Zbyszewscy, portret podwójny

Wacław i Karol. Świetni, nieznośni, błyskotliwi wygnańcy, odrębne zjawisko w polskiej publicystyce i literaturze gorzkiego XX wieku

Publikacja: 08.12.2012 00:01

Katedra świętego Pawła w dymie, Londyn pod niemieckimi bombami

Katedra świętego Pawła w dymie, Londyn pod niemieckimi bombami

Foto: Corbis

Druga wojna światowa. Bomby spadają na Londyn. Karol Zbyszewski odwiedza Stanisława Mackiewicza, Cat jednak nie wrócił jeszcze do domu; Zbyszewski zostaje przyjęty przez Jadwigę Dziewulską. Wtem rozlega się jęk syren, a zaraz potem dzwonek telefonu.

– Tu Wacław. Czy przypadkiem nie ma u pani mego brata, Karola?

– Jest.

– A co robi?

– Pije kawę.

– Niech mu pani każe natychmiast zejść do schronu.

– Panie Karolu, marsz do schronu.

– Kiedy ja nie chcę.

Niestety, panie Wacku, on się opiera.

– To niech go pani zaprowadzi tam na siłę.

– Halo... jest pan tam jeszcze? Nie mogę go zaprowadzić na siłę, bo jest silniejszy ode mnie.

– To nic zabawnego, pani Eddy.

Karol zawsze był odważniejszy od swego starszego brata. Przed wojną rzuca się w wiry na Wiśle, tworzące się między przęsłami starego, drewnianego, trzeszczącego mostu w Wyszogrodzie; wir obraca nim kilka razy, ku jego uciesze.

– Wy z Warszawy? – pyta ktoś miejscowy.

– Tak. A bo co?

– Tak i myślałem, bo w Warszawie ludzie głupi...

Wacław Alfred Zbyszewski nie rozstaje się ze swą maską przeciwgazową, chowa się w najgłębsze zakamarki Londynu, opuszcza stolicę na noc. Mamy przed oczyma angielską karykaturę z czasów wojny, na której zbiedzeni, ściśnięci ludzie chronią się na stacji kolejki podziemnej, służącej za schron – i zdaje nam się, że możemy rozpoznać wśród tych przerażonych twarzy Wacława właśnie.

Karykatura podpisana jest: „Anglia króluje nad morzami i... podziemiem".

Pamflet nad pamflety

Urodzeni na początku zeszłego stulecia na Humańszczyźnie, od 1915 r. w Kijowie, gdzie zaczynają naukę, na przełomie drugiej i trzeciej dekady w Warszawie, gdzie naukę kończą.

Wunderkind – tak, choć nie w tym stopniu co Adolfa Bocheńskiego, można określić Wacława Alfreda Zbyszewskiego, który od najmłodszych lat, kiedy koledzy kopią piłkę, czyta zachłannie wszystko, co wpada mu w ręce.

Kończy warszawskie Gimnazjum im. Staszica, maturę zdaje celująco, przenosi się na Uniwersytet Jagielloński, aby studiować prawo i ekonomię. Jeszcze jako student zostaje współpracownikiem poważanego tyle przez wiek, co przez tameczne pióra stańczykowskiego „Czasu", gdzie z miejsca punktuje świetnym sprawozdaniem z odczytu marszałka Piłsudskiego.

– Czy to ojciec pana napisał te artykuły w „Czasie" o Piłsudskim? – spyta go zaraz potem na genewskiej sesji Ligi Narodów Stanisław Stroński, najwyraźniej nie wierząc, by mogły one wyjść spod pióra młodzika.

W 1926 r. rozpoczyna pracę w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Dwukrotnie odwiedza ZSRR, potem na placówkach polskich m.in. w Paryżu, Nowym Jorku. Jako pierwszy sekretarz Ambasady RP w Tokio opowiada – według Giedroycia – „okropne anegdoty" o angielskiej ambasadorowej, co prawdopodobnie pomaga mu w odejściu ze służby dyplomatycznej.

– Panie Wacławie! Niech pan nie przychodzi do biura. Proszę tylko o trzy referaty na tematy, które będę panu podawał – mówi permanentnie łamiącemu dyscyplinę urzędniczą Zbyszewskiemu Leon Barański, naczelny dyrektor Banku Polskiego, gdzie WAZ rozpoczął pracę. Referaty są zawsze gotowe przed czasem.

Dyplomata, ekonomista – tak, lecz przede wszystkim: dziennikarz. „Czas", „Przegląd Współczesny", „Słowo", „Bunt Młodych", czyli późniejsza „Polityka". Giedroyc wspomina po latach, że Wacława Zbyszewskiego trzeba było zamknąć podstępem w jednym z pomieszczeń redakcyjnych, aby otrzymać obiecany tekst. Więzienie to nie trwało jednak długo – pisał swobodnie, szybko, bez poprawek, można rzec – tak niechlujnie, jak potem nosił się na emigracji – a przy tym gawędziarsko, „stylem towarzyskiej rozmowy".

Postać zjawiskowa, niesamowita, ale to o jego młodszym bracie było zdecydowanie głośniej w międzywojennym dwudziestoleciu.

Karol Zbyszewski kończy historię na Uniwersytecie Warszawskim, pisuje felietoniki do „Słowa", do „Prosto z mostu". Stanisław Mackiewicz nie może sobie poradzić z jego wybrykami, dosadny język Karola rodzi nieustanne problemy. „Jestem posłem – pisze Cat – zasiadam na jednych ławach z wybitnym politykiem, któremu umiera teść, będący z kolei uczonym, chlubą Polski, uczonym o europejskiej sławie. Karolowi strzela do głowy o napisać o tymże teściu per »spiesząc się kiedyś na randkę z lafiryndką«".

Mimo tego naczelny „Słowa" oznajmia gronu redakcyjnemu, że to właśnie Karol Zbyszewski jest największym talentem w gazecie. Adolf Nowaczyński pisze do Cata: „Powiedzcie waszemu Karolowi, że stary Nowaczyński wróży mu wielką, dickensowską przyszłość. Tylko kto to jest ten Karol?".

Jeździ motocyklem po Europie, gra w tenisa, w piłkę nożną, pływa, a w przerwach tego szalonego życia pisze... pracę doktorską – ostatecznie nieprzyjętą, skandalizującą w formie, bo napisaną żywym, dosadnym językiem publicystycznym, pracę wspaniałą – ale jednak nie pracę naukową. Dużo później Józef Mackiewicz nazwie pisarstwo Zbyszewskiego literaturą i będzie to dużo bliższe prawdy. Choć sam Karol oburzał się na podobne sądy.

Wańkowicz miał nosa. W 1939 r. nakładem wydawnictwa Rój ukazuje się „Niemcewicz od przodu i tyłu", pamflet na czasy stanisławowskie; nakład rozchodzi się w mgnieniu oka, potrzebny dodruk. Stanisław Piasecki nie chce puścić fragmentów na łamach „Prosto z mostu", żeby nie gorszyć młodzieży, matki chowają lekturę przed dziećmi.

Książka wywołuje prawdziwą burzę – kilkadziesiąt recenzji, gros nieprzychylnych, wręcz napastliwych.

Prof. Kukiel, ówczesny dyrektor Muzeum Czartoryskich, zechciał zaatakować Karol Zbyszewskiego w artykule pt. „Klio w rynsztoku". Jednak jeśli ktoś wepchnął tu historię do kloaki, to właśnie pan profesor; Zbyszewski przypomniał jedynie, że muza jest kobietą i tak jak kobieta potrafi być ujmująca, czarująca, dowcipna, a niekiedy nawet niepoważna, jak – nie przymierzając – dzisiejsza studentka prawa.

Kiedy Almroth Wright sponiewierał publicznie pewnego naukowca, zupełnie jak Karol Zbyszewski prof. Kukiela w przedmowie do drugiego wydania książki, Bernard Shaw skwitował to jak zwykle po mistrzowsku: „On nie tylko uciął mu głowę, ale jeszcze uniósł ją wysoko, żeby wszyscy widzieli, iż jest pozbawiona mózgu".

Na czas wojny profesor Kukiel musi ustąpić miejsca generałowi Kukielowi i ministrowi Kukielowi. Nieraz spotyka mlodego autora, ale rozmowa nigdy nie schodzi na Niemcewicza. Zwycięstwo Karola w tym pojedynku jest kompletne, definitywne, niezaprzeczalne.

Jedno z tych spotkań ma urok szczególny.

Szkocja. Karol Zbyszewski dowodzi kolumną samochodową. Pewnego razu spostrzega ruiny jakiegoś zamku na wzgórzu, zatrzymuje więc kolumnę i zarządza przerwę, sam zaś udaje się na spotkanie z historią. Pech chce, że akurat przejeżdża tamtędy gen. Kukiel, który interesuje się całą sytuacją. Natyka się na powracającego z wycieczki Karola:

– Dlaczego kolumna samochodowa stanęła? – pyta groźnie.

– Melduję posłusznie, że kierowcy pogasili motory.

– Dziękuję... – mówi zaskoczony generał i widząc w lusterku roześmianą gębę swego szofera pakuje się do auta i odjeżdża.

Kiedy w latach 80. wznawiano na emigracji „Niemcewicza", autor skonstatował, że książka ta została napisana... zbyt łagodnie!

Emigranci dożywotni

Wojna zastaje Wacława w Londynie, gdzie udał się jako korespondent zagraniczny „Słowa", które w końcu finansowo pewnie stanęło na nogi. Trafia do sekcji polskiej BBC, gdzie unieśmiertelniają go wypowiadane przezeń na antenie słowa: „Tu mówi Londyn!". Pracuje w Ministerstwie Informacji pod ministrem Strońskim.

Karol przedziera się do Francji, zaciąga do raczkującego na obcej znów ziemi polskiego wojska, walczy o Narwik. Dzieckiem tej przygody będą poważne, miejscami podniosłe – czyli tak niepasujące do niego – „Impresje z polskiej kampanii w Norwegii". Resztę wojny spędza w Szkocji.

Ale oto przychodzi rok 1945, lata następne – nie nadchodzi trzecia wojna światowa. Wielu zadaje sobie pytanie: zostać czy wracać?

Otwieramy po raz pierwszy zbiór felietonów Karola Zbyszewskiego pt. „Wczoraj na wyrywki", nagrodzony przez „Wiadomości" w 1964 r. Czytamy w rozdziale o Stanisławie Leszczyńskim: „Przekraczając granicę każdy emigrant polityczny wierzy święcie, że wróci do kraju najdalej za kwartał. Jeśli w ogóle wraca, to po kwartale stulecia".

Nawet tego ćwierćwiecza będzie mało. Narrację poprowadzimy już do końca z perspektywy emigracji.

Francja, rok 1950. Partia komunistyczna trzęsie sceną polityczną, komunistyczny dziennik „L'Humanité" z nakładem ćwierć miliona egzemplarzy. Dawid Rousset, były trockista, były więzień Buchenwaldu, który teraz bada temat sowieckich łagrów, wytacza sprawę o zniesławienie pismu „Les Lettres Francaises". Powołuje przed sąd świadków najróżniejszych narodowości. W związku z tym dano ogłoszenie, że poszukuje się tłumaczy na ten proces. Zgłasza się Wacław Zbyszewski. Sekretarz trybunału, Żyd, odzywa się do niego po polsku:

– A pan szanowny, jakimi językami włada?

– Polski, niemiecki, rosyjski, francuski, angielski, hiszpański perfekt, portugalski trochę gorzej, holenderski...

– No a jidysz?

– Jidysz nie.

– Ja rozumiem: pan zapomniał.

Artykuły Wacława, podpisane "WAZ" znajdujemy w „Kulturze", „Dzienniku Polskim", „Wiadomościach", odsłuchujemy jego krajoznawcze pogadanki, jego gawędy o przedwojennych ludziach i czasach w archiwum Radia Wolna Europa. Ale czytamy, słuchamy tylko w języku polskim. Ponadto nie znajdujemy w zasadzie żadnej książki, która wyszłaby spod jego ręki.

Giedroyc próbuje nakłonić go do podjęcia współpracy z „Le Monde" – nieskutecznie. Wacław Zbyszewski wszystko co pisze – pisze po polsku. Zdaje się, że ten erudyta znający doskonale kilka języków mógł odgrywać dużo większą rolę niż urzędnik, tłumacz czy dziennikarz. Tak jakby jego przeświadczenie o znikomej, nic nieznaczącej roli politycznej małych państw przerzucił na życie prywatne. Nie osądzamy tutaj, czy miał rację.

Stefania Kossowska podsumowała to życie słowem „strach": „Uciekał przed wszystkim, co wymagało decyzji i pociągało obowiązki – bał się zdecydować o tym, czym miał być, bał się ożenić, osiąść, mieć dom, wydać książkę".

Kpiarz

Wróćmy jednak do Karola. W „Wczoraj na wyrywki" znajdujemy świetne artykuły nt. roli Wisły w historii Polski, mody, zgubnego przekonania o konieczności narodowej zgody. Teksty poświęcone Leszczyńskiemu czy Pułaskiemu mówią tyle o dawnej, co powojennej emigracji. Znajdujemy echa „Niemcewicza": „3.000–4.000 konfederatów [barskich], machając karabelami, krzycząc w niebogłosy: Jezus, Maria, Ojczyzna, panie bracie, bij-zabij! uciekało co pary w koniach przed 600–800 mużykami z nastawionymi sztykami i ryczącymi: Job waszu mat', biej ich sukinsynow!".

Polskie dowództwo w Szkocji stawia Karola przed sądem wojennym za drwiny z przygotowań wojennych polskich. Prokurator pyta:

– Czy szeregowiec Zbyszewski wie, iż wieszcz ostrzegał, by nie kalać własnego gniazda?

– Wiem, co pisał wieszcz, ale w tym przypadku nie zgadzam się z Mickiewiczem.

Sala ryczy śmiechem. Wyrok – dwa miesiące aresztu w zawieszeniu. Ale oto cały Zbyszewski, który piętnuje błędy, drwi z narodowych polskich wad – lecz cały czas pozostaje patriotą.

„Historyjka wydaje mi się jak dziewczyna: tym zgrabniejsza, w im krótszej koszulce" – pisze w przedmowie do „Anglików w dzień i w nocy", zbioru krótkich, zabawnych historyjek. Z powodzeniem próbuje sił w nie swojej dziedzinie – na czym potykało się przecież tak wiele wybitności – pisząc powieść pt. „Ktoś, kto jest kimś innym"...

Wydawnictwo, które kiedyś weźmie się za wznowienie dzieł Karola Zbyszewskiego, zrobi z pewnością świetny interes. Wszak – jak pisał o sobie autor „Niemcewicza..." – „w zoologu małpa z czerwonym tyłkiem ściąga zawsze najwięcej publiczności, choć nie jest tam wcale najładniejszym stworzeniem".

Przez dziesięciolecia, mimo nierzadkich przemeblowań redakcyjnych, pracuje w „Dzienniku Polskim", piśmie niezwykle żywotnym, do dziś jeszcze wychodzącym. W końcu zostaje nawet jego redaktorem naczelnym. Kiedy Katarzyna Bzowska, później sama redaktor naczelna, podsuwa mu tekst, Zbyszewski odpala:

– Pani... a kto to będzie czytał?

Redaktor naczelny... zatrzymajmy się na chwilę w tym miejscu. Mało mieliśmy w Polsce redaktorów naczelnych z prawdziwego zdarzenia. Trzy wybitności, trzy pierwsze miejsca (niekoniecznie w tej kolejności) to z pewnością: Grydzewski, Cat-Mackiewicz, Giedroyc. Co jeden, to inna szkoła. Sięgamy raz jeszcze po „Wczoraj na wyrywki" celem znalezienia szkoły redaktorskiej Karola Zbyszewskiego: „Czytelnicy nie są szczerzy – nawet wobec siebie. Będą wołać: „ – Więcej poważnych, głębokich artykułów", ale nie będą ich czytać. Będą zapewniać: „ – Nie chcemy tych banialuk, odwracamy się od nich z pogardą – i właśnie będą je czytać skwapliwie. Gazeta nie narzuca swych poglądów czytelnikom, przeciwnie, musi wyrażać poglądy czytelników".

„Polak gardzi szczegółami"

Koledzy-doktoranci pytali Karola Zbyszewskiego na seminariach:

– A czy wszystkie dialogi są autentyczne?

– No, źródła nie zawsze są na tyle szczegółowe. W każdym razie rozmowy takie powinny były się odbyć.

W jednym ze swych wierszy Jacek Kaczmarski wkłada w usta Gombrowicza słowa:

W szczegółach przecież diabeł gości,

A Polak gardzi szczegółami.

Pod tym względem Zbyszewscy byli arcypolscy!

Stefania Kossowska, redaktor naczelna „Wiadomości", wytykała Wacławowi nieścisłości w artykułach.

– Jakie to ma znaczenie? – odpalał, uważając, że człowiek inteligentny nie przywiązuje wagi do tego, co poboczne, drugoplanowe, nieistotne, mniej wykształcony zaś czytelnik i tak nie zauważy drobnych przeinaczeń.

Niekiedy jednak to swobodne podejście do faktów rodziło – rzecz jasna – nieprzyjemności. Oto jedna z tych historii.

Odmalujmy tło, ale w sposób nietypowy, bo łamiąc chronologię.

W roku 1981 przyznawana przez „Kulturę" paryską Nagroda Literacka im. Zygmunta Hertza wędruje do Józefa Mackiewicza. Napisana jak się później okazało przez Gustawa Herlinga-Grudzińskiego z tej okazji laudacja jest pochwałą książek, ale deprecjacją publicystyki Mackiewicza, „którą eufemistycznie określić można jako popis niepoczytalności przystrajającej się w piórka czystego i niezłomnego antykomunizmu". Wobec takiego dictum laureat nagrody nie przyjmuje, choć w związku z jego beznadziejną sytuacją finansową byłaby ona szalenie pomocna, wręcz  zbawienna.

Mackiewicz żądał, aby jego publicystykę polityczną traktowano jako integralną część jego pisarstwa, aby nie wyłączano, nie wydzielano, nie postrzegano jej jako tego pisarstwa odrębnej części.

Cofamy się teraz do roku 1955. W „Kulturze" pojawia się tekst WAZa pt. „Nagroda Nobla", będący recenzją „Drogi donikąd" Józefa Mackiewicza, a pars pro toto całej twórczości pisarza. „Nagroda Nobla" jest najlepszym potwierdzeniem słów Kossowskiej, że czytając Wacława Zbyszewskiego „można się było irytować, gorszyć, oburzać, ale nie można było nigdy nie przeczytać jego artykułu do końca". Tekst ten jest jakby wspomnianą laudacją, tylko napisaną ćwierć wieku wcześniej: Mackiewicz – świetny pisarz, gdyby tworzył w języku niemieckim lub choćby rosyjskim, byłby dziś pewnym kandydatem do Nobla; Mackiewicz – poroniony, infantylny w swych politycznych koncepcjach publicysta. Szyderstwo ożenione z uwielbieniem. Czytamy słowa brutalne: „Teorie polityczne Józefa Mackiewicza, jeżeli tym uroczystym terminem można jego dziecinady ochrzcić...". A dalej zdania, o które chodzi nam przede wszystkim: „Mackiewiczowi obojętne są pochwały jego literackich dokonań. Tylko się skrzywia. Ale chce, by go traktowano, jak wielkiego polityka.  Jako myśliciela politycznego. Obraża się, gdy ludzie łamią ręce, widząc marnowanie i szarganie wielkiego talentu. Tą recenzyjką zrobię sobie też nie przyjaciela, a śmiertelnego wroga".

Otóż to!

Po śmierci Stanisława Mackiewicza, starszego brata Józefa, w 1966 r. Giedroyc publikuje wspomnienie Cata pióra WAZa – wspomnienie przyjemne, lekkie, anegdotyczne, wspomnienie naszpikowane błędami jak sernik rodzynkami.

W jednym z następnych numerów „Kultura" publikuje list do redakcji autorstwa Józefa Mackiewicza, którym bezlitośnie, niczym nauczyciel czerwonym piórem nanosi poprawki na tekst Zbyszewskiego. List kończy się słowami: „Natomiast maniery wspominkarskie W.A. Zbyszewskiego odznaczają się stylem, który bym nazwał: nonszalancją z premedytacji. W jego artykule pt. »Stanisław Mackiewicz« roi się od faktów, dat, nazwisk i nazw nieprawdziwych bądź przekręconych. Jest to typowy styl, pielęgnowany ongiś szczególnie przez złotą młodzież Sankt Petersburga, która w umyślnym lekceważeniu ścisłości, dostrzegała swoiste finesse de l'esprit 50 lat temu".

Słowem – Zbyszewski choć oryginalny, to jednak anachronizm, taki ignorant z wyboru właśnie. Czy list prócz chęci sprostowania nie zahaczał mimochodem o te niepochlebne nt. publicystyki Mackiewicza opinie? Nie jesteśmy wystarczająco kompetentni, aby wyrokować z całą pewnością w tej sprawie. Choć wątpimy, aby odegrał znaczącą rolę, to jednego jesteśmy pewni – podobne drobnostki znaczą nieraz więcej, niż moglibyśmy się spodziewać.

Ale ani Wacław, ani Karol nie obawiali się sądów pod swym adresem. „Pochwały są zawsze nieszczere, fałszywe. Wymyślania są konkretniejsze. To mimozy, aktorzy, megalomani nie znoszą krytyki, garści połajanek. Prawdziwy dziennikarz jest przyzwyczajony do wymyślań i nie przejmuje się nimi. Dziennikarz, który nie bywa obsztorcowany, jest najwyraźniej arcybanalny i nieczytany" – pisał Karol.

Na tym zakończymy. Wacław Alfred umiera w 1985 r. w Londynie z poczuciem zmarnowanego życia. Karol powąchał jeszcze powiewu wolności dolatującego z Polski – umiera pięć lat później, również w Londynie.

Emigracja polityczna nie wraca prędko, jeżeli w ogóle.

Autor jest historykiem, przygotowuje do druku pracę o współpracy Stanisława Cata-Mackiewicza z paryską „Kulturą"

Druga wojna światowa. Bomby spadają na Londyn. Karol Zbyszewski odwiedza Stanisława Mackiewicza, Cat jednak nie wrócił jeszcze do domu; Zbyszewski zostaje przyjęty przez Jadwigę Dziewulską. Wtem rozlega się jęk syren, a zaraz potem dzwonek telefonu.

– Tu Wacław. Czy przypadkiem nie ma u pani mego brata, Karola?

– Jest.

– A co robi?

– Pije kawę.

– Niech mu pani każe natychmiast zejść do schronu.

– Panie Karolu, marsz do schronu.

– Kiedy ja nie chcę.

Niestety, panie Wacku, on się opiera.

– To niech go pani zaprowadzi tam na siłę.

– Halo... jest pan tam jeszcze? Nie mogę go zaprowadzić na siłę, bo jest silniejszy ode mnie.

– To nic zabawnego, pani Eddy.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Taka debata o aborcji nie jest ok
Plus Minus
Europejskie wybory kota w worku
Plus Minus
Waleczny skorpion
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa”, Jacek Kopciński, opowiada o „Diunie”, „Odysei” i Coetzeem
Plus Minus
Do ostatniej kropli czekolady