Przez ostatnie sześć miesięcy żyjemy od ostatniej szansy do ostatniej szansy. W tym tygodniu mieliśmy, jeżeli dobrze liczę, osiem bilateralek na najwyższym szczycie najostatniejszej szansy, szczyt Europejskiego Banku Centralnego, szczyt ministrów finansów i ten najważniejszy, ciągnący się dwa dni, okrzyknięty szczytem szczytów.
Polityka rządzi się dziś zrywami. Od szarpnięcia do szarpnięcia. Z narracji przywódców zniknęły takie słowa jak dyplomacja, długoterminowe planowanie, wizja. Zostały tylko: wzmożone działania, polityka ratunkowa, gaszenie pożarów. Zamiast stanowisk negocjacyjnych jest wykładanie brutalnej prawdy. Premier David Cameron mieni się buldogiem brytyjskich interesów. Minister Radek Sikorski nie jedzie na rozmowy ministrów, tylko karczować nam miejsce w nowej Europie. Obserwatorzy już niczego nie obserwują, tylko wszystkie oczy są zwrócone na... a rynki jedyną nadzieję pokładają w Angeli Merkel. Może to takie czasy. Poetyka tabloidu, a może tylko wyraz bezsilności świata polityki. Prezydenci, kanclerze, premierzy, ministrowie osiągnęli już apogeum swoich możliwości. To kres polityki, jaką znaliśmy. Gdzie kilku przywódców za zamkniętymi drzwiami jest w stanie zmienić bieg dziejów. Cokolwiek naprawić. Nawet jeżeli coś przyjdzie im do głowy, to i tak muszą wcześniej wykonać telefon do szefów największych banków i agencji ratingowych.
Kiedy w poniedziałek w Brukseli pozbierane zostaną korki od szampana, okaże się, że nieważne, jak mocno przyciskaliśmy pedał, nieważne, jak nazywaliśmy ten szczyt, nurt procesów rynkowych bowiem jest tam, gdzie był. Europa dalej tonie w długach, struktura finansów publicznych jest w rozsypce, a związki zawodowe dalej trzymają pistolet przy skroni rządu. Przez kilka ostatnich tygodni naczytaliśmy się wielu katastroficznych wizualizacji świata po rozpadzie strefy euro. Oczywiście braliśmy poprawkę na zbliżający się szczyt. Mało kto wierzył, że po załamaniu rozmów świat wróci do stanu sprzed Maastricht, Shengen, Rzymu, z Unią Węgla i Stali włącznie. Groźby odbieraliśmy bardziej jak straszak, czy jak kto woli, smar dla zatartych silników europejskiej polityki. I nie na tym polegał fałsz.
Rzecz w tym, że nikt nie pokusił się o symulację stanu finansów, o oszacowanie, w jakiej Europie przyjdzie nam żyć, jeżeli ostatnia szansa została ostatecznie wykorzystana. Ile kosztować będzie nas federalna Europa i tworzenie nowej biurokracji, ile zapłacimy za kolejne kroplówki dla coraz bardziej sztucznego tworu, jakim jest euro, ile kosztować będą rekompensaty za utratę suwerenności. Jak na PKB i poziom życia milionów Europejczyków wpłyną drastyczne oszczędności, których wymaga dostosowanie budżetów do trzyprocentowego limitu deficytu. Europę tak czy owak czekają lata protestów, nowych ekstremizmów politycznych. Wszystko to, co zostało wpisane w koszty rozpadu strefy euro, z powodzeniem możemy wpisać w koszty reanimacji euro. Szczyt nie powie nam, jak odzyskać konkurencyjność i przywrócić Unii przewagę technologiczną nad szybko goniącą nas Azją i Ameryką Południową. Nie staniemy się ani bardziej innowacyjni, ani mniej rozrzutni, jeżeli chodzi o świadczenia socjalne. Wyciągnięte za uszy euro za rok będzie znowu w stanie agonii.
Czas, żeby to wreszcie ktoś głośno powiedział. Światem nie rządzą już politycy. Nieważne, jak bardzo próbują zmagać się z rynkowym żywiołem, bo na koniec o naszym losie i tak zdecyduje fizyka. Siła przyciągania. Co ma spaść, to wcześniej czy później będzie leżeć.