Ofiary aparatu

Wielu urzędników starej daty wychodzi z założenia, że przedsiębiorcy to złodzieje. Niektórzy boją się, że ich elastyczność mogłaby zostać zrozumiana jako powiązania korupcyjne. Wielu działa jednak z premedytacją, by osiągnąć korzyści

Publikacja: 20.04.2013 01:01

Kongres „Pokrzywdzeni lecz niepokonani”, maj 2012 roku. Białe rękawiczki w obronie honoru

Kongres „Pokrzywdzeni lecz niepokonani”, maj 2012 roku. Białe rękawiczki w obronie honoru

Foto: Archiwum

Przedsiębiorców najczęściej niszczy nie układ, lecz bezduszny aparat państwowy pełen nadgorliwych, często niekompetentnych urzędników, niemających poczucia odpowiedzialności za dramatyczne konsekwencje swych decyzji. I bezkarnych. Doświadczyło tego równo 10 lat temu największe wówczas w Polsce biuro podróży Big Blue.

5 października 2003 roku. W telewizji dramatyczne relacje z lotniska Okęcie. „To miał być nasz miesiąc miodowy. Nie wiemy, co robić" – zrozpaczona para, a w tle dziesiątki wściekłych ludzi. Na forach internetowych komentarze: „złodzieje!", „bandyci!, „oszuści!", „teraz powstanie New Big Blue albo Big Blue Holiday i dalej będą nabijać ludzi w butelkę".

Współwłaściciel Big Blue Marcin Kołodziejczyk mówi ojcu: – To już koniec. Nigdy się z tego nie wytłumaczę.

Walka Kołodziejczyka i jego partnera biznesowego Pawła Michalskiego o przetrwanie kończy się spektakularnym upadkiem. Zaczyna się od tego, że fiskus niespodziewanie zmienia swoją interpretację odnośnie do podatku VAT i żąda od spółki 8 mln złotych.

W ten sposób niszczy firmę, która w 2002 roku osiąga pozycję lidera wśród polskich touroperatorów, obsługując 60 tys. klientów. To trzy razy więcej niż rok wcześniej. Przychody sięgają 100 mln złotych. To sukces tym większy, że Big Blue istnieje raptem sześć lat. Założyciele firmy: Marcin Kołodziejczyk i Paweł Michalski, zaczynają jako przewodnicy i piloci wycieczek autokarowych. W 1997 roku wypływają na szerokie wody, oferując jako pierwsi w Polsce wycieczki na Santorini, przez co zyskują na lata przezwisko „Santorini boys". Oferta okazuje się hitem. Idą za ciosem i zaczynają wozić Polaków w inne miejsca w Grecji oraz do Egiptu, Tunezji czy Turcji. U szczytu powodzenia, w 2002 roku, snują plany giełdowe. Marzy im się budowa polskiego potentata na miarę niemieckiego Neckermana. Firma utrzymuje szybkie tempo rozwoju i rentowność, mimo że po atakach na World Trade Center branżę turystyczną ogarnia kryzys.

Pułapka zwana VAT

I wtedy fiskus zastawia pułapkę. Big Blue rozlicza wycieczki, podobnie jak wiele innych biur podróży, nie jako jedną usługę, lecz dwie – przelot i oddzielnie zakwaterowanie, wyżywienie, transfery, ubezpieczenie oraz opiekę rezydenta. Przelot objęty jest stawką zerową, reszta zaś – 7 proc. Taka korzystna dla touroperatorów interpretacja nie powinna dziwić. W końcu wielu klientów przylatuje lub przyjeżdża na własną rękę, bilet wykupując gdzie indziej, i dopiero na miejscu korzysta z hotelu wynajętego za pośrednictwem Big Blue.

Że jest to interpretacja właściwa i biuro nie musi płacić 7-proc. VAT od wszystkiego, potwierdzają Ministerstwo Transportu, Główny Urząd Statystyczny, Instytut Studiów Podatkowych i renomowana firma doradcza Deloitte. Zgadza się z nią również urząd kontroli skarbowej (UKS) w Jeleniej Górze. Po kontroli w 2001 roku inspektor Irena Górecka wydaje decyzję, że VAT naliczany jest prawidłowo. Podpisuje się pod nią dyrektor UKS Andrzej Włodarczyk.

Po 15 miesiącach urząd ponawia kontrolę i inna inspektor, Ewa Jaskowska, stwierdza, że firma niezgodnie z prawem stosuje zerową stawkę VAT na przeloty czarterowe, skoro są integralną częścią pakietu turystycznego. Ale to nie wszystko. Urząd domaga się zaległego podatku, odsetek i nakłada domiar w wysokości 30 proc. Łącznie wychodzi 8 mln zł. Pod decyzją, diametralnie różną od poprzedniej, znów podpisuje się dyrektor Andrzej Włodarczyk.

Dla Kołodziejczyka i Michalskiego to szok. Nie mogą uwierzyć w tak nagłą zmianę stanowiska fiskusa. Tak dużych pieniędzy firma nie ma.

Właściciele spółki stają przed dylematem, czy ogłosić bankructwo w środku sezonu turystycznego, obciążając odpowiedzialnością urząd skarbowy za popełnione błędy w interpretowaniu przepisów skarbowych czy próbować negocjować z urzędnikami. Druga opcja daje szansę na ocalenie firmy. Urzędnicy skarbówki na pewno się zreflektują – wierzą właściciele Big Blue i w ratowanie firmy angażują dodatkowe, prywatne pieniądze.

Ich wiara nie jest bezpodstawna. Dysponują korzystnymi dla siebie opiniami prawnymi, w tym prof. Witolda Modzelewskiego. „Wiem dobrze, ponieważ ja te przepisy tworzyłem" – uspokaja ich Modzelewski.

Ostatecznie przekonuje ich rozmowa z Janem Krzyżakiem, dyrektorem wrocławskiej izby skarbowej. „Panowie! Ja was przyjmuję, wysłuchuję, staram się zrozumieć i pomóc, a wy zamierzacie uciekać, składając wniosek o upadłość? Proszę tego nie robić" – apeluje. Ze spotkania wychodzą pokrzepieni, gdyż dyrektor zdaje się być koncyliacyjny, pochylać się z troską nad losem firmy i rozumieć społeczne skutki bankructwa z tysiącami turystów, którzy zostaliby na lodzie za granicą.

Teraz Kołodziejczyk jest przekonany, że była to jedynie gra na zwłokę, by doprowadzić do egzekucji majątku Big Blue. Niebawem skarbówka zajmuje rachunek bankowy firmy i znajdujące się na nim 2 mln zł. Tymczasem 1 mln zł i dwa tygodnie brakują do pomyślnego zakończenia sezonu. Gdyby urzędnicy wstrzymali się trochę, być może do bankructwa by nie doszło.

– Mieliśmy nadzieję, że żyjemy w demokratycznym państwie prawa, które nie przerzuca na obywateli odpowiedzialności za swoje błędy. To nie były zaległości podatkowe, lecz zwykły haracz – mówi Marcin Kołodziejczyk. – Można jeszcze jakoś zrozumieć zmianę interpretacji przez urząd – dodaje – pod warunkiem istnienia vacatio legis. W tym przypadku zmiany mają jednak charakter wsteczny i obejmują dwa lata. Tło całej sprawy do tej pory zresztą nie jest do końca jasne. Urzędnicy po latach przyznają bowiem, że kolejna kontrola, po której skarbówka zmieniła zdanie, była efektem donosów.

Na tym jednak nie koniec kłopotów właścicieli Big Blue. Choć to jedyne dotąd bankructwo touroperatora, po którym klienci odzyskali 100 proc. wpłaconych pieniędzy,  jeleniogórska prokuratura po trwającym trzy lata śledztwie, w końcu maja 2007 r. stawia biznesmenowi osiem zarzutów – siedem w sprawie oszustwa i jedno w sprawie nieogłoszenia w terminie upadłości. Według prokuratora biznesmeni nie informowali kontrahentów i klientów o dramatycznej sytuacji firmy. – Odwlekaliśmy upadłość, bo walczyliśmy o istnienie firmy do końca! – oburza się Kołodziejczyk.

Prokurator tworzy akt oskarżenia na podstawie opinii biegłej, która, jak dowodzi Kołodziejczyk, mija się z prawdą. Nie przeanalizowała wcale dysków z danymi z systemu finansowo-księgowego firmy. Mimo tych wątpliwości wyrok skazujący zapada.

Pokonani niepokonani

Twórcy Big Blue i tak mogą mówić o szczęściu. Nie byli wcześniej karani, dostają więc wyroki w zawieszeniu. A państwo, które ma problem z wsadzaniem do więzień pospolitych przestępców, ze zdumiewającą łatwością wyprawia tam ludzi biznesu. Jednym z nich jest były prezes Rafinerii Trzebinia Grzegorz Ślak, któremu prokurator postawił zarzut największego w powojennej historii Polski uszczuplenia podatkowego na kwotę 764 mln zł. W 2006 roku spędził w areszcie 30 dni, a trzy lata później kolejne cztery miesiące. Prokuratora Marka Wełnę, który go wsadził za kratki, okrzyknięto w mediach pogromcą mafii paliwowej. Problem w tym, że zarówno organa skarbowe, jak i sąd uznają później, że o żadnym przestępstwie nie było mowy.

Punktem zwrotnym okazuje się program telewizji Polsat „Państwo w państwie". W marcu ubiegłego roku jego uczestnicy zbierają się w ośrodku wypoczynkowym w Rajczy na Śląsku i tam decydują o organizacji kongresu ludzi pokrzywdzonych. Ma to miejsce 30 maja. Efekt przechodzi najśmielsze oczekiwania organizatorów. Zgłasza się tyle osób, że muszą wynająć salę kongresową w Warszawie. Nie przychodzą za to przedstawiciele rządu. Przeznaczone dla nich miejsca w pierwszym rzędzie świecą pustkami, gdy Grzegorz Markowski śpiewa piosenkę „Niepokonani".

– Nie należymy do „oburzonych", trzymamy się z daleka od polityki i polityków, nie zamierzamy palić opon, chcemy budować społeczeństwo obywatelskie – deklaruje Marcin Kołodziejczyk. Politycy nas zlekceważą? To trudno, pracują na swoje konto – dodaje.

W rozmowie z „Rz" przedstawia plany ruchu. Niepokonani przygotowują raport o nadużyciach urzędników, ale też zamierzają zgłaszać inicjatywy, które mają zmienić na lepsze działanie administracji i wymiaru sprawiedliwości. Domagają się m.in. rewizji nadzwyczajnej zapadłych już wyroków, odebrania immunitetu prokuratorom (podobne przywileje mają tylko na Białorusi), ograniczenia czasu postępowań i respektowania decyzji sądu. Okazuje się, że mimo umorzenia postępowania przez sędziego często skarbówka dalej domaga się należnych jej zdaniem pieniędzy.

Tak jest w przypadku szefa łódzkiej społeczności Niepokonanych Ryszarda Gasparskiego, właściciela niegdyś dobrze prosperującej szwalni, rzekomego członka zorganizowanej grupy przestępczej, mającego oszukiwać w rozliczeniach z tytułu VAT. Izba skarbowa chce od niego 2 mln zł i domu na poczet należności. Wcześniej firma została zniszczona, a sam Gasparski przesiedział cztery miesiące w więzieniu.

Ruch Niepokonanych liczy obecnie 2 tys. członków i sympatyków. Dziennie dostajemy 5–10 listów, 20 maili, odbieram 50 telefonów. – Oczywiście pomógł nam film „Układ zamknięty", bo nagłośnił cały problem – przyznaje Kołodziejczyk.

By wpaść w kłopoty, wystarczy zwykłe pomówienie. Krzysztof Stańko niespodziewanie dowiedział się, że w kuchni swego ośrodka wypoczynkowego Kormoran w Turawie miał fabrykę amfetaminy. Źródłem informacji prokuratury był gangster o pseudonimie Gruby, który barwnie opowiadał, jak to narkotyki były przewożone na wyspę na okolicznym jeziorze. Fakt, że na jeziorze nie ma żadnej wyspy, nie zasiał jednak nawet ziarna wątpliwości w przedstawicielach wymiaru sprawiedliwości. Stańko przesiedział za kratami 27 miesięcy.

Nadgorliwość, błędy, a czasami tylko zwykła bezduszność urzędników doprowadzają często do jeszcze większych ludzkich tragedii. Właściciel warsztatu wulkanizacyjnego Czesław Adamowski dostał wylewu i zmarł, gdy okazało się, że urzędnicy z wydziału dróg wywłaszczyli go z z kawałka posesji – tego, gdzie przebiegała droga wjazdowa.

Nie wierzcie im!

Przedstawiciele urzędów i wymiaru sprawiedliwości apelują, by nie wierzyć w niewinność wszystkich ludzi przedstawiających się jako pokrzywdzeni. Prokuratura Apelacyjna w Katowicach wciąż podtrzymuje oskarżenia wobec Gabrieli Mury. Twierdzi, że w tej sprawie dysponuje nie tylko dowodami związanymi ze świadkiem koronnym. – Ludzie ewidentnie winni będą próbować podczepić się pod Niepokonanych, by załatwić swoje sprawy, usankcjonować lewiznę – mówi anonimowo wysoki rangą urzędnik aparatu skarbowego. Że nie wszystko musi być takie jednoznaczne, ma świadczyć przykład słynnego piekarza z Legnicy Waldemara Gronowskiego. Gdy w 2005 roku fiskus zajął mu konto i zażądał ponad 200 tys. zł z tytułu zaległego VAT, stał się bohaterem mediów „ukaranym za dobre serce". Powstał nawet Społeczny Komitet Obrony Piekarza. Gronowski twierdził, że nieewidencjonowane pieczywo po prostu rozdawał biednym. „Nie chciałem robić fikcji, lewych dokumentów i udawać, że pieczywo wyrzucam. Ja chcę normalności, nic więcej" – tłumaczył.

Fiskus, który uznał, że działalność charytatywna legnickiego piekarza była jedynie listkiem figowym dla „nieuczciwych działań wobec budżetu państwa", przedstawił dokumenty wskazujące, że wielkość darowizn stanowiła jedynie 6 proc. kwestionowanej kwoty. Reszta miała być nieewidencjonowaną sprzedażą.

Gdy rządowi zabraknie pieniędzy

Zdaniem Roberta Gwiazdowskiego przyczyną niszczenia biznesu przez urzędników jest w dużym stopniu gruba kreska. Zostało wielu urzędników starej daty, wychodzących z założenia, że przedsiębiorcy to złodzieje. A im wszystko wolno. Jeszcze niedawno generalny inspektor kontroli skarbowej miał większe uprawnienia niż szef ABW. Mógł zakładać podsłuchy bez decyzji sądu. Niektórzy boją się, że ich elastyczność mogłaby zostać zrozumiana jako powiązania korupcyjne. Wielu działa jednak z premedytacją, by osiągnąć korzyści. Np. gdy ktoś chce tanio firmę kupić. Oczywiście zrobi to łatwiej, gdy urzędnik wpędzi ją w kłopoty.

Kołodziejczyk jest przekonany, że wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby nie „dziura Bauca" i dążenie skarbówki do wyciśnięcia jak najwięcej pieniędzy z przedsiębiorców. Czy to możliwe, że w zależności od potrzeb fiskus przykręca śrubę? – Jak najbardziej – mówi Gwiazdowski i podaje ostatni przykład, podatek VAT za szafy wnękowe. Fiskus z dnia na dzień zmienił interpretację przepisów, montaż szaf nazwał sprzedażą mebli i nalicza sobie wstecznie (z odsetkami) opłaty według stawki nie 7, ale 23 proc. Ignoruje przy tym wyroki NSA.

Ale jak to się ma do słyszanych od lat deklaracji o ułatwianiu życia firmom i okiełznywaniu urzędniczej niekompetencji? Sprawa ta znajduje się na sztandarach rządu Donalda Tuska. Była komisja Przyjazne Państwo, projekty pakietów deregulacyjnych i ustawa autorstwa posła Adama Szejnfelda o odpowiedzialności urzędniczej. Ta ostatnia weszła w życie dwa lata temu, wprowadzając kary majątkowe za łamanie prawa przez urzędników, ale nie działa. Nikogo dotąd nie ukarano.

O tym, że nie zmieniło się zbyt wiele, mógł się przekonać niedawno Roman Kluska. Przed laty po traumie związanej z zatrzymaniem i postawieniem zarzutów wyłudzenia przez Optimus 30 mln zł podatku VAT wycofał się z biznesu i zajął hodowlą owiec. Właśnie dostał 100 tys. kary za wycięcie dwóch drzew na swojej posesji. Urzędnikom nie przeszkadzało to, że wyrosły na niej już po zakwalifikowaniu jej w latach 60. na cele budowlane w miejscowym planie zagospodarowania przestrzennego.

Rachunek dla urzędnika

Marcin Kołodziejczyk nie ma teraz nic. Żyje z piętnem oszusta, mieszkają z żoną i synem kątem u rodziców w Jeleniej Górze. Michalski wyjechał z Polski. Kołodziejczyk przejeżdża codziennie obok domów tych, którzy, jak uważa, mu krzywdę. Zapowiada kasację. – Chciałbym usłyszeć od urzędników słowo „przepraszam" – mówi.

Z kolei Zdzisław Wisny, były właściciel dużej ubojni w Kaliszu, z którym Agencja Rynku Rolnego bez powodu zerwała kontrakt, mieszka w wynajmowanym mieszkaniu, utrzymując się ze skromnej renty chorobowej.

W tym czasie wielu urzędników skarbówki, którzy doprowadzili do dramatu biznesmenów, jest już często na emeryturze, a niektórzy nawet awansowali. – Nie jesteśmy jakobinami, nie chcemy naszego losu dla naszych oprawców. Chcemy tylko, by już nie mogli krzywdzić ludzi. By zobaczyli, jak wygląda życie bez immunitetów, ochrony przez kolegów – mówi Marcin Kołodziejczyk.

I stawia władzy niewygodne pytanie – czy to się wszystko opłaca, czy opłacało się zniszczyć firmę, która rocznie płaciła 10 mln zł podatków i była jedną z kilku największych w okolicach Jeleniej Góry, gdzie bezrobocie przekraczało 17 proc.?

Poszkodowanym trzeba też wypłacać odszkodowania. Krzysztof Stańko chce 3,2 mln zł zadośćuczynienia za  areszt, a Grzegorz Ślak za to samo – 13,5 mln zł. Założyciele komputerowego Bestcomu żądają od Skarbu Państwa 10 mln zł za straty finansowe i dziewięć miesięcy więzienia. Są przekonani, że gdyby nie ciągnące się siedem lat śledztwo i zniszczenie ich firmy, byłaby ona jednym z potentatów na polskim rynku. Jeszcze lepszy mógł być los znacznie bardziej utytułowanego Optimusa. Kto wie, może byłby teraz potentatem globalnym?

A przecież politycy od prawa do lewa tyle mówią o kreowaniu polskich czempionów, marzą o „polskiej Nokii". Zamiast tego Optimus przeszedł dramat – przychody z 632 mln zł w 2001 roku spadły do jednej trzeciej tej kwoty rok później. Musiał zwolnić 500 pracowników. Z kolei Danuta Danisz, właścicielka firmy budowlanej z Barlinka, musiała zwolnić 150 osób, Zdzisław Wisny – 120. Państwo straciło dochody z podatków, ZUS – składki.

Czy film „Układ zamknięty" wpłynie na poprawę sytuacji polskich przedsiębiorców? Maciej Grelowski z Business Centre Club pozostaje sceptyczny: – Dopiero teraz na fali zainteresowania filmem politycy się nami interesują. PSL chce nawet powołać rzecznika przedsiębiorców. Obawiam się, że gdy film przestaną wyświetlać, znów wszystko ucichnie. I będzie jak trzy lata temu, gdy robiliśmy konferencję na podobny temat. Wtedy nie zainteresował się nawet pies z kulawą nogą.

Przedsiębiorców najczęściej niszczy nie układ, lecz bezduszny aparat państwowy pełen nadgorliwych, często niekompetentnych urzędników, niemających poczucia odpowiedzialności za dramatyczne konsekwencje swych decyzji. I bezkarnych. Doświadczyło tego równo 10 lat temu największe wówczas w Polsce biuro podróży Big Blue.

5 października 2003 roku. W telewizji dramatyczne relacje z lotniska Okęcie. „To miał być nasz miesiąc miodowy. Nie wiemy, co robić" – zrozpaczona para, a w tle dziesiątki wściekłych ludzi. Na forach internetowych komentarze: „złodzieje!", „bandyci!, „oszuści!", „teraz powstanie New Big Blue albo Big Blue Holiday i dalej będą nabijać ludzi w butelkę".

Współwłaściciel Big Blue Marcin Kołodziejczyk mówi ojcu: – To już koniec. Nigdy się z tego nie wytłumaczę.

Walka Kołodziejczyka i jego partnera biznesowego Pawła Michalskiego o przetrwanie kończy się spektakularnym upadkiem. Zaczyna się od tego, że fiskus niespodziewanie zmienia swoją interpretację odnośnie do podatku VAT i żąda od spółki 8 mln złotych.

W ten sposób niszczy firmę, która w 2002 roku osiąga pozycję lidera wśród polskich touroperatorów, obsługując 60 tys. klientów. To trzy razy więcej niż rok wcześniej. Przychody sięgają 100 mln złotych. To sukces tym większy, że Big Blue istnieje raptem sześć lat. Założyciele firmy: Marcin Kołodziejczyk i Paweł Michalski, zaczynają jako przewodnicy i piloci wycieczek autokarowych. W 1997 roku wypływają na szerokie wody, oferując jako pierwsi w Polsce wycieczki na Santorini, przez co zyskują na lata przezwisko „Santorini boys". Oferta okazuje się hitem. Idą za ciosem i zaczynają wozić Polaków w inne miejsca w Grecji oraz do Egiptu, Tunezji czy Turcji. U szczytu powodzenia, w 2002 roku, snują plany giełdowe. Marzy im się budowa polskiego potentata na miarę niemieckiego Neckermana. Firma utrzymuje szybkie tempo rozwoju i rentowność, mimo że po atakach na World Trade Center branżę turystyczną ogarnia kryzys.

Pułapka zwana VAT

I wtedy fiskus zastawia pułapkę. Big Blue rozlicza wycieczki, podobnie jak wiele innych biur podróży, nie jako jedną usługę, lecz dwie – przelot i oddzielnie zakwaterowanie, wyżywienie, transfery, ubezpieczenie oraz opiekę rezydenta. Przelot objęty jest stawką zerową, reszta zaś – 7 proc. Taka korzystna dla touroperatorów interpretacja nie powinna dziwić. W końcu wielu klientów przylatuje lub przyjeżdża na własną rękę, bilet wykupując gdzie indziej, i dopiero na miejscu korzysta z hotelu wynajętego za pośrednictwem Big Blue.

Że jest to interpretacja właściwa i biuro nie musi płacić 7-proc. VAT od wszystkiego, potwierdzają Ministerstwo Transportu, Główny Urząd Statystyczny, Instytut Studiów Podatkowych i renomowana firma doradcza Deloitte. Zgadza się z nią również urząd kontroli skarbowej (UKS) w Jeleniej Górze. Po kontroli w 2001 roku inspektor Irena Górecka wydaje decyzję, że VAT naliczany jest prawidłowo. Podpisuje się pod nią dyrektor UKS Andrzej Włodarczyk.

Po 15 miesiącach urząd ponawia kontrolę i inna inspektor, Ewa Jaskowska, stwierdza, że firma niezgodnie z prawem stosuje zerową stawkę VAT na przeloty czarterowe, skoro są integralną częścią pakietu turystycznego. Ale to nie wszystko. Urząd domaga się zaległego podatku, odsetek i nakłada domiar w wysokości 30 proc. Łącznie wychodzi 8 mln zł. Pod decyzją, diametralnie różną od poprzedniej, znów podpisuje się dyrektor Andrzej Włodarczyk.

Dla Kołodziejczyka i Michalskiego to szok. Nie mogą uwierzyć w tak nagłą zmianę stanowiska fiskusa. Tak dużych pieniędzy firma nie ma.

Właściciele spółki stają przed dylematem, czy ogłosić bankructwo w środku sezonu turystycznego, obciążając odpowiedzialnością urząd skarbowy za popełnione błędy w interpretowaniu przepisów skarbowych czy próbować negocjować z urzędnikami. Druga opcja daje szansę na ocalenie firmy. Urzędnicy skarbówki na pewno się zreflektują – wierzą właściciele Big Blue i w ratowanie firmy angażują dodatkowe, prywatne pieniądze.

Ich wiara nie jest bezpodstawna. Dysponują korzystnymi dla siebie opiniami prawnymi, w tym prof. Witolda Modzelewskiego. „Wiem dobrze, ponieważ ja te przepisy tworzyłem" – uspokaja ich Modzelewski.

Plus Minus
Tomasz Terlikowski: Śniła mi się dymisja arcybiskupa oskarżonego o tuszowanie pedofilii
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Plus Minus
„Dunder albo kot z zaświatu”: Przygody czarnego kota
Materiał Promocyjny
Fotowoltaika naturalnym partnerem auta elektrycznego
Plus Minus
„Alicja. Bożena. Ja”: Przykra lektura
Materiał Promocyjny
Seat to historia i doświadczenie, Cupra to nowoczesność i emocje