Półbogowie w negliżu

Kiedyś, aby zyskać sławę, trzeba było coś zrobić. Dzisiaj wystarczy coś pokazać

Publikacja: 06.10.2012 01:01

Sukces premiera Camerona:?„Trafiłem do »Late Show with Letterman!«” ap

Sukces premiera Camerona:?„Trafiłem do »Late Show with Letterman!«” ap

Foto: AP

Trudno w to uwierzyć, ale są na świecie naukowcy, którzy zawodowo zajmują się lekturą zamieszczanych w prasie... nekrologów. I dochodzą do zaskakujących wniosków.

W połowie sierpnia tego roku grupa socjologów z amerykańskiego Uniwersytetu Karoliny Południowej przedstawiła wyniki bardzo ciekawych badań. Naukowcy przejrzeli nekrologi najbardziej znanych i szanowanych postaci, publikowane na przestrzeni lat w „The New York Timesie". Wybrano po 20 numerów gazety z 5 konkretnych roczników  – 1900, 1925,  1950, 1975 i 2000. Okazało się, że co ćwierć wieku gwałtownie rosła liczba nekrologów sportowców, aktorów, piosenkarzy, satyryków. Słowem: celebrytów. W 1900 r., wśród licznych profesji reprezentowanych wśród nieboszczyków, celebryci zajmowali dopiero siódme miejsce. 25 lat później – piąte. W 1950 r. – trzecie. A w latach 1975 i 2000 królowali już niepodzielnie. „Najbardziej uderzające jest to, że wraz z rosnącą liczbą celebrytów na stronach z nekrologami szybko malała też liczba ogłoszeń o śmierci osób duchownych. Oto, jak sekularyzowało się amerykańskie społeczeństwo" – stwierdził kierujący badaniami prof. Patrick Nolan.

Celebryci są obiektem naszego zainteresowania i podziwu już nie tylko za życia, ale i po śmierci.

Gdy Lady Diana zginęła w wypadku samochodowym w Paryżu, świat ogarnęła histeria, w której bodaj tylko Elżbieta II zachowała zimną krew. Gdy organizm Michaela Jacksona nie wytrzymał wieloletniego faszerowania chemikaliami, szlochali Amerykanie, Hindusi, Francuzi i Kolumbijczycy, szlochały zwierzęta, a nawet pluszowe misie. Jeżeli ktoś miał jeszcze wątpliwości, czy do kategorii „celebryci" należało także zaliczyć Steve'a Jobsa, założyciela Apple'a, reakcja fanów na jego odejście chyba je rozwiała. Tak, Jobs był celebrytą. Owszem, wyjątkowym, nie kultywującym swojej sławy z taką pieczołowitością jak Paris Hilton i nieco bardziej zasłużonym dla ludzkości niż Ola Kwaśniewska, ale jednak celebrytą.

Bo tylko celebryci są w dzisiejszych czasach traktowani przez pospólstwo niczym półbogowie – tacy sami, jak my wszyscy, choć inni. Wyglądający tak samo jak my, lecz lepiej. Kupujący ubrania i samochody – tak jak my – lecz droższe. W weekendy bawiący się – dokładnie tak jak my – w klubach, lecz w tych modniejszych.

Dla zwykłych ludzi poznawanie obyczajów celebrytów jest czymś w rodzaju świeckiej teologii. Wiemy o nich dużo, ale jeszcze nie wiemy wszystkiego. Otacza ich delikatna mgiełka tajemnicy, którą chcielibyśmy przeniknąć, dotknąć najbardziej skrywanych szczegółów ich życia, odkryć sekret ich quasi boskiego statusu. Chcielibyśmy się dowiedzieć, czy mają kłopoty z nadwagą – tak jak my. Czy zdarzają im się zatwardzenia i biegunki – tak jak nam. Czy się upijają. Czy zdradzają swoje żony i swoich mężów. Czy kłamią. Czy szanują ojca swego i matkę swoją. Oczekujemy od nich pełnej prawdy i jawności, a oni – ku naszej uciesze – łaskawie odkrywają najgłębsze zakamarki swojego żywota. Tak, mamy zatwardzenia. Tak, zdradzamy swoje żony. Tak, biją nas mężowie. Celebryci wiedzą, iż tylko w ten sposób – mówiąc prawdę, tylko prawdę i całą prawdę – mogą podtrzymać nasze zainteresowanie i naszą sympatię. Boją się bowiem wygnania z Olimpu. Ileż to półbogów zostało w przeszłości relegowanych do roli zwykłych śmiertelników, których nie stać nawet na cotygodniowy wypad do japońskiej restauracji?

Ekshibicjonizm jest odruchem obronnym każdego celebryty, a nam wydaje się, że to takie naturalne i szczere, że ekshibicjonizm jest dobry sam w sobie, że jest pożądaną cechą charakteru, tak jak tolerancja, altruizm czy empatia. A skoro jest dobry i pożądany, to może powinniśmy naszych półbogów w owym ekshibicjonizmie naśladować?

Wysokie cokoły dla małych ludzi

Ekshibicjonizm jest dzisiaj najprostszą drogą do sławy. A niekiedy także drogą do całkiem przyjemnej fortuny. To ścieżka nie pozbawiona zasadzek, ale z drugiej strony niewymagająca zbyt dużego zachodu. Krótko mówiąc: idealnie pasująca do naszego wyobrażenia o raju na ziemi, w którym sukces przychodzi łatwo i szybko.

Niegdyś trzeba było się nieco wysilić. Egipscy faraonowie musieli upstrzyć pustynię gigantycznymi stożkami, a po śmierci poddać się skomplikowanym zabiegom balsamistów, by ktokolwiek zapamiętał, jak się nazywali, z jakiej dynastii pochodzili i czym się wsławili. A i tak odczytanie hagiografii zapisanych w hieroglifach zabrało współczesnym archeologom nieco czasu (żaden ze starożytnych władców nie wpadł na to, by napisy na sarkofagach zmieścić w 140 znakach i od razu przetłumaczyć je na angielski). Chociaż, przyznajmy, faraonowie w gruncie rzeczy sami się nie przemęczali, nie dźwigali wszak osobiście tych wszystkich głazów. Ale czy dzisiaj jest inaczej? Czy Lady Gaga sama szyje sobie wdzianka z płatów wołowiny?

Co innego pewien ubogi szewc imieniem Herostrates, który wziął wszystko we własne ręce. Tak bardzo chciał znaleźć się w annałach cywilizacji helleńskiej, iż podłożył ogień pod świątynię Artemidy w Efezie, jeden z ówczesnym siedmiu cudów świata. Herostrates nie napisał żadnej tragedii ani komedii, nie wyrzeźbił muskularnej sylwetki dyskobola, nie ułożył żadnej mozaiki. Czuł jednak nieodpartą potrzebę uczynienia czegoś, co przyniesie mu pozagrobową sławę. Herostrates przeszedł do historii jako destruktor Artemizjonu, choć za swój niegodny postępek zapłacił głową.

Wydarzenie to miało miejsce roku 356 r. przed Chrystusem. W literaturze – zarówno popularnej, jak i naukowej – uchodzi za pierwszy przypadek chorobliwej pogoni za famą. Przypadek nader drastyczny, nawet jak na dzisiejsze standardy, kiedy to niektóre gwiazdy ekranu i estrady osiągają ekstremum poświęcenia, pokazując się bez makijażu na okładkach kolorowych magazynów.

Celebrytą co się zowie był Lord Byron, angielski poeta romantyczny, znany nie tylko ze swojego „Don Juana" i udziału w wojnie o niepodległość Grecji, lecz również z niezliczonych romansów, dzieci płodzonych tu i ówdzie, frywolnego podejścia do pieniędzy i niebywałego ciągu do sławy. Autorka biografii Byrona Fiona MacCarthy nazwała go „pierwszym europejskim celebrytą ery nowożytnej".

Wkrótce jego śladami podążył Franciszek Liszt, wybitny węgierski pianista, który wśród swoich słuchaczy (a przede wszystkim słuchaczek) w Wiedniu, Paryżu i Rzymie wywoływał stany ekstatyczne, gdy tylko jego smukłe palce zbliżały się do klawiszy. Jak przypomina w monumentalnej biografii Liszta Alan Walker, brytyjski profesor muzykologii, fanki wirtuoza wyrywały sobie jego jedwabne rękawiczki i chusteczki – tak jak dzisiejsze nastolatki marzą o tym, by podnieść z ziemi jeden włos z grzywki Justina Biebera.

Coraz większej liczbie artystów i pisarzy nie wystarczała już „zwykła" sława. By się wyróżnić w tłumie geniuszy, potrzebowali jakiegoś dodatku, czasem drobnej ekstrawagancji, czasem grubego skandalu. Salvador Dalí potrzebował spiczastych wąsów i wymyślnych min. Pablo Picasso – haremu kobiet, które z lubością poniżał. Ernest Hemingway nie zadowalał się maszyną do pisania – polował na lwy i pozował do zdjęć z najsłynniejszymi hiszpańskimi toreadorami. James Dean nie chciał być wyłącznie aktorem, marzył też o rywalizacji w wyścigach samochodowych.

Ich sława nabierała nowego wymiaru, lecz u jej korzeni zawsze leżał wielki talent i nadzwyczajny intelekt. Byron był wspaniałym poetą. Liszt – być może największym pianistą w dziejach muzyki. Dalí nie musiał wcale eksperymentować ze swoją fizjonomią – wystarczyło, że namalował płonącą żyrafę i kilka lejących się zegarków. Hemingway nie musiał jeździć na safari i upijać się kubańskim rumem – „Komu bije dzwon" oraz „Stary człowiek i morze" zapewniły mu miejsce w panteonie XX-wiecznej literatury. A Dean nie musiał ginąć w wypadku samochodowym w wieku 24 lat – nieśmiertelność dał mu „Buntownik bez powodu". Nie wspominając już ludzi, którzy za życia nie zdążyli posmakować sławy – jak Edgar Allan Poe, Franz Kafka czy bliższy współczesnym miłośnikom literatury sensacyjnej Stieg Larsson, twórca trylogii „Millennium".

Dziś mamy do czynienia ze zjawiskiem odwrotnym. Dla Paulo Coelho, miernego pisarza, który 100 lat temu mógłby co najwyżej pisać powieści w odcinkach dla tygodników plotkarskich, literatura jest jedynie dodatkiem do sławy. Anna Kurnikowa, słynna rosyjska tenisistka, na korcie osiągnęła niewiele, święciła za to triumfy jako modelka. Sienna Miller, bardzo przeciętna aktorka z USA, stała się rozpoznawalna nie dzięki jakiejś ważnej roli, lecz dzięki romansowi ze swoim brytyjskim kolegą po fachu Judem Law. Wtedy zaczęła udzielać odważnych w treści wywiadów, pokazywać się w towarzystwie innych celebrytów, i po czasie sama została wessana do tego grona. Dorota Nieznalska byłaby, nomen omen, kompletnie nieznana, gdyby nie pewien penis wpisany w krzyż, który nagłośnił jej artystyczne „dokonania". A Lady Gaga za 50 lat będzie pamiętana ze swojej rzeźnickiej kreacji, ale nikt nie będzie w stanie wymienić tytułu choćby jednego jej szlagieru (chyba że Lady Gaga w roku 2062 będzie śpiewała nadal – przykład Madonny pokazuje, iż na polu długowieczności medycyna czyni ostatnio cuda).

W książce „The Frenzy of Renown" amerykański kulturoznawca Leo Braudy opisuje, jak przez tysiące lat zmieniały się sposoby epatowania sławą, czy raczej – jak się degenerowały. „Kiedyś po prostu sławny był ten, czyje oblicze spoglądało na nas z monet. Później władcy cementowali swoją renomę, stawiając sobie pomniki za życia. Potem nazywali własnym imieniem miasta. A nawet miesiące w kalendarzu. Potem zatrudniali słynnych malarzy, aby ci malowali ich portrety. Po portretach przyszedł czas na książki – albo zamawiane, albo pisane przez sławne osobistości. I tak dalej, aż do naszych czasów, gdy wystarczy mieć sprawnego agenta, specjalistę od public relations, a od biedy i usłużnego blogera, by na co dzień pielęgnować wizerunek człowieka wielkiego formatu". Jak powiedział swego czasu pewien amerykański fachowiec z branży PR: „Moim zadaniem jest budowanie bardzo wysokich cokołów dla bardzo małych ludzi".

Komercjalizacja prywatności

Hierarchia rzeczy godnych pokazania publicznie oraz tych, które nie są tego warte, została wywrócona do góry nogami. A może wręcz całkowicie skasowana – jak uważa na przykład niemiecki historyk sztuki Benjamin Buchloh. Gdy upadają hierarchie, rozplenia się chaos. A chaos sprzyja miernotom. W chaosie jednostki prawdziwie utalentowane i mające coś ważnego do powiedzenia albo toną, albo poddają się fali „fałszywej sławy".

Nie rozpatrywalibyśmy dzisiaj dzieł Nieznalskiej w kategorii „sztuki", gdyby nie jej sława – ze sztuką niemająca nic wspólnego. Wartością w malarstwie, literaturze, filmie nie jest już piękno, lecz „nagłośnienie". Agencje zajmujące się promocją książek czy filmów mniej dbają o wydźwięk recenzji, które ukazują się w mediach, a bardziej o ich liczbę, natężenie i poziom hałasu, jaki wytwarzają.

Doświadczeni celebryci nie mają takich zmartwień – dostarczają masom rozrywki poprzez sam fakt, że żyją. Że śpią, że jedzą śniadanie, że idą na zakupy, że trzymają partnerkę za rękę albo pilnują córeczki na placu zabaw. Najczęściej nie mają nic przeciwko temu, by ich codzienne, banalne czynności stały się pożywką dla czytelników tabloidów. To inwestycja lepsza niż jakakolwiek piramida finansowa: życie własnym życiem nie kosztuje nic. Co najwyżej tyle, co wysłanie esemesa do zaprzyjaźnionego paparazzo.

By jednak wejść na ten poziom, trzeba najpierw dokonać czegoś niezwykłego, najlepiej łamiąc jakieś religijne lub obyczajowe tabu, czy też depcząc powszechnie obowiązujące normy etyczne.

Robert Downey Jr., aktor znany m.in. z głównych ról w „Sherlocku Holmesie" i „Iron Manie", w latach 90. odpowiednio się „nagłośnił" dzięki zażyłej przyjaźni z trzema niezbyt statecznymi damami: kokainą, heroiną i marihuaną. Być może nigdy już nie zrobiłby kariery, gdyby nie było zapotrzebowania – ze strony Hollywood oraz celebryckich mediów – na opowieść o aktorze, którzy zszedł do piekieł, by z nich powrócić na szczyty filmowej sztuki. Już oczyszczony i rozgrzeszony, rzecz jasna.

Przydatnym narzędziem w promowaniu samego siebie jest seks – pod każdą postacią. Oprah Winfrey na samym początku swojej telewizyjnej kariery ujawniła, iż była molestowana przez swojego kuzyna i wujka, budując wizerunek ciemiężonej, czarnoskórej dziewczyny, która mimo przeciwności losu stała się jedną z najbardziej rozpoznawalnych (i najzamożniejszych) postaci w show-biznesie. Inna sprawa, że jej talk-show sprowadzał się do wysłuchiwania intymnych szczegółów życia anonimowych współobywateli. Oprah najpierw odsłoniła siebie, by łatwiej jej było przekonywać swoich gości do podobnego kroku.

Inną drogę obrała Kim Kardashian, ucieleśnienie definicji celebryty jako „osoby znanej z tego, iż jest znana", wymyślonej przez amerykańskiego historyka Daniela Boorstina („a person who is well known for his well-knownness"). W połowie ubiegłej dekady Kardashian trafiała do mediów z rzadka, i to tylko dlatego, że przyjaźniła się z Paris Hilton. A zatem w jej wypadku można mówić o „osobie znanej z tego, że zna osobę, która jest znana z tego, że jest znana". Wkrótce jednak kariera Kardashian nagle przyspieszyła. W 2007 roku do Internetu wyciekło – oczywiście, jak zawsze w takich wypadkach, „w tajemniczy sposób" – nagranie wideo, na którym Kim uprawia seks ze swoim partnerem. Skończyło się na własnym reality show, sesji zdjęciowej dla „Playboya", udziale w amerykańskiej edycji „Tańca z gwiazdami" oraz figurze woskowej w nowojorskiej filii muzeum Madame Tussaud (sama Madame Tussaud zapewne przewraca się w grobie).

Madonna nie musiała się uciekać do takich trików, lecz także ona uczyniła z seksu dodatkowy wehikuł dla swojej kariery. Kolejne płyty i kolejne koncerty były zapowiadane za pomocą teledysków i sesji zdjęciowych, na których piosenkarka pokazywała coraz więcej i więcej, w coraz bardziej wyuzdanych pozach i strojach. W 1991 roku ukazał się film „Truth or Dare" (w Europie znany jako „In Bed with Madonna" – „W łóżku z Madonną"), dokumentujący jej tournée Blond Ambition, ze słynną, na poły pornograficzną choreografią. Madonna pozwalała się filmować wszędzie – w pościeli, przy grobie matki, w trakcie rozmów ze współpracownikami. Brytyjski socjolog Ellis Cashmore pisze w książce „Celebrity Culture": „Jej fani nie domagali się aż takich szczegółów, nie wchodzili z butami w życie prywatne Madonny. To ona osobiście otworzyła im wrota do swojego świata. Już nie tylko produkowała muzykę, sama stała się produktem. Madonna skomercjalizowała swoją prywatność".

Piosenkarka skutecznie zatarła granicę między tym, co prywatne, a tym, co publiczne. Granicę, która jeszcze kilkadziesiąt lat temu, nawet w dość rozpasanym świecie pop kultury, była dość wyraźna. Dzisiaj przekraczają ją bez większych wahań piosenkarze, aktorzy, pisarze, coraz częściej także politycy. Za politycznego celebrytę uchodził Bill Clinton, który nie tylko wdawał się w prywatne, cielesne igraszki w publicznym Gabinecie Owalnym, ale też zagrał na saksofonie w telewizyjnym show (jeszcze jako demokratyczny kandydat na prezydenta) i spotkał się (już jako lokator Białego Domu) z młodymi widzami MTV, którzy zadali mu m.in. fundamentalne pytanie o to, czy nosi slipy czy bokserki (odpowiedź brzmiała: „Zazwyczaj slipy"). Ostatnim krzykiem mody jest wizyta w programie Davida Lettermana, legendarnego satyryka i showmena stacji CBS. We wrześniu zawitali do niego przywódcy aż dwóch mocarstw: najpierw Barack Obama (jako pierwszy urzędujący prezydent USA), a potem David Cameron (jako pierwszy urzędujący premier Wielkiej Brytanii). Jeśli kiedyś na kanapie u Lettermana usiądzie królowa brytyjska i zacznie szczerze opowiadać o swoich relacjach z księżną Dianą, będzie to oznaczało, iż kultura ekshibicjonizmu weszła w zupełnie nową fazę – fazę dyktatury.

Dawno, dawno temu nie trzeba było rozbierać własnej duszy na czynniki pierwsze i sprzedawać jej publiczności. I nie trzeba było się obawiać, iż z powodu tej wstrzemięźliwości nasza sława rozpłynie się w powietrzu.

Ted Williams był znakomitym baseballistą, grającym w latach 50. ub. wieku w drużynie Boston Red Sox. Zawsze chciał być sławny, zawsze chciał, by mówiono o nim: „O, idzie Ted Williams, człowiek o najsilniejszym uderzeniu, jakie widział świat". Rzeczywiście, Ted Williams miał w rękach nieprawdopodobną moc.

Powtarzał też jednak, że na swoją sławę pracuje wyłącznie na boisku. Poza nim nie istniał dla nikogo, oprócz rodziny. Nie rozdawał autografów (kibiców uważał za wrednych i dwulicowych), nie udzielał wywiadów (nienawidził dziennikarzy), nie opowiadał żałosnych dowcipów przed kamerami. W czasie II wojny światowej oraz wojny w Korei służył jako pilot, lecz nie obnosił się ze swoim bohaterstwem. Za to związał się z pewną fundacją pomagającą dzieciom chorym na raka, osobiście odwiedzając małych pacjentów w szpitalach i czasami płacąc za ich leczenie. Zawsze nalegał na to, by informacje o jego wizytach nie dostawały się do gazet.

Ale był sławny. Bo nikt tak nie walił kijem w piłkę jak on.

Autor jest publicystą „Uważam Rze"

Trudno w to uwierzyć, ale są na świecie naukowcy, którzy zawodowo zajmują się lekturą zamieszczanych w prasie... nekrologów. I dochodzą do zaskakujących wniosków.

W połowie sierpnia tego roku grupa socjologów z amerykańskiego Uniwersytetu Karoliny Południowej przedstawiła wyniki bardzo ciekawych badań. Naukowcy przejrzeli nekrologi najbardziej znanych i szanowanych postaci, publikowane na przestrzeni lat w „The New York Timesie". Wybrano po 20 numerów gazety z 5 konkretnych roczników  – 1900, 1925,  1950, 1975 i 2000. Okazało się, że co ćwierć wieku gwałtownie rosła liczba nekrologów sportowców, aktorów, piosenkarzy, satyryków. Słowem: celebrytów. W 1900 r., wśród licznych profesji reprezentowanych wśród nieboszczyków, celebryci zajmowali dopiero siódme miejsce. 25 lat później – piąte. W 1950 r. – trzecie. A w latach 1975 i 2000 królowali już niepodzielnie. „Najbardziej uderzające jest to, że wraz z rosnącą liczbą celebrytów na stronach z nekrologami szybko malała też liczba ogłoszeń o śmierci osób duchownych. Oto, jak sekularyzowało się amerykańskie społeczeństwo" – stwierdził kierujący badaniami prof. Patrick Nolan.

Celebryci są obiektem naszego zainteresowania i podziwu już nie tylko za życia, ale i po śmierci.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą