Irina, gdyby mogła, zabrałaby ze sobą z Polski do rodzinnej Rosji tramwaje. Pociągi i autobusy zresztą też, bo to dla niej wcielenie nowoczesności, czystości i punktualności.
Elena z Białorusi – polskich kierowców, którzy zwalniają na widok pieszych i rowerzystów.
Dwudziestojednoletnia Marika z Ukrainy – haftowane koszule i czarne spódnice, ukraiński strój ludowy, w jakim zaprezentowały się dziewczyny w jednej z przemyskich szkół. Wykładowym językiem w szkole był jej ojczysty. Kiedy zobaczyła te Ukrainki, urodzone przecież w Polsce, zrobiło się jej trochę głupio. Im się chciało, a u niej w kraju nikt by tak się nie wystroił. Szkoda, powtarzała, że nie trafiłam tu kilka miesięcy wcześniej, przed swoim ślubem, bo aż zamarzyło się jej wesele w takim stylu. Z tradycyjnymi tańcami i śpiewem.
Oleg, też z Ukrainy, w przeciwieństwie do Iriny, Eleny i innych uczestników programu Study Tours to Poland, niekryjących zachwytu naszym krajem od początku dwutygodniowej w nim wizyty, zachowywał dystans. I dalece posuniętą nieufność. Za ładne to było, zbyt dobrze zorganizowane, jak w reklamowym folderze. Drażniło go, że koleżeństwo tak łatwo daje się wziąć na lep gospodarzom. Dopiero gdy z całą grupą trafił do gimnazjum w cieszącej się nie najlepszą renomą dzielnicy Katowic, wypełnionego tak zwaną trudną młodzieżą, zrozumiał, że nikt go nie kantuje. – Zupełnie jak u nas – mówił prawie wzruszony, patrząc na zdezelowane sprzęty i grzyb na suficie.
Zza kulis
I o to chodzi – mówi Jerzy Rejt, dyrektor programu Study Tours to Poland. Program Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności, administrowany przez Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego, a realizowany przez Fundację Edukacji dla Demokracji, którą Rejt kieruje – ma pokazać przybyszom z Rosji, Ukrainy, Białorusi i Mołdawii prawdziwą twarz współczesnej Polski. – Idea jest taka: prezentujemy realny obraz kraju, który ma za sobą gospodarczą transformację i jest już członkiem Unii Europejskiej. Pozytywny i negatywny bilans ostatnich dwudziestu lat, odległy od laurki – ciągnie Rejt, otwierając komputer. Siedzimy w biurze fundacji – kilka ciasnych pokoi, parter galeriowca na warszawskim Nowolipiu. Trochę trudno uwierzyć, że wczoraj zmieściło się tutaj dwadzieścia kilka osób – kolejna grupa odwiedzających. Rocznie jest ich średnio 600. Easterners – sąsiedzi z Europy Środkowej i Wschodniej, którzy jeszcze nie są członkami Unii. Ponad 400 profesjonalistów, jak określają ich gospodarze programu, czyli przedstawicieli różnych zawodów, samorządowcy, działacze organizacji pozarządowych. Do tego około 200 studentów.
– Model jest taki: ogłaszamy nabór w Internecie, w formie otwartego konkursu – opowiada Rejt. – Studenci zgłaszają się sami. Chcieliśmy uniknąć wyznaczania kandydatów przez uczelnianych wykładowców. To gwarantuje, że aplikację wypełnią ci, którzy rzeczywiście są zainteresowani przyjazdem. Spośród tysiąca zgłoszonych uczestników przyjmujemy dwustu, najlepszych spośród najlepszych, którymi na miejscu zaopiekują się doświadczone polskie organizacje pozarządowe. Blisko dwie trzecie spośród uczestników nie było nigdy wcześniej w naszym kraju.
Teraz mają szansę zajrzeć za kulisy. Program układa się w taki sposób, by pokazać możliwie najszerszy obraz Polski, stawiając na bezpośrednie kontakty. Jest więc wizyta w Sejmie lub w gabinetach prezydentów miast, ale i wycieczka do radia czy telewizji, spotkanie z rówieśnikami na polskich uczelniach, w ośrodkach pomocy społecznej, NGOsach. Tam nigdy nie trafiliby z wycieczką turystyczną. Poza tym kino, teatr, wyjście na miasto. – Bierzemy też jak najbardziej pod uwagę życzenia uczestników. Chcemy, by zobaczyli przede wszystkim to, czym szczególnie się interesują – podkreśla Rejt.
Studenci, bardzo przecież młodzi, podczas pierwszej wizyty w Polsce chłoną wrażenia jak gąbka. Im bardziej są dociekliwi, im mocniej wchodzą w interakcje z miejscowymi, tym lepiej. Organizatorzy przyglądają się temu dyskretnie, typując najaktywniejsze jednostki. To – jak mówi się w programowym slangu – diamenty. Po powrocie do siebie mają szansę zostać najlepszymi ambasadorami naszego kraju. Warto w nich inwestować. Wiele diamentów chce wrócić, aplikuje na studia, staże i stypendia.
Otwartym tekstem
Po każdej edycji programu skrzynki e-mailowe organizatorów puchną od nowych wiadomości. Profile uczestników na Facebooku godzinami świecą się na zielono.
Piszą:
„Chciałabym, aby w naszym kraju Duma (w szczególności w zakresie wynagrodzenia deputowanych i warunków ich pracy) przypominała Sejm".