1948. Molier. Do Warszawy w gruzach, w różowym ceglanym pyle przyjechał sam wielki Louis Jouvet ze „Szkołą żon". Nie był zbyt zachwycony odbiorem. „Tu chyba zabili wszystkich, którzy mówili po francusku" – powiedział, sądząc po braku reakcji na poszczególne puenty. Przedstawienie było pyszne. Jouvet – współtwórca wielkiej reformy razem z Dullinem i Copeau – ponad naszą miarę. Chociaż przypominam sobie Janka Kreczmara palącego w przerwie sporta w szklanej lufce jak wzruszał ramionami – „Władziula by to lepiej zagrał". Władziula, czyli Grabowski. Ja natomiast pomyślałem, że jeżeli za 30 lat zagram Arnolfa, to znaczy, że słusznie zostałem aktorem. No i co?
1978. Molier. Równo 30 lat później grałem Arnolfa w „Szkole żon" w Teatrze Narodowym. Uznałem, że doszedłem tam, gdzie zamierzałem. Ubrany byłem w żakiet, tylko do jednej sceny – małżeńskich maksym wygłaszanych przez Agnieszkę – wkładałem kostium molierowski z peruką. Myślę, że to był dobry pomysł reżysera Kulczyńskiego. Nie będę opisywał, jak grałem, bo to nieskromnie.
2011. Molier. Zabawne, że na premierze w Polskim było trzech Arnolfów – Seweryn na scenie, Englert i ja na widowni.
1978. Molier. Arnolf jest rolą, która słynie z największej ilości tekstu. Słów tam więcej niż w „Hamlecie". Nigdy nie miałem kłopotów z pamięcią, ale bywają chwile, przeważnie koło setnego przedstawienia, kiedy gra się mechanizuje i łatwo o sypkę. I mnie się to zdarzyło. Gram spokojnie, wyrzucam z siebie fontanny tekstu i nagle dziura. Czarna pustka. Co ja dalej mówię? Pamiętam takie dziury. Nawet u mistrza pamięci Zelwera, tyle że on potrafił pytać się publiczności: „Co ja mówię? Co ja mówię?". Ja nie pytałem się publiczności, tylko podszedłem do kulisy, gdzie była ukryta suflerka, słynna Tamara – miała ksywkę Czarna Tamara – i ją pytam. Ona w tym czasie myślami była daleko, bo robiła sweter na drutach. Spojrzała na mnie: „Boże! Poszukaj sam!" i daje mi egzemplarz. „Nie mam okularów" – mówię. A Agnieszka – Małgosia Zajączkowska – sama na scenie zaczyna śpiewać piosenkę o kotku – bardzo przytomnie. „Weź moje" – Tamara daje mi swoje okulary. Nic przez nie nie widzę. Tamara ucieka za kulisy. Ja usiłuję coś przeczytać. W końcu trafiam na znajome słowo i lecimy dalej – wchodzę na scenę. Tam nieprzytomna ze strachu Małgosia i... gramy! Wypadek był o tyle niespodziewany, że słynąłem z dobrej pamięci. Już więcej mi się to nie zdarzyło, ale rację miał Jerzy Leszczyński, który powiedział: „Teatr się skończył, od kiedy Julek (Osterwa) wyrzucił suflera za kulisy". Ja, jeszcze na początku, grałem z budą – cóż to była za wygoda!