Polsko-niemieckie piłkarskie boje

Niemcy to jedyna piłkarska potęga, z którą nigdy nie wygraliśmy. Kolejna szansa 6 września w Gdańsku. Polskiego futbolu z żadnym innym krajem nie łączy tak wiele jak z Niemcami

Publikacja: 03.09.2011 01:02

Polsko-niemieckie piłkarskie boje

Foto: ROL

Szesnaście meczów, dwanaście porażek, cztery remisy. Straciliśmy 29 bramek, strzeliliśmy siedem. Z siedmiu zdobywców goli dla Polski żyje jeszcze dwóch – Robert Gadocha i Zbigniew Boniek. On pokonał niemieckiego bramkarza jako ostatni, w maju 1980 r., w przegranym 1:3 spotkaniu we Frankfurcie. Większość dzisiejszych reprezentantów Polski urodziło się później. Krótko mówiąc – prehistoria.

Pierwszy mecz Niemcy – Polska odbył się w niedzielę, 3 grudnia 1933 r. Kanclerzem Rzeszy był od stycznia Adolf Hitler. Polacy wyjechali do Berlina w piątek rano, pociągiem z Warszawy. 16 zawodników, kapitan związkowy Józef Kałuża, prezes PZPN generał Władysław Bończa-Uzdowski, kilku członków zarządu PZPN na własny koszt oraz dziesięciu dziennikarzy sportowych. Zawodnicy trenowali tego samego dnia, ale całą sobotę spędzali jak turyści. Gospodarze pokazali im miasto, budowany na igrzyska olimpijskie stadion i instytut wychowania fizycznego. Polacy w Poczdamie zwiedzali pałace i spacerowali po parku. Wieczór poprzedzający mecz spędzili w kabarecie Wintergarten. Cały czas towarzyszyli im niemieccy działacze piłkarscy.

Na stadionie zebrało się 40 tysięcy widzów, a w loży honorowej miejsca zajęli członkowie rządu, z ministrem propagandy Josephem Goebbelsem. Był ambasador Polski Józef Lipski. Pierwsi na boisko wybiegli Polacy. Mieli na sobie czerwone swetry, chroniące przed zimnem, pod nimi białe koszulki. Kiedy orkiestra zaczęła grać Mazurka Dąbrowskiego, wszyscy wstali, wyciągając ręce w hitlerowskim pozdrowieniu. Potem wbiegli Niemcy, w koszulkach bordo i białych spodenkach. Orkiestra podała ton, kibice z wyciągniętymi prawymi rękami zaintonowali „Deutschland, Deutschland über alles". Na masztach wisiały trzy rodzaje flag – niemieckie, polskie i czerwone z czarną swastyką na białym tle.

Kapitanem reprezentacji Polski był Jerzy Bułanow, Rosjanin, którego rodzina uciekła po rewolucji do Warszawy, a on został piłkarzem Polonii. Kapitan Niemców to Stanislaus Kobierski, którego ojciec był Polakiem. Po wojnie Kobierski trafił do sowieckiego obozu jenieckiego, a Bułanow wyjechał do Argentyny. Wysłannik „Przeglądu Sportowego" na ten mecz inżynier Jerzy Grabowski, zresztą ekspiłkarz Polonii, nie wspomina słowem o jakichkolwiek antypolskich reakcjach. Wprost przeciwnie. Mecz toczył się w przyjaznej atmosferze, a niemieccy kibice nagradzali brawami po równo zawodników obydwu drużyn.

Wiele akcji z obu stron było dość przypadkowych ze względu na zmrożone i śliskie boisko. Właśnie takie warunki wpłynęły ostatecznie na wynik. Kiedy do końca pozostawało 40 sekund, obrońca Henryk Martyna zbyt gwałtownie ruszył do biegnącego z piłką Josefa Rasselnberga, stracił równowagę i upadł. Niemiec z sześciu metrów strzelił, dając swojej reprezentacji zwycięstwo. Gazeta „Montag Post" napisała: „Polska ma wspaniałych piłkarzy. Niemcy zwyciężyli szczęściem".

Bankiet u von Moltkego

W późniejszych latach szczęście też częściej towarzyszyło Niemcom, jednak zwykle dlatego, że sprzyja lepszym. Przed wojną obydwie reprezentacje spotykały się jeszcze cztery razy. Na stadionie Legii przegraliśmy 2:5 (1934) i zremisowaliśmy 1:1 (1936). W Breslau (Wrocław) gospodarze pokonali nas 1:0 (1935), a w Chemnitz (w czasach NRD Karl-Marx-Stadt, dziś znów Chemnitz) 4:1 (1938).

Obydwa mecze w Warszawie gromadziły rekordową w Polsce liczbę widzów. W roku 1934 rozbudowany do 30 tysięcy miejsc stadion Legii wypełnił się ponad miarę. „Jeszcze żadna impreza od czasu istnienia sportu w Polsce Niepodległej nie wzbudziła takiego zainteresowania jak mecz piłkarski Polska – Niemcy w Warszawie" – pisał „Przegląd Sportowy". Sprzedano wszystkie bilety, a ponad 3 tysiące osób weszło na gapę.

Szefem ekipy niemieckiej był Bundesführer, czyli prezydent związku piłkarskiego (DFB), „radca ministerialny i dyrektor spraw kryminalnych" Felix Lienemann. PZPN przyjął ten fakt jako wyróżnienie, bo Lienemann, mimo że był we władzach FIFA, rzadko wyjeżdżał za granicę. Polacy przegrali 2:5, chociaż jeszcze 20 minut przed końcem prowadzili 2:1.

Pierwszą bramkę dla Polski strzelił 18-letni Ślązak Ernest Wilimowski, który po wybuchu wojny zmieni koszulkę z orłem białym na tę z czarnym. Kapitanem Niemiec w tym meczu był Fritz Szepan z Schalke 04, potomek polskich emigrantów z Mazur, najpopularniejszy piłkarz Rzeszy.

Również drugi mecz przy Łazienkowskiej, w roku 1936, okazał się sukcesem kasowym. Zabrakło miejsc na trybunach, więc kibice ustawili się wokół boiska, tuż przy liniach autowych. „Przegląd Sportowy" podał, że zawody oglądało 45 tysięcy ludzi. To rekord w przedwojennej Polsce.

Także i tym razem meczowi towarzyszyły rozmaite spotkania. Obydwie drużyny, działaczy PZPN i dziennikarzy gościł ambasador Rzeszy Hans Adolf von Moltke. Nikomu nie przeszkadzało, że bankiet odbywał się w sobotni wieczór, a mecz rozgrywano następnego dnia po południu. Związek Dziennikarzy Sportowych RP zaprosił na śniadanie do Hotelu Europejskiego wszystkich (20) kolegów po fachu z Niemiec, którzy przyjechali na mecz. Reprezentację Rzeszy prowadził pierwszy raz Sepp Herberger, który w roku 1954 zdobędzie z drużyną RFN tytuł mistrza świata. Trenerem polskiej drużyny był Niemiec Kurt Otto, były zawodnik Arminii Bielefeld i Tennis Borussia Berlin, gdzie grał zresztą wspólnie z Herbergerem i się z nim zaprzyjaźnił. Nic dziwnego, że mecz też przebiegał w atmosferze fair play, a nawet przyjaźni. Zakończył się remisem 1:1.

W latach 30. Niemcy mieli jedną z lepszych drużyn na świecie, więc każdy szanujący się kibic chciał ją zobaczyć, a obecność w niemieckiej reprezentacji zawodników z polskimi korzeniami była czymś oczywistym. Emigranci z Polski współtworzyli Schalke 04 czy Borussię Dortmund, a potem grali w tych drużynach (i innych z Zagłębia Ruhry) pierwsze skrzypce. Dla jednych byli bohaterami, inni nimi pogardzali. Schalke nazywano w latach 30. klubem Polaczków, ale Szepana noszono na rękach. Jeszcze 20 lat później w Borussii, która w roku 1956 zdobyła mistrzostwo Niemiec, grali piłkarze o takich nazwiskach, jak: Kwiatkowski, Schlebrowski, Kelbassa, Niepieklo, Michallek i Kapitulski. Czterech z nich było reprezentantami Niemiec. Polskich nazwisk na liście niemieckich reprezentantów jest około 50. Pojawiają się jeszcze przed pierwszą wojną światową i tak jest do dziś.

Mecz w Breslau

W książce „Sport w Breslau" (Wydawnictwo Dolnośląskie, 2011) Sławomir Szymański pisze o meczu Niemcy – Polska, rozegranym we wrześniu 1935 roku, jako o jednym z najważniejszych wydarzeń sportowych w przedwojennym Wrocławiu. Z tej okazji na stadionie olimpijskim (nosił wówczas imię Hermanna Goeringa) dobudowano siedem rzędów ławek.

„Polską reprezentację podjęto we Wrocławiu z wszelkimi honorami. Uroczystą mowę wygłosił nadburmistrz dr Friedrich. W jak najlepszej komitywie wieczór przed pojedynkiem spędzili też dziennikarze z obu krajów (...). Czas oczekiwania umilała kibicom orkiestra SA. Na trybunach zasiadło 45 000 widzów. To był nowy rekord frekwencji na meczu piłkarskim nad Odrą. Do Wrocławia przyjechało aż 20 000 kibiców z różnych stron. Wielu przyjechało również z Polski, specjalnymi pociągami z Warszawy, Krakowa, Poznania i Lwowa. Polską jedenastkę wprowadzoną na boisko przez prawego obrońcę Martynę przywitały wielkie i serdeczne owacje" – pisze Szymański, powołując się na prasę z tamtego okresu.

Niemcy wygrały 1:0. „Breslauer Neueste Nachrichten" uznały w sprawozdaniu, że Niemcy nie pokazali nic nadzwyczajnego, czemu winni są „polscy goście, którzy zaprezentowali grę tak żywą, jakiej się nie spodziewaliśmy ani pod względem technicznym, ani pod względem waleczności i zaangażowania".

Wieczorem obydwie reprezentacje spotkały się na uroczystej kolacji. Gospodarze wznieśli toast na cześć polskiego narodu i polskiego prezydenta, a goście zrewanżowali się toastem na cześć narodu niemieckiego i jego Führera. W roku 1945, kiedy skończyła się wojna, a granice Polski przesunięto na zachód, zmienił się patron stadionu. Hermanna Goeringa zastąpił generał Karol Świerczewski, ale się nie przyjął.

W roku 1938, kiedy groźba wybuchu wojny stawała się już realna, reprezentację Polski zaproszono na mecz z okazji otwarcia nowego stadionu policji w Chemnitz. Przegraliśmy 1:4.

Beckenbauer w Europejskim

Po wojnie stosunki dyplomatyczne Polski z Republiką Federalną Niemiec miały wpływ na kontakty sportowe. Niemcy Zachodnie komunistyczne władze traktowały z nieufnością, przeciwstawiając im „lepszych" Niemców, z NRD. To w Warszawie reprezentacja NRD rozegrała w roku 1952 swój pierwszy mecz międzypaństwowy i to ją zaprosiliśmy na mecz otwierający Stadion Śląski.

Z RFN spotkaliśmy się towarzysko dopiero w roku 1959 w Hamburgu (1:1) i dwa lata później na Łazienkowskiej (0:2). Z okresem przedwojennym reprezentację Niemiec łączyła osoba trenera Herbergera. Był on podobno życzliwy Polakom, choć po dojściu Hitlera do władzy wstąpił do NSDAP i dbał o czystość rasową niemieckiej drużyny narodowej. Podczas wojny Herberger wielokrotnie przyjeżdżał na Śląsk, gdzie szukał zdolnych graczy do reprezentacji Rzeszy.

Pierwszy raz w meczu o punkty spotkaliśmy się z RFN jesienią 1971 roku. Na Stadionie Dziesięciolecia graliśmy w eliminacjach do mistrzostw Europy. Niemcy byli potęgą. Rok wcześniej zajęli trzecie miejsce na świecie, w roku 1966 na mundialu zdobyli wicemistrzostwo. Do Warszawy trener Helmut Schoen przywiózł wszystkich najlepszych. Seppa Maiera w bramce, Franza Beckenbauera i Paula Breitnera w obronie, Guentera Netzera w pomocy, Gerda Muellera, Juergena Grabowskiego i Josefa Heynckesa w ataku. Znała ich cała Europa.

Rok wcześniej premier Józef Cyrankiewicz i kanclerz Willy Brandt podpisali w Warszawie układ o normalizacji stosunków, więc można mówić o względnym ociepleniu wzajemnych relacji. Niemcy nie byli wrogiem, tylko bardzo silnym przeciwnikiem. Zamieszkali w Hotelu Europejskim. Nie było jeszcze zwyczaju zamykania piłkarzy przed światem. Do hotelu mogli wejść bez przeszkód nie tylko dziennikarze, ale i zwykli kibice. Franz Beckenbauer, który miał pokój tam, gdzie dziś znajduje się Radio Wnet, wychodził na kręcone schody, rozmawiał, rozdawał autografy i pozował do zdjęć. Na ławce trenerskiej, obok piłkarzy i Schoena, siedział starszy pan. Chciał zobaczyć Warszawę, więc powiedziano mu: zapraszamy. To był Adolf Dassler, twórca Adidasa.

Niemcy byli zdecydowanymi faworytami. Polaków prowadził od kilku miesięcy Kazimierz Górski, szukający dopiero piłkarzy, odpowiadających jego wymaganiom i wyobrażeniom. Zdawał sobie sprawę, że Polska nie ma szans, i chciał wypróbować mniej znanych zawodników. Do bramki wystawił debiutanta 23-letniego Jana Tomaszewskiego z Legii. W pomocy zagrali Bronisław Bula z Ruchu i Antoni Kot z Odry (Kazimierza Deyny Górski w ogóle nie powołał do kadry). Trener chciał godnie pożegnać kończącego karierę reprezentacyjną wspaniałego stopera, 34-letniego Stanisława Oślizłę z Górnika, ale nikt się nie spodziewał, że te gesty i eksperymenty będą miały swoją cenę. Niemcy nie dali nam żadnych szans. Wprawdzie pierwszą bramkę strzelił Robert Gadocha po błędzie zaczynającego dopiero karierę Breitnera, ale już minutę później wyrównał Müller, a po przerwie goście wbili nam jeszcze dwie bramki. Rok później Niemcy zostali mistrzami Europy.

Wodny futbol

Reprezentacja Polski zaczynała wówczas swój najlepszy okres w historii. Zdobyła w Monachium (1972) złoty medal olimpijski, a po wyeliminowaniu Anglii pierwszy raz po wojnie pojechała na pamiętne dla nas mistrzostwa świata w RFN (1974). Kiedy w półfinale los za przeciwnika wyznaczył nam gospodarzy, byliśmy zupełnie inną drużyną niż na Stadionie Dziesięciolecia. Pech nas jednak nie opuszczał. Nie mógł grać Andrzej Szarmach (to o nim Włodzimierz Lubański mówił, że „wkłada głowę tam, gdzie inni baliby się włożyć nogę"), a padający przez kilka godzin deszcz zamienił boisko we Frankfurcie w bajoro. Dziś w takich warunkach mecz nie mógłby się odbyć.

Próby usunięcia wody spełzły na niczym, bo deszcz ciągle padał. W kałużach szybki atak z najlepszymi skrzydłowymi świata – Grzegorzem Latą i Robertem Gadochą – nie mógł się udać. Gadocha rozgrywał mecz życia. Dwa tygodnie wcześniej (o czym mało kto wiedział) napisał do zarządu Legii podanie o rozwiązanie kontraktu. Miał podpisać nowy z MSV Duisburg. Wkręcał w ziemię słynnego obrońcę Berti Vogtsa, ale nic z tego nie wynikało. W dodatku bramkarz Sepp Maier grał świetnie. Gwoli sprawiedliwości, na naszym polu karnym też dochodziło do spięć. Jan Tomaszewski obronił rzut karny wykonywany przez Uli Hoenessa. W końcu Gerd Mueller wykorzystał jeden z nielicznych błędów naszej obrony i strzelił bramkę dającą Niemcom zwycięstwo. Kilka dni później zostali oni mistrzami świata.

Ponieważ turniej odbywał się w zachodnich Niemczech, propaganda PRL uczulała udających się na mistrzostwa dziennikarzy i kibiców na możliwość rozmaitych prowokacji. Mieliśmy uważać i nie dawać się wciągać w rozmowy, ponieważ pracownicy Radia Wolna Europa i innych rozgłośni szkalujących Polskę mieli zwyczaj przebierania się za sympatycznie wyglądających rodaków. Stawiali piwo, słuchali, a potem mówili o tym na antenie lub, co gorsza, nagrywali nas bez naszej wiedzy. Przez dwa tygodnie pobytu w Niemczech nikogo takiego nie spotkałem.

Depesza od Gierka

Być może największą szansę pokonania Niemców mieliśmy na mundialu w Argentynie w roku 1978. Mecz w Buenos Aires otwierał turniej. Nowym trenerem reprezentacji Polski był Jacek Gmoch – absolwent Politechniki Warszawskiej, prekursor wykorzystywania nauk ścisłych na potrzeby piłki nożnej. Dzielił boisko na strefy, liczył wszystko – podania, zwody, strzały – i gdyby wtedy były komputery takie, jak dziś, byłaby to wiedza niezwykła, choć nie jestem pewien, czy w całości pożyteczna. Na mecz towarzyski Niemców z Brazylią na polecenie Gmocha PZPN wydelegował 11 obserwatorów. Każdy miał za zadanie obserwować jednego wybranego zawodnika niemieckiego. O wizycie poinformowano Niemiecki Związek Piłki Nożnej, który nieco się zdziwił, bo zwykle gościł jednego obserwatora. Potraktował jednak informację bardzo poważnie i na wszelki wypadek, chcąc uniknąć ewentualnych gaf dyplomatycznych, wysłał na lotnisko w Hamburgu 11 mercedesów.

W Argentynie Gmoch zdawał sobie sprawę z siły Niemców i ustawił reprezentację bardzo defensywnie. Aby tylko nie przegrać. Kalkulacja miała sens, trener (mimo pracy obserwatorów) nie przewidział jednak, że tym razem trafi na przeciwnika wyjątkowo, jak na Niemców, słabego. Zremisowaliśmy 0:0, choć mieliśmy spore szanse na zwycięstwo. Taktyki wybranej przez Gmocha nie można było krytykować, ponieważ po meczu Edward Gierek wysłał do Buenos Aires depeszę gratulacyjną, a to zamykało możliwość wszelkich prasowych dyskusji. Niemcy wygrali podczas mundialu zaledwie jeden z sześciu meczów i Helmut Schoen został zwolniony. Polakom poszło nieco lepiej, ale mimo to Gmoch podzielił los niemieckiego trenera.

Mecz towarzyski z 2 września 1981 roku na Stadionie Śląskim, tradycyjnie przegrany (0:2), został zapamiętany nie tyle z powodu wydarzeń na boisku, ile pokazu sztucznych ogni. Wystrzeliły w niebo zaraz po ostatnim gwizdku. Mecz z Niemcami przegrany na Śląsku i fajerwerki? Do dziś nie wiadomo, na czyją cześć były te sztuczne ognie niemal w rocznicę wybuchu wojny i tuż przed rocznicą wkroczenia Wehrmachtu do Katowic.

Pierwszy raz do rozruchów między kibicami obydwu krajów doszło dopiero po zjednoczeniu Niemiec. We wrześniu 1996 roku na towarzyski mecz do Zabrza przyjechało kilkuset kibiców z dawnej NRD. Zdemolowali restaurację McDonald's w centrum Zabrza, wywiesili transparent z pozdrowieniami dla „Żydów Schindlera", a podczas Mazurka Dąbrowskiego zabrali dwie polskie flagi wiszące na ogrodzeniu i podpalili na swojej trybunie. Wtedy się zaczęło. Ruszyli polscy kibice i policja, a wszystko to na oczach prezydenta FIFA Joao Havelange'a. Na boisku tradycyjnie lepsi byli Niemcy. Wygrali 2:0, a po meczu Juergen Klinsmann nie mógł dojść do autokaru, bo wszyscy chcieli go dotknąć. Był wówczas jednym z najsłynniejszych piłkarzy świata.

Stadion, na którym odbywał się mecz, nosił od roku 1934 imię Adolfa Hitlera. Po wojnie o tym zapomniano, bo chociaż oczywiście nikt tej nazwy nie używał, to gdzieś w papierach istniała. Zorientowano się już w XXI wieku, kilka lat po śmierci w Niemczech jednego z najwybitniejszych piłkarzy Górnika Zabrze i reprezentacji Ernesta Pola. Postanowiono nadać jego imię stadionowi, ale się okazało, że stadion ma imię. W ten sposób Pol zastąpił Hitlera. Kolejny mecz z Niemcami odbył się dziesięć lat później w Dortmundzie podczas mundialu 2006. Przegraliśmy 0:1, tracąc bramkę w ostatniej minucie.

Piłkarze reprezentacji Niemiec Miroslav Klose, Lukas Podolski i Piotr Trochowski to już współczesne dzieje. Klose urodził się w Opolu, gdzie jego ojciec grał w pierwszoligowej Odrze. Podolski w Gliwicach. Jego ojciec był piłkarzem Szombierek Bytom. Trochowski pochodzi z Tczewa. Klose śpiewa niemiecki hymn, a Podolski nie. Klose długo nie chciał rozmawiać z polskimi dziennikarzami po polsku, ale zmienił zdanie. Kiedy Podolski wbijał Polakom dwie bramki na mistrzostwach Europy (2008) w Klagenfurcie, nie manifestował radości. Po meczu przyszedł do polskiej szatni i każdemu piłkarzowi wręczył koszulkę ze swoim nazwiskiem. Niedawno wziął ślub z Polką, niedaleko Warszawy.

We wtorek w Gdańsku zobaczymy prawdopodobnie Klosego i Podolskiego w koszulkach niemieckich, mieszkającego w Moguncji Eugena Polańskiego w polskiej, dwóch mistrzów Niemiec z Borussi Dortmund – Roberta Lewandowskiego z Pruszkowa i Jakuba Błaszczykowskiego z Częstochowy. Być może na boisku w Gdańsku równie często jak po polsku będzie się mówiło po niemiecku.

Ale najważniejsze jest oczywiście to, że wreszcie wypadałoby wygrać.

Szesnaście meczów, dwanaście porażek, cztery remisy. Straciliśmy 29 bramek, strzeliliśmy siedem. Z siedmiu zdobywców goli dla Polski żyje jeszcze dwóch – Robert Gadocha i Zbigniew Boniek. On pokonał niemieckiego bramkarza jako ostatni, w maju 1980 r., w przegranym 1:3 spotkaniu we Frankfurcie. Większość dzisiejszych reprezentantów Polski urodziło się później. Krótko mówiąc – prehistoria.

Pierwszy mecz Niemcy – Polska odbył się w niedzielę, 3 grudnia 1933 r. Kanclerzem Rzeszy był od stycznia Adolf Hitler. Polacy wyjechali do Berlina w piątek rano, pociągiem z Warszawy. 16 zawodników, kapitan związkowy Józef Kałuża, prezes PZPN generał Władysław Bończa-Uzdowski, kilku członków zarządu PZPN na własny koszt oraz dziesięciu dziennikarzy sportowych. Zawodnicy trenowali tego samego dnia, ale całą sobotę spędzali jak turyści. Gospodarze pokazali im miasto, budowany na igrzyska olimpijskie stadion i instytut wychowania fizycznego. Polacy w Poczdamie zwiedzali pałace i spacerowali po parku. Wieczór poprzedzający mecz spędzili w kabarecie Wintergarten. Cały czas towarzyszyli im niemieccy działacze piłkarscy.

Na stadionie zebrało się 40 tysięcy widzów, a w loży honorowej miejsca zajęli członkowie rządu, z ministrem propagandy Josephem Goebbelsem. Był ambasador Polski Józef Lipski. Pierwsi na boisko wybiegli Polacy. Mieli na sobie czerwone swetry, chroniące przed zimnem, pod nimi białe koszulki. Kiedy orkiestra zaczęła grać Mazurka Dąbrowskiego, wszyscy wstali, wyciągając ręce w hitlerowskim pozdrowieniu. Potem wbiegli Niemcy, w koszulkach bordo i białych spodenkach. Orkiestra podała ton, kibice z wyciągniętymi prawymi rękami zaintonowali „Deutschland, Deutschland über alles". Na masztach wisiały trzy rodzaje flag – niemieckie, polskie i czerwone z czarną swastyką na białym tle.

Pozostało 90% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał