31maja 1919 roku, tego samego dnia, kiedy w Berlinie odbywał się pogrzeb Róży Luksemburg, w opanowanej przez bolszewików Odessie Iwan Bunin, pisarz niemal pięćdziesięcioletni, notował w swoim dzienniku zatytułowanym „Nieszczęsne dni" (Okajannyje dni): „Dziesięć jaj kosztuje już trzydzieści pięć rubli, masło czterdzieści, bo na chłopów jadących z żywnością do miasta napadają »bandyci«. Cmentarz wziął nas na swój rachunek. »Mieszkańców będzie się od dzisiaj chować bezpłatnie«. Przestawili czas jeszcze o godzinę naprzód – według mojego zegarka jest teraz dziesiąta rano, według »sowieckiego« już pół do drugiej".
Tak wyglądało wtedy życie codzienne wszystkich Rosjan, którzy znaleźli się pod okupacją sowiecką – „Ludzie czują się podbici, w dodatku podbici jak gdyby przez jakąś odrębną nację", czytamy w tym samym dzienniku pod datą 22 kwietnia. Z pewnością jednak nie wszyscy mieli dwa zegarki tak jak Bunin. Te dwa zegarki pisarza, a właściwie jeden z nich: ten „mój", który nie jest „sowiecki", ma czytelny sens symboliczny – jest znakiem wewnętrznego sprzeciwu (wraz z konsekwentnym trzymaniem się starej ortografii i „starego stylu" w datowaniu) wobec bolszewickiej barbarii, ale bardziej jeszcze próbą zachowania więzi z dawną Rosją – nie tylko tą sprzed przewrotu bolszewickiego, ale z najdawniejszą Rosją przedpiotrową, mityczną i duchową, która w wieku XX ostała się jedynie „w niektórych północnych monastyrach" i „cerkiewnych śpiewach", jak o niej pisał w opowiadaniu „Czysty poniedziałek". To tamtej dawnej Rusi czuł się depozytariuszem – „ostatnim, który tak głęboko czuje tę przeszłość, czasy naszych ojców i dziadów..." – i to powołanie szczególnie silnie doszło w nim do głosu właśnie w latach 1918 i 1919, w pierwszych latach rosyjskiej wojny domowej i zarazem ostatnich, jakie spędził w Rosji, ono też nadało szczególny, rozpaczliwie nostalgiczny i mitotwórczy ton jego twórczości emigracyjnej, a wreszcie przyniosło mu literacką Nagrodę Nobla w roku 1933 i śmierć w skrajnej nędzy dwadzieścia lat później.
Szlacheckie gniazdo
Czy rewolucja rosyjska była nieunikniona? O żadnej nieuniknioności, oczywiście, nie może być mowy, bo Rosja, bez względu na wszystkie swoje niedostatki, kwitła, rosła, z bajeczną szybkością rozwijała się i zmieniała swoje oblicze pod każdym względem" – pisał Bunin w roku 1924 w Paryżu w przemowie skierowanej do swoich rodaków, zatytułowanej „Misja emigracji rosyjskiej".
Na Rosję patrzył nieodmiennie oczyma syna ziemiańskiego – co prawda z rodu skrajnie już zubożałego – który całe swoje dzieciństwo i najwcześniejszą młodość spędził w wiejskim majątku ojca: podupadającym gnieździe szlacheckim niedaleko miasteczka Jelec w guberni orłowskiej (w Jelcu znajduje się dzisiaj muzeum Iwana Bunina), wśród „morza zbóż, traw, kwiatów", „w najgłębszej ciszy pól". Sielskie te realia można by nazwać Czechowowskimi, gdyby nie sprzeciw wyrażony przez samego Bunina, skądinąd ceniącego Czechowa prozaika (lecz nie Czechowa dramaturga), w jadowitych „Uwagach autobiograficznych" z roku 1948: „Dorastałem w takim podupadającym gnieździe szlacheckim. Majątek leżał pośród głuchego stepu, ale miał wielki sad, tylko że nie wiśniowy, rzecz jasna, ponieważ, wbrew Czechowowi, nigdzie w Rosji nie było sadów w całości wiśniowych: w sadach ziemiańskich bywały najwyżej wydzielone części, czasem nawet bardzo obszerne, gdzie rosły wiśnie, i te wydzielone części nigdy nie znajdowały się, znów wbrew Czechowowi, tuż koło dworu, bo nic cudownego nie było i nie ma w drzewkach wiśniowych, tak nieładnych, jak wiadomo, szorstkich, z drobnymi liśćmi i z drobnymi kwiatkami w porze kwitnienia".
W miejsce mitu Czechowowskiego Bunin stworzył własny – mit Rosji Środkowej, szlachecko-chłopskiej, rdzennie ruskiej, rajskiej, w której odbija się nieśmiertelna Święta Ruś i która wydała takie znakomitości literatury rosyjskiej, jak Lermontow, Turgieniew czy Tołstoj.
Bunin nie był też jednym z tak miłych polskiemu sercu nielicznych demokratów rosyjskich – „przyjaciół Moskali" – i mimo narodnickiej działalności swego starszego brata Julija sam opowiadał się raczej (a po przewrocie bolszewickim już zdecydowanie i jednoznacznie) za tradycyjną rosyjską triadą ustrojową: samodzierżawie – prawosławie – narod. Kopuły soborów kremlowskich wprawiały go w uniesienie, carskim grobom w soborze Piotra i Pawła w Petersburgu kłaniał się do ziemi, w czasie wojny domowej podziwiał admirała Kołczaka jako autokratycznego Wielkorządcę Wszechrusi i krzywo patrzył zarówno na niepodległościowe dążenia Finów, jak na „separatyzm ukraiński". Mimo to o rewolucji lutowej i Rządzie Tymczasowym w „Misji emigracji rosyjskiej" napisał: „Jakkolwiek bezrozumną była rewolucja w czasie wielkiej wojny, to ogromna liczba przyszłych białych bojowników i emigrantów przyjęła ją. Nowy rządca rozczarowywał i przerażał swą wieloraką nieudolnością, jednak niemal wszyscy osłanialiśmy go własną piersią". Dopiero pożar wzniecony we „wspólnym domu rosyjskim" przez „planetarnego złoczyńcę" Lenina, który „orgiastyczną władzę czerni i wszystkie jej najniższe właściwości" wyniósł „w istocie do poziomu religii", wyczerpał miarę cierpliwości pisarza.
Czterdziestosiedmioletni Bunin – zubożały szlachcic-ziemianin, honorowy członek Imperatorskiej Petersburskiej Akademii Nauk, dwukrotny laureat Nagrody im. Puszkina, który zdążył poznać osobiście Czechowa i Tołstoja, a także zjeździć pociągami i statkiem pół Rosji europejskiej oraz odwiedzić miejsca tak egzotyczne, jak Cejlon, Egipt, Palestyna i Syria – szajkę Lenina, tę „przerażającą galerię katorżników", wita jako jej zaprzysięgły wróg. Jest całkowicie odporny na domniemane powaby rewolucji i widzi ją podobnie jak Władimir Zazubrin w swojej znakomitej „Drzazdze", gdzie rewolucja jest zupełnym przeciwieństwem francuskiej Marianny z ponętnym biustem: oberwaną i paskudną, zawszoną babą w diabolicznej ciąży.
Nieszczęsne dni
Bunin szybko nabiera przekonania, że dzieje się coś skrajnie poważnego i niepojętego, że nastąpiło wielkie zerwanie dziejowej ciągłości i już 1 stycznia 1918 roku zaczyna prowadzić specjalny dziennik, poświęcony właśnie temu czemuś koszmarnemu, „co tworzy się na naszych oczach" i co sprawia, że „Rosja leci w przepaść". Nadaje mu tytuł „Okajannyje dni", który poprzez użyty w nim archaiczny epitet okajannyj (jego polski odpowiednik to raczej „nieszczęsny" niż „przeklęty"), występujący w przekładzie Biblii na język staro-cerkiewno-słowiański, subtelnie interpretuje „rewolucyjne" zdarzenia w duchu religijnym, wskazując ich grzeszny i po części również pokutny wymiar, lecz nie zamykając przy tym przed Rosją drogi do przyszłej skruchy i odrodzenia. Dziennik ten porusza obecnie wcale nie mniej niż dawniej, o ile nie bardziej – poprzez swoją przenikliwość i obrazowość, poprzez zaskakującą aktualność wielu obserwacji na temat stanu społeczeństwa, języka i literatury, wreszcie poprzez widoczny na każdej stronie rozpaczliwy wysiłek, aby zajrzeć w karty losu, rozpoznać ten krwawy koszmar, w jakim przyszło żyć, odgadnąć jego sens i przyszłość.
„Nieszczęsne dni", jakie dzisiaj znamy – arcydzieło samo w sobie, podobnie jak „Mój wiek" Aleksandra Wata – obejmują zapiski prowadzone w Moskwie od 1 stycznia do 24 marca 1918 i w Odessie od 12 kwietnia do 20 czerwca 1919 roku (starego stylu). W rzeczywistości Bunin pisał „Nieszczęsne dni" znacznie dłużej, aż do swojej ucieczki z Odessy w styczniu 1920 roku, jednak zmuszony chować te „kontrrewolucyjne" notatki przed bolszewikami – chętnie by go rozstrzelali już za same małe litery, którymi zapisywał nazwy ich wiekopomnych instytucji i organizacji – znacznej ich części nie zdołał odnaleźć, kiedy uciekał. Ofiarował nam za to (zapisane w Odessie) kapitalne, wielkie retrospekcje z roku 1917 – jedną z Petersburga w przededniu tak zwanej rewolucji październikowej (z fenomenalną sceną chamskich ekscesów Majakowskiego w czasie bankietu po wernisażu malarstwa fińskiego) i jedną z Moskwy tuż po zwycięstwie bolszewików.
„Moskwa, której przez cały tydzień broniła garstka junkrów, która przez cały tydzień płonęła i trzęsła się od kanonady, poddała się, ukorzyła – wspomina Bunin wyroczny dzień 3 listopada 1917 roku. – Zwycięzcy śmiało nią zawładnęli, każdą jej ulicą, każdym domem, i już zatykali swój sztandar nad jej twierdzą i świątynią, nad Kremlem. [...] Po trwającej tydzień niewoli w czterech ścianach, bez powietrza, niemal bez snu i jedzenia, z zabarykadowanymi ścianami i oknami, zataczając się, wyszedłem z mieszkania, do którego już trzy razy, wywalając drzwi kopniakiem, włamywały się w poszukiwaniu wrogów i broni watahy »bojowników o świetlaną przyszłość« – pijanych zwycięstwem, całkowicie obłąkanych od samogonki i archaicznej zwierzęcej nienawiści, ze spierzchniętymi wargami i dzikim wzrokiem, obwieszonych tym bezsensownym nadmiarem wszelkiej broni, który uświęciła długa tradycja »wielkich rewolucji«. [...] Wieczerniał ciemny, krótki, lodowaty i mokry dzień późnej jesieni, ochryple krakały kruki. Zaczęli jeździć izwoszczycy, na ulice wylała się triumfująca moskiewska czerń. Jakaś okropna staruszka z gniewnie-zielonymi oczyma i nabrzmiałymi na szyi żyłami stała i krzyczała na całą ulicę: »Towarzysze, kochani! Bijcie ich, zabijcie, utopcie!«. Postałem, popatrzyłem – i powlokłem się do domu. A w nocy, kiedy zostałem sam, będąc z natury bardzo nieskłonnym do łez, w końcu zapłakałem i płakałem takimi strasznymi i obfitymi łzami, jakich nie mogłem sobie nawet wyobrazić. A potem płakałem w Wielkim Tygodniu, już nie sam, lecz razem z wieloma, wieloma ludźmi, którzy gromadzili się w ciemne wieczory, pośród ciemnej Moskwy z jej na głucho zabitym Kremlem, w ciemnych starych cerkwiach, skąpo oświetlonych czerwonymi ogieńkami świec, i płakali śpiewając gorzką wielkotygodniową pieśń [...]. A potem płakałem jeszcze łzami okrutnej rozpaczy i jakiegoś chorobliwego zachwytu, kiedy zostawiłem za sobą i Rosję, i całe swoje poprzednie życie, przekroczyłem nową granicę rosyjską, granicę w Orszy, wyrwałem się z tego rozszalałego morza strasznych, nieszczęsnych, wyzbytych wszelkiego kształtu ludzkiego, z wściekłością i z jakimś histerycznym upojeniem wrzeszczących dzikich, którymi zalane były dosłownie wszystkie stacje, od Moskwy aż do samej Orszy, gdzie wszystkie perony i wszystkie tory dosłownie tonęły w wymiocinie i odchodach...".
W Odessie
Kiedy latem 1918 roku Bunin z żoną Wierą dotarł w końcu do Odessy, miasto znajdowało się w rękach interwentów niemieckich i austriackich, którzy obalili proklamowaną w styczniu Odeską Republikę Sowiecką. Później przeżył tam po kolei: atak atamanów ukraińskich (Petlury i pozostającego wówczas pod jego komendą Grigorjewa), którzy w grudniu tego samego roku zdołali opanować całe miasto z wyjątkiem portu, skutecznie bronionego przez 4. Dywizję Strzelców Polskich pod dowództwem generała Lucjana Żeligowskiego; desant francusko-grecki i odzyskanie miasta przez połączone siły francusko-grecko-polskie; niespodziewaną ewakuację Francuzów i Greków (oraz Polaków) wiosną 1919 roku, a potem wkroczenie bolszewików i ich kilkumiesięczne rządy; odbicie Odessy przez Armię Ochotniczą pod dowództwem generała Denikina (Bunin poznał go wtedy osobiście) i krótki okres rządów białych; wyparcie białych przez siły bolszewickie, których ponownego nadejścia Bunin już w Odes- sie nie doczekał, ratując się ucieczką na Zachód w końcu stycznia 1920 roku.