Vincent Jacques le Seigneur to człowiek o niezwykłej fizjonomii. Wychudzone, zapadnięte policzki, orli nos, bardzo filozoficzna łysina na czubku głowy oraz bujne, siwe włosy po jej bokach. Na nosie druciane, wysłużone okulary. Drobny korpus okrywa zbyt duża marynarka, którą le Seigneur poprawia sobie co kilka minut, gwałtownie wzruszając ramionami, jak mają to w zwyczaju chudzielcy. Mówi szybko i głośno, tonem nieznoszącego sprzeciwu belfra. Słowem: połączenie Pierre'a Richarda i dyrektora szkoły ze słynnych opowiadań René Goscinnego o Mikołajku.
Czytelnicy posługujący się francuszczyzną zauważyli zapewne, iż nasz bohater ma także imponujące nazwisko. Seigneur to pan na włościach lub pan w niebiosach. Wprawdzie trudno dostrzec w nim cechy nadprzyrodzone, ale Vincent Jacques na pewno może się czuć kimś w rodzaju sabaudzkiego arystokraty. Jest bowiem sekretarzem generalnym Narodowego Instytutu Energii Słonecznej (INES), zarządzającego potężnym campusem doświadczalnym w Le Bourget du Lac, uroczej miejscowości leżącej u podnóża Alp.
Gospodarz opowiada o swoim laboratorium z pasją. Kilka budynków o łącznej powierzchni 22 tys. metrów kwadratowych, 500 pracowników, w tym naukowcy zakutani w sterylne kombinezony, z ochronnymi goglami na oczach, powoli przemieszczający się między dziwnie wyglądającymi urządzeniami. Na jednym z pawilonów rzędy gigantycznych kolektorów słonecznych, zaopatrujących w energię cały ośrodek. „Podwórko" zajmują zaś trzy identyczne, tradycyjne domy, niepasujące do modernistycznego krajobrazu. Choć, gdy przyjrzeć im się bliżej, okazuje się, iż zamiast dachów także mają panele. – Z zewnątrz wyglądają tak samo, ale zostały zbudowane z różnych materiałów – tłumaczy le Seigneur. – Komputery sterują zużyciem energii, tak jakby w każdym z nich mieszkała czteroosobowa rodzina. A specjalnie czujniki mierzą energetyczną efektywność budynków. Tylko te „rodziny" muszą tam jeszcze pomieszkać przynajmniej rok, żebyśmy mieli pełne, wiarygodne dane...
Vincent Jacques le Seigneur jest dumny ze swoich paneli. On o nich nie opowiada, on wyśpiewuje pochwalny hymn na ich cześć. Głaszcze je wzrokiem, muska koniuszkami palców, tłumacząc techniczne zawiłości. I jest o nie zazdrosny. – Przyjechała tutaj kiedyś delegacja chińskich oficjeli, z ambasadorem na czele. Miało być czterech, było 40. Poproszono mnie, bym ich oprowadził po campusie. Po kilku słowach wstępu wypowiedziałem sakramentalne „A teraz proszę za mną". Obróciłem się, zrobiłem dziesięć kroków i... już ich nie było. Rozbiegli się po całym ośrodku, musieliśmy ich potem zgarniać, po kolei, ze wszystkich zakamarków...
Chuć ponad wszystko
Pan le Seigneur jest taki jak cała dzisiejsza Francja. Nowoczesny i medialny, choć gdyby założyć mu perukę oraz trzewiki, mógłby dołączyć do XVIII-wiecznych rewolucjonistów – nikt by się nie zorientował, że pochodzi z innej epoki. Zakochany w sobie i odrobinę arogancki, ale nie do końca pewny siebie. Pełen optymizmu, a jednocześnie drżący przed czającymi się wszędzie niebezpieczeństwami.
Francja chce być wielka i ma na to zadatki, lecz naraża się czasami na kpiny i rechot reszty świata. Francja leży dzisiaj na kozetce, niczym u drogiego psychoanalityka, i zastanawia się, jak to się stało, że cała jej wielkość i wspaniałość, te wszystkie uniwersalne wartości, prawa człowieka, ta cała liberté, égalité, fraternité, TGV i Tour de France, Zinedine Zidane i ser Roquefort, a także słoneczny campus w Le Bourget du Lac zostały przyćmione przez jednego niewyżytego satyra, który nie potrafił powstrzymać swojej chuci.
Dominique Strauss-Kahn jest wszędzie. W Internecie, telewizji, na pierwszych stronach dzienników, na okładkach kolorowych magazynów, stał się bohaterem niezliczonych satyrycznych rysunków i opowiadanych na ulicy dowcipów. Gdy w Nowym Jorku odbyła się pierwsza rozprawa w jego procesie o gwałt, paryskie dzienniki poświęciły jej po kilka stron. Jeden z komentatorów zauważył ironicznie, że nigdy jeszcze media nad Sekwaną nie relacjonowały tak obficie wydarzenia trwającego... 10 minut.
Gdy DSK został aresztowany po swoim mało chwalebnym wyczynie na Manhattanie, pojawił się oczywiście cały legion gorliwych obrońców tego „cudownego, niesprawiedliwie upokorzonego człowieka". Ich zapał jednak szybko zgasł, gdy okazało się, że naród nie pójdzie za ich głosem i nie ma ochoty na wyrażanie masowego oburzenia wobec „ekscesów" amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości. Wręcz przeciwnie: zwykli Francuzi, zmęczeni niekończącymi się debatami na temat kryzysu, reformy emerytalnej, narodowej tożsamości, laickości państwa oraz noszenia burek i nikabów, potraktowali skandal jako smakowitą i odświeżającą umysł operę mydlaną, coś w rodzaju Wielkiego Brata, ale z udziałem naprawdę wyjątkowego celebryty.