Trudno w to uwierzyć, ale są na świecie naukowcy, którzy zawodowo zajmują się lekturą zamieszczanych w prasie... nekrologów. I dochodzą do zaskakujących wniosków.
W połowie sierpnia tego roku grupa socjologów z amerykańskiego Uniwersytetu Karoliny Południowej przedstawiła wyniki bardzo ciekawych badań. Naukowcy przejrzeli nekrologi najbardziej znanych i szanowanych postaci, publikowane na przestrzeni lat w „The New York Timesie". Wybrano po 20 numerów gazety z 5 konkretnych roczników – 1900, 1925, 1950, 1975 i 2000. Okazało się, że co ćwierć wieku gwałtownie rosła liczba nekrologów sportowców, aktorów, piosenkarzy, satyryków. Słowem: celebrytów. W 1900 r., wśród licznych profesji reprezentowanych wśród nieboszczyków, celebryci zajmowali dopiero siódme miejsce. 25 lat później – piąte. W 1950 r. – trzecie. A w latach 1975 i 2000 królowali już niepodzielnie. „Najbardziej uderzające jest to, że wraz z rosnącą liczbą celebrytów na stronach z nekrologami szybko malała też liczba ogłoszeń o śmierci osób duchownych. Oto, jak sekularyzowało się amerykańskie społeczeństwo" – stwierdził kierujący badaniami prof. Patrick Nolan.
Celebryci są obiektem naszego zainteresowania i podziwu już nie tylko za życia, ale i po śmierci.
Gdy Lady Diana zginęła w wypadku samochodowym w Paryżu, świat ogarnęła histeria, w której bodaj tylko Elżbieta II zachowała zimną krew. Gdy organizm Michaela Jacksona nie wytrzymał wieloletniego faszerowania chemikaliami, szlochali Amerykanie, Hindusi, Francuzi i Kolumbijczycy, szlochały zwierzęta, a nawet pluszowe misie. Jeżeli ktoś miał jeszcze wątpliwości, czy do kategorii „celebryci" należało także zaliczyć Steve'a Jobsa, założyciela Apple'a, reakcja fanów na jego odejście chyba je rozwiała. Tak, Jobs był celebrytą. Owszem, wyjątkowym, nie kultywującym swojej sławy z taką pieczołowitością jak Paris Hilton i nieco bardziej zasłużonym dla ludzkości niż Ola Kwaśniewska, ale jednak celebrytą.
Bo tylko celebryci są w dzisiejszych czasach traktowani przez pospólstwo niczym półbogowie – tacy sami, jak my wszyscy, choć inni. Wyglądający tak samo jak my, lecz lepiej. Kupujący ubrania i samochody – tak jak my – lecz droższe. W weekendy bawiący się – dokładnie tak jak my – w klubach, lecz w tych modniejszych.
Dla zwykłych ludzi poznawanie obyczajów celebrytów jest czymś w rodzaju świeckiej teologii. Wiemy o nich dużo, ale jeszcze nie wiemy wszystkiego. Otacza ich delikatna mgiełka tajemnicy, którą chcielibyśmy przeniknąć, dotknąć najbardziej skrywanych szczegółów ich życia, odkryć sekret ich quasi boskiego statusu. Chcielibyśmy się dowiedzieć, czy mają kłopoty z nadwagą – tak jak my. Czy zdarzają im się zatwardzenia i biegunki – tak jak nam. Czy się upijają. Czy zdradzają swoje żony i swoich mężów. Czy kłamią. Czy szanują ojca swego i matkę swoją. Oczekujemy od nich pełnej prawdy i jawności, a oni – ku naszej uciesze – łaskawie odkrywają najgłębsze zakamarki swojego żywota. Tak, mamy zatwardzenia. Tak, zdradzamy swoje żony. Tak, biją nas mężowie. Celebryci wiedzą, iż tylko w ten sposób – mówiąc prawdę, tylko prawdę i całą prawdę – mogą podtrzymać nasze zainteresowanie i naszą sympatię. Boją się bowiem wygnania z Olimpu. Ileż to półbogów zostało w przeszłości relegowanych do roli zwykłych śmiertelników, których nie stać nawet na cotygodniowy wypad do japońskiej restauracji?
Ekshibicjonizm jest odruchem obronnym każdego celebryty, a nam wydaje się, że to takie naturalne i szczere, że ekshibicjonizm jest dobry sam w sobie, że jest pożądaną cechą charakteru, tak jak tolerancja, altruizm czy empatia. A skoro jest dobry i pożądany, to może powinniśmy naszych półbogów w owym ekshibicjonizmie naśladować?