Mit wielkiej inkwizycji wciąż trzyma się mocno. Opowieści o krwiożerczych zakonnikach, którzy z okrucieństwem w oczach wyszukiwali najmniejsze ślady herezji, by później móc jej przedstawicieli usmażyć na pięknych stosach – nadal krążą (w mniej lub bardziej radykalnych wersjach) wśród liberalnych i lewicowych komentatorów i publicystów.
I choć niewiele lub nic nie mają one wspólnego z rzeczywistością, to błyskawicznie inkwizytorem zostaje okrzyknięty każdy, kto uznaje, że homoseksualizm jest grzechem, operacja zmiany płci w istocie płci nie zmienia, a związki osób tej samej płci są jałowe (czyli bezpłodne). I dla krzyczących nie ma nawet znaczenia, czy osoba taka jest czy nie jest katolikiem, a nawet jakie ma poglądy. Ważne jest tylko to, że są one odmienne od liberalnych.
Zabawne w całej tej sytuacji jest jednak przede wszystkim to, że najwięcej o zagrożeniu „nową inkwizycją" mówią ci, którzy dzielnie – i to niekiedy od lat – funkcje inkwizytorskie pełnią. Współcześnie bowiem to właśnie lewica i obóz postępowy wykształciły w sobie umiejętności konieczne do odkrywania i denuncjowania „herezji" i publicznego palenia (a może trzeba powiedzieć łagodniej grillowania) heretyków na medialnych stosach, a także pozbawiania ich możliwości pracy czy publicznego wypowiadania się.
Prostytucja okazuje się „fajną zabawą" i sposobem na wyzwalanie Polski z okowów zacofania i konserwatyzmu.
Oni też wykształcili w sobie zdolność wykrywania bezobjawowych myślo-zbrodni, które prowadzić powinny wszystkich je popełniających w polityczno-medialny niebyt. Tym zaś, którym współczesna liberalna inkwizycja pozwoli się wypowiadać, zakreśli ona ściśle określone granice i sposoby wypowiadania się, tak by przypadkiem forma i treść wypowiedzi nie podważały niezwykle twardo postawionych dogmatów liberalnego państwa.
Antysemityzm bezobjawowy
Doskonały tego przykład mieliśmy w minionych tygodniach w Polsce. Posłanka Krystyna Pawłowicz, która – w emocjonalnej formie – wypowiedziała swoją opinię w sprawie związków partnerskich, została rozjechana przez rozmaitych współczesnych homoinkwizytorów, którzy zapewniali, że chodzi im wyłącznie o formę, a nie o treść. Kilka dni później okazało się, że wypowiadający się o wiele łagodniej, ale za to odwołujący się do Biblii – poseł John Godson też nie może liczyć na litość. I choć jemu – jako czarnoskóremu – oszczędzono przynajmniej zarzutu rasizmu, to i tak został postawiony pod ścianą i rozpoczęto na nim medialny lincz.
„Winą" obojga było jedynie to, że zdecydowali się jasno powiedzieć to, co sądzi blisko 70 procent Polaków, a do tego nie mieli obaw przed odwołaniem się do autorytetu religijnego. Poseł Godson zacytował („o zgrozo!" – zdawali się krzyczeć liberałowie) Pismo Święte, a posłanka Pawłowicz odwołała się do autorytetu Kościoła katolickiego. I to już wystarczyło, by przypiąć jej łatkę „antysemitki". Posłowi Godsonowi się upiekło, ale zapewne to tylko kwestia czasu.