia tego środowiska. Tyle że tacy posłowie byli tym bardziej skuteczni, im rzadziej wyrażali votum separatum w sejmowych głosowaniach i debatach. Więc co powiedzieć samemu sobie, gdy ustawa stanowi nonsens albo, co gorsza, krzywdzi kogoś, pogarsza sytuację całych grup? Że to tylko dylemat pozorny, bo ustawa i tak by przeszła?
Wyrzuty Kisiela
Zresztą każdy udział kończył się jakimś kosztem. Kiedy Nałkowska zasiadała w Sejmie, a Załęski w więzieniu, „Tygodnik Powszechny" pisał o kulturze – o Maritainie i Wyspiańskim. Ale latem 1952 roku zamieścił narzuconą deklarację wezwania do udziału w kolejnych całkiem fikcyjnych wyborach, których UB nie musiała fałszować, choć była gotowa, społeczeństwo samo poszło do urn. To ludzkie, że redakcja próbowała przetrwać, ale nie przedstawiajmy tego jako heroizmu czy elementu planu, który miał się zakończyć 1989 rokiem. Skądinąd za parę miesięcy się postawili i stracili pismo – na trzy lata.
Traktowanie dramatycznych wyborów jako oczywistości odbiera historii jej sens. Z „Dzienników" Kisiela wynika, że przynajmniej on czuł wyrzuty sumienia, toteż koledzy uczynili z niego już po śmierci nieznośnego malkontenta. Na początku roku 1970, kiedy Znak grzązł już w ugodowości, on sam siebie przyrównuje do króla Midasa, który wszystko zamienia nie w złoto, a w gówno, bo stworzył Znak. W innym miejscu nazwał wezwania do pozytywnej pracy na znakowych zebraniach „oślizłymi". Pewnie to za mocne, ale dajmy mu prawo do rozterek. Czy byłby lepszym człowiekiem, gdyby ich nie miał? I powtórzmy – tylko w formie materiału do dyskusji: kto tu był bardziej realistą?
Stefan Kisielewski głosował w Sejmie przeciw częściej niż koledzy (więc w roku 1965 już go „nie wybrali"), w roku 1968, gdy jego dawni koledzy rozpętali burzę w sumie ostrożną interpelacją w sprawie studentów, on nazwał system „dyktaturą ciemniaków", za co został pobity i objęty dwuletnim zakazem pisania. A przecież z perspektywy ludzi wyrzuconych przez system na margines, na przykład byłych żołnierzy podziemia wegetujących na podrzędnych posadach, był nawet wtedy członkiem establishmentu korzystającym z sanatoriów związku kompozytorów. Perspektywa takiego spojrzenia nie musi nam przesłaniać świata. Ale warto ją brać pod uwagę.
„W totalitarnym, a później autorytarnym państwie trudno zachować podmiotowość. Niepostrzeżenie zaczyna się przyjmować racje władzy za własne, rodzi się lęk o utratę tego, co się z takim trudem zdobyło, pojawiają się zbyt daleko idące kompromisy" – zauważa Krasowski. Słuszne uwagi, ale chyba nie oddają komplikacji wynikających z paktów z diabłem.
Realizm kontra realizm
System komunistyczny był do końca czymś dużo bardziej wszechogarniającym, ingerującym we wszystkie dziedziny życia niż system państw zaborczych w XIX wieku, analogie z Bobrzyńskim, Czartoryskim czy Wielopolskim są zawodne. Nawet jeśli Stanisław Stomma naprawdę się nimi fascynował.
Przyjęcie założenia Krasowskiego, że „politykę można było robić tylko z PZPR, a nie przeciw PZPR" stawiałoby w ostateczności pod znakiem zapytania możliwość stworzenia opozycji w latach 70. I faktycznie był tu jakiś problem: kiedy naczelny „Więzi" Tadeusz Mazowiecki zaczął chodzić na spotkania z ludźmi KOR, Gajka Kuroniowa wypaliła: wreszcie przestał się nas pan wstydzić. Działacze krakowskiego SKS pamiętają, jak jeszcze u schyłku lat 70. przyjmowano ich niegościnnie w „Tygodniku Powszechnym". Na szczęście historia miała inną logikę i możliwa stała się „Solidarność", która też grała z władzą, ale już w duchu bliższym Mikołajczykowi. Była możliwa dzięki ludziom, którzy odrzucili realizm, przynajmniej pozornie. A może i trochę dzięki wcześniejszym gestom innych ludzi wyrzucanych na margines?
Nawołuję do oddania całego tego dramatyzmu, bo to krok w kierunku zrozumienia peerelowskich wyborów. Współczesna debata nam tego nie ułatwia. Dlaczego – to temat na inny tekst.
Piotr Zaremba, publicysta „Rz", wcześniej w „Życiu", „Dzienniku", „Polsce". Współautor z Michałem Karnowskim wywiadu z braćmi Kaczyńskimi „O dwóch takich" (2006), autor biografii Jarosława Kaczyńskiego „O jednym takim" (2010).