„Będziemy mieli wspólnego monarchę, wspólną walutę, ale nie będziemy przyjmować dyktatu Westminsteru dla Szkocji, a szkoccy posłowie w Izbie Gmin nie będą wsadzać swojego nosa w sprawy Anglii". Tak w niedawnym wywiadzie dla telewizji Sky wyobrażał sobie niepodległość Szkocji lider Szkockiej Partii Narodowej (SNP) i pierwszy minister w lokalnym rządzie Szkocji Alex Salmond. „Bardzo dobrze – mówi mu na to premier Wielkiej Brytanii David Cameron. – Rozpisujemy referendum i niech większość Szkotów decyduje. Byle szybko, najlepiej w przyszłym roku".
Cameron i Salmond chcieliby zaprezentować swój spór o termin referendum w sprawie niepodległości Szkocji jako starcie „tytanów brytyjskiej polityki", historyczny konflikt wartości między tradycyjnymi zwolennikami brytyjskiej unii a nowoczesnymi spadkobiercami Bravehearta, którzy wreszcie mają szansę oderwać się od znienawidzonej Anglii.
Głodowa, antykatolicka unia
Brzmi to bardzo atrakcyjnie, zwłaszcza dla mediów, ale – jakby powiedzieli Szkoci – it's a load of keech. Anglicy mówią: load of crap, co na jedno wychodzi. Nie będzie niepodległej Szkocji ani w przyszłym roku, ani w następnym, ani w dającej się przewidzieć przyszłości, i to nie dlatego, że angielski „okupant" na to nie pozwoli. Nie będzie, bo Szkoci jej nie chcą. W obecnej walce politycznej między Holyrood, jak nazywa się siedzibę szkockiego parlamentu w Edynburgu, a londyńskim Westminsterem Szkotom chodzi o to samo, co zwykle w stosunkach z Anglikami: jak zachować maksymalne korzyści finansowe z brytyjskiej unii, poszerzając sferę własnej niezależności politycznej i narodowej, budząc wobec siebie sympatię całego świata i stawiając silniejszego partnera w trudnym położeniu. W osobie szefa lokalnego rządu Alexa Salmonda Szkoci znaleźli mistrza tej polityki.
Unia szkocko-angielska w 1707 roku zrodziła się z głodu, religii i wojny. Szkocja głodowała na skutek kilku kolejnych klęsk nieurodzaju i była bankrutem po nieudanych próbach ustanowienia kolonii na terenach obecnej Panamy. Anglia prowadziła wojnę z Francją i nie chciała sojuszu swojego północnego sąsiada z Ludwikiem XIV. Dla sporej części elit w Anglii i Szkocji stworzenie unii było szansą na wyparcie po wsze czasy wpływów katolickich z Wysp Brytyjskich. Przeciętni Szkoci nie chcieli tej unii – do dziś każde szkockie dziecko zna słowa wielkiego narodowego poety Roberta Burnsa o „garstce łajdaków", którzy sprzedali Szkocję „za angielskie złoto" – i zapewne dzięki wierności tradycji Szkotom udało się zachować nie tylko tożsamość narodową, ale również odrębne instytucje: prawo, system edukacyjny i prezbiterianizm jako główne wyznanie religijne. Dziś większość Szkotów nie powie o sobie „Brytyjczyk", a odrębność instytucjonalną swojego kraju uważa za oczywistość.
Jednak unia z 1707 roku nie była – wbrew mitologii szkockiej – początkiem angielskiej okupacji, ale jednego z najbardziej udanych związków państw w historii świata. Szkotom dała klucz do udziału w imperium brytyjskim. Anglikom zapewniła bezpieczeństwo u północnych granic i podarowała nieproporcjonalnie wysoki jak na ludność Szkocji wkład intelektualny w imperium. – Większość wynalazków, które w ogóle do czegokolwiek przydają się człowiekowi, została wymyślona przez Szkotów – powiedział mi Alex Salmond, gdy spotkałem się z nim przed kilku laty w Glasgow i oczywiście jest to przesada, ale tylko nieznaczna. Szkoci stworzyli i kontrolowali finanse Wielkiej Brytanii, najwięksi myśliciele szkockiego oświecenia, tacy jak Francis Hutcheson, Adam Smith czy David Hume stworzyli podwaliny brytyjskiej polityki, gospodarki i dyplomacji. James Watt wymyślił maszynę parową, bez której nie byłoby rewolucji przemysłowej.
Szczególnie kuriozalnie brzmią pretensje Szkotów do bycia „ofiarą" imperium brytyjskiego. Imperium w chwili swojej największej świetności kontrolowało jedną trzecią globu i było skomplikowanym organizmem, który obok cywilizacyjnych osiągnięć niósł podbitym ludom zniewolenie i okrutne zbrodnie. Szkoci zasłużyli się i w jednym, i w drugim: Mungo Park i David Livingstone odkrywali nowe lądy w Afryce, szkoccy prezbiterianie kolonizowali Irlandię Północną, to ich potomkowie są dziś najbardziej zagorzałymi zwolennikami unii Ulsteru z Londynem, to również w Szkocji – co wydaje się paradoksalne, ale gdy przyjrzeć się historii, jest całkiem zrozumiałe – konflikt północnoirlandzki do dziś przybiera najbardziej barbarzyńskie formy. Wystarczy iść na mecz Celticu i Glasgow Rangers.
Pieniądze i narodowa godność
– to dwa główne nurty debaty na temat niepodległości Szkocji, która co jakiś czas nabiera kolorów. Jednak zwykle w tle kryje się polityka, i to w czysto oportunistycznym wymiarze. Tym razem sygnał dał David Cameron, brytyjski premier i lider Partii Konserwatywnej i Unionistycznej (o tym drugim członie nazwy często się zapomina), który dwa tygodnie temu wezwał lidera SNP do rozpisania referendum jak najszybciej – najlepiej w przyszłym roku. Media zwracały uwagę na oportunizm brytyjskiego premiera – Cameron chce zapewne wykorzystać obawy Szkotów przed zerwaniem Unii w czasie obecnego kryzysu w Europie oraz symboliczny efekt londyńskich igrzysk olimpijskich, podczas których zapewne wzrosną na moment nastroje patriotyczne, kto wie - może nawet wróci moda na „brytyjskość". Z tych samych powodów Salmond chce odsunięcia terminu referendum jak najdalej w czasie (Cameron mówi, że Salmond jest zwolennikiem „neverendum"), zdając sobie sprawę, że nie ma szans na zdobycie większości dla niepodległości. A nie ma ich – paradoksalnie – ze względu na sukces, jakim okazały się ostatnie lata samodzielnych rządów Szkocji.