Otwieramy po raz pierwszy zbiór felietonów Karola Zbyszewskiego pt. „Wczoraj na wyrywki", nagrodzony przez „Wiadomości" w 1964 r. Czytamy w rozdziale o Stanisławie Leszczyńskim: „Przekraczając granicę każdy emigrant polityczny wierzy święcie, że wróci do kraju najdalej za kwartał. Jeśli w ogóle wraca, to po kwartale stulecia".
Nawet tego ćwierćwiecza będzie mało. Narrację poprowadzimy już do końca z perspektywy emigracji.
Francja, rok 1950. Partia komunistyczna trzęsie sceną polityczną, komunistyczny dziennik „L'Humanité" z nakładem ćwierć miliona egzemplarzy. Dawid Rousset, były trockista, były więzień Buchenwaldu, który teraz bada temat sowieckich łagrów, wytacza sprawę o zniesławienie pismu „Les Lettres Francaises". Powołuje przed sąd świadków najróżniejszych narodowości. W związku z tym dano ogłoszenie, że poszukuje się tłumaczy na ten proces. Zgłasza się Wacław Zbyszewski. Sekretarz trybunału, Żyd, odzywa się do niego po polsku:
– A pan szanowny, jakimi językami włada?
– Polski, niemiecki, rosyjski, francuski, angielski, hiszpański perfekt, portugalski trochę gorzej, holenderski...
– No a jidysz?
– Jidysz nie.
– Ja rozumiem: pan zapomniał.
Artykuły Wacława, podpisane "WAZ" znajdujemy w „Kulturze", „Dzienniku Polskim", „Wiadomościach", odsłuchujemy jego krajoznawcze pogadanki, jego gawędy o przedwojennych ludziach i czasach w archiwum Radia Wolna Europa. Ale czytamy, słuchamy tylko w języku polskim. Ponadto nie znajdujemy w zasadzie żadnej książki, która wyszłaby spod jego ręki.
Giedroyc próbuje nakłonić go do podjęcia współpracy z „Le Monde" – nieskutecznie. Wacław Zbyszewski wszystko co pisze – pisze po polsku. Zdaje się, że ten erudyta znający doskonale kilka języków mógł odgrywać dużo większą rolę niż urzędnik, tłumacz czy dziennikarz. Tak jakby jego przeświadczenie o znikomej, nic nieznaczącej roli politycznej małych państw przerzucił na życie prywatne. Nie osądzamy tutaj, czy miał rację.
Stefania Kossowska podsumowała to życie słowem „strach": „Uciekał przed wszystkim, co wymagało decyzji i pociągało obowiązki – bał się zdecydować o tym, czym miał być, bał się ożenić, osiąść, mieć dom, wydać książkę".
Kpiarz
Wróćmy jednak do Karola. W „Wczoraj na wyrywki" znajdujemy świetne artykuły nt. roli Wisły w historii Polski, mody, zgubnego przekonania o konieczności narodowej zgody. Teksty poświęcone Leszczyńskiemu czy Pułaskiemu mówią tyle o dawnej, co powojennej emigracji. Znajdujemy echa „Niemcewicza": „3.000–4.000 konfederatów [barskich], machając karabelami, krzycząc w niebogłosy: Jezus, Maria, Ojczyzna, panie bracie, bij-zabij! uciekało co pary w koniach przed 600–800 mużykami z nastawionymi sztykami i ryczącymi: Job waszu mat', biej ich sukinsynow!".
Polskie dowództwo w Szkocji stawia Karola przed sądem wojennym za drwiny z przygotowań wojennych polskich. Prokurator pyta:
– Czy szeregowiec Zbyszewski wie, iż wieszcz ostrzegał, by nie kalać własnego gniazda?
– Wiem, co pisał wieszcz, ale w tym przypadku nie zgadzam się z Mickiewiczem.
Sala ryczy śmiechem. Wyrok – dwa miesiące aresztu w zawieszeniu. Ale oto cały Zbyszewski, który piętnuje błędy, drwi z narodowych polskich wad – lecz cały czas pozostaje patriotą.
„Historyjka wydaje mi się jak dziewczyna: tym zgrabniejsza, w im krótszej koszulce" – pisze w przedmowie do „Anglików w dzień i w nocy", zbioru krótkich, zabawnych historyjek. Z powodzeniem próbuje sił w nie swojej dziedzinie – na czym potykało się przecież tak wiele wybitności – pisząc powieść pt. „Ktoś, kto jest kimś innym"...
Wydawnictwo, które kiedyś weźmie się za wznowienie dzieł Karola Zbyszewskiego, zrobi z pewnością świetny interes. Wszak – jak pisał o sobie autor „Niemcewicza..." – „w zoologu małpa z czerwonym tyłkiem ściąga zawsze najwięcej publiczności, choć nie jest tam wcale najładniejszym stworzeniem".
Przez dziesięciolecia, mimo nierzadkich przemeblowań redakcyjnych, pracuje w „Dzienniku Polskim", piśmie niezwykle żywotnym, do dziś jeszcze wychodzącym. W końcu zostaje nawet jego redaktorem naczelnym. Kiedy Katarzyna Bzowska, później sama redaktor naczelna, podsuwa mu tekst, Zbyszewski odpala:
– Pani... a kto to będzie czytał?
Redaktor naczelny... zatrzymajmy się na chwilę w tym miejscu. Mało mieliśmy w Polsce redaktorów naczelnych z prawdziwego zdarzenia. Trzy wybitności, trzy pierwsze miejsca (niekoniecznie w tej kolejności) to z pewnością: Grydzewski, Cat-Mackiewicz, Giedroyc. Co jeden, to inna szkoła. Sięgamy raz jeszcze po „Wczoraj na wyrywki" celem znalezienia szkoły redaktorskiej Karola Zbyszewskiego: „Czytelnicy nie są szczerzy – nawet wobec siebie. Będą wołać: „ – Więcej poważnych, głębokich artykułów", ale nie będą ich czytać. Będą zapewniać: „ – Nie chcemy tych banialuk, odwracamy się od nich z pogardą – i właśnie będą je czytać skwapliwie. Gazeta nie narzuca swych poglądów czytelnikom, przeciwnie, musi wyrażać poglądy czytelników".
„Polak gardzi szczegółami"
Koledzy-doktoranci pytali Karola Zbyszewskiego na seminariach:
– A czy wszystkie dialogi są autentyczne?
– No, źródła nie zawsze są na tyle szczegółowe. W każdym razie rozmowy takie powinny były się odbyć.
W jednym ze swych wierszy Jacek Kaczmarski wkłada w usta Gombrowicza słowa:
W szczegółach przecież diabeł gości,
A Polak gardzi szczegółami.
Pod tym względem Zbyszewscy byli arcypolscy!
Stefania Kossowska, redaktor naczelna „Wiadomości", wytykała Wacławowi nieścisłości w artykułach.
– Jakie to ma znaczenie? – odpalał, uważając, że człowiek inteligentny nie przywiązuje wagi do tego, co poboczne, drugoplanowe, nieistotne, mniej wykształcony zaś czytelnik i tak nie zauważy drobnych przeinaczeń.
Niekiedy jednak to swobodne podejście do faktów rodziło – rzecz jasna – nieprzyjemności. Oto jedna z tych historii.
Odmalujmy tło, ale w sposób nietypowy, bo łamiąc chronologię.
W roku 1981 przyznawana przez „Kulturę" paryską Nagroda Literacka im. Zygmunta Hertza wędruje do Józefa Mackiewicza. Napisana jak się później okazało przez Gustawa Herlinga-Grudzińskiego z tej okazji laudacja jest pochwałą książek, ale deprecjacją publicystyki Mackiewicza, „którą eufemistycznie określić można jako popis niepoczytalności przystrajającej się w piórka czystego i niezłomnego antykomunizmu". Wobec takiego dictum laureat nagrody nie przyjmuje, choć w związku z jego beznadziejną sytuacją finansową byłaby ona szalenie pomocna, wręcz zbawienna.
Mackiewicz żądał, aby jego publicystykę polityczną traktowano jako integralną część jego pisarstwa, aby nie wyłączano, nie wydzielano, nie postrzegano jej jako tego pisarstwa odrębnej części.
Cofamy się teraz do roku 1955. W „Kulturze" pojawia się tekst WAZa pt. „Nagroda Nobla", będący recenzją „Drogi donikąd" Józefa Mackiewicza, a pars pro toto całej twórczości pisarza. „Nagroda Nobla" jest najlepszym potwierdzeniem słów Kossowskiej, że czytając Wacława Zbyszewskiego „można się było irytować, gorszyć, oburzać, ale nie można było nigdy nie przeczytać jego artykułu do końca". Tekst ten jest jakby wspomnianą laudacją, tylko napisaną ćwierć wieku wcześniej: Mackiewicz – świetny pisarz, gdyby tworzył w języku niemieckim lub choćby rosyjskim, byłby dziś pewnym kandydatem do Nobla; Mackiewicz – poroniony, infantylny w swych politycznych koncepcjach publicysta. Szyderstwo ożenione z uwielbieniem. Czytamy słowa brutalne: „Teorie polityczne Józefa Mackiewicza, jeżeli tym uroczystym terminem można jego dziecinady ochrzcić...". A dalej zdania, o które chodzi nam przede wszystkim: „Mackiewiczowi obojętne są pochwały jego literackich dokonań. Tylko się skrzywia. Ale chce, by go traktowano, jak wielkiego polityka. Jako myśliciela politycznego. Obraża się, gdy ludzie łamią ręce, widząc marnowanie i szarganie wielkiego talentu. Tą recenzyjką zrobię sobie też nie przyjaciela, a śmiertelnego wroga".
Otóż to!
Po śmierci Stanisława Mackiewicza, starszego brata Józefa, w 1966 r. Giedroyc publikuje wspomnienie Cata pióra WAZa – wspomnienie przyjemne, lekkie, anegdotyczne, wspomnienie naszpikowane błędami jak sernik rodzynkami.
W jednym z następnych numerów „Kultura" publikuje list do redakcji autorstwa Józefa Mackiewicza, którym bezlitośnie, niczym nauczyciel czerwonym piórem nanosi poprawki na tekst Zbyszewskiego. List kończy się słowami: „Natomiast maniery wspominkarskie W.A. Zbyszewskiego odznaczają się stylem, który bym nazwał: nonszalancją z premedytacji. W jego artykule pt. »Stanisław Mackiewicz« roi się od faktów, dat, nazwisk i nazw nieprawdziwych bądź przekręconych. Jest to typowy styl, pielęgnowany ongiś szczególnie przez złotą młodzież Sankt Petersburga, która w umyślnym lekceważeniu ścisłości, dostrzegała swoiste finesse de l'esprit 50 lat temu".
Słowem – Zbyszewski choć oryginalny, to jednak anachronizm, taki ignorant z wyboru właśnie. Czy list prócz chęci sprostowania nie zahaczał mimochodem o te niepochlebne nt. publicystyki Mackiewicza opinie? Nie jesteśmy wystarczająco kompetentni, aby wyrokować z całą pewnością w tej sprawie. Choć wątpimy, aby odegrał znaczącą rolę, to jednego jesteśmy pewni – podobne drobnostki znaczą nieraz więcej, niż moglibyśmy się spodziewać.
Ale ani Wacław, ani Karol nie obawiali się sądów pod swym adresem. „Pochwały są zawsze nieszczere, fałszywe. Wymyślania są konkretniejsze. To mimozy, aktorzy, megalomani nie znoszą krytyki, garści połajanek. Prawdziwy dziennikarz jest przyzwyczajony do wymyślań i nie przejmuje się nimi. Dziennikarz, który nie bywa obsztorcowany, jest najwyraźniej arcybanalny i nieczytany" – pisał Karol.
Na tym zakończymy. Wacław Alfred umiera w 1985 r. w Londynie z poczuciem zmarnowanego życia. Karol powąchał jeszcze powiewu wolności dolatującego z Polski – umiera pięć lat później, również w Londynie.
Emigracja polityczna nie wraca prędko, jeżeli w ogóle.
Autor jest historykiem, przygotowuje do druku pracę o współpracy Stanisława Cata-Mackiewicza z paryską „Kulturą"