Przedsiębiorców najczęściej niszczy nie układ, lecz bezduszny aparat państwowy pełen nadgorliwych, często niekompetentnych urzędników, niemających poczucia odpowiedzialności za dramatyczne konsekwencje swych decyzji. I bezkarnych. Doświadczyło tego równo 10 lat temu największe wówczas w Polsce biuro podróży Big Blue.
5 października 2003 roku. W telewizji dramatyczne relacje z lotniska Okęcie. „To miał być nasz miesiąc miodowy. Nie wiemy, co robić" – zrozpaczona para, a w tle dziesiątki wściekłych ludzi. Na forach internetowych komentarze: „złodzieje!", „bandyci!, „oszuści!", „teraz powstanie New Big Blue albo Big Blue Holiday i dalej będą nabijać ludzi w butelkę".
Współwłaściciel Big Blue Marcin Kołodziejczyk mówi ojcu: – To już koniec. Nigdy się z tego nie wytłumaczę.
Walka Kołodziejczyka i jego partnera biznesowego Pawła Michalskiego o przetrwanie kończy się spektakularnym upadkiem. Zaczyna się od tego, że fiskus niespodziewanie zmienia swoją interpretację odnośnie do podatku VAT i żąda od spółki 8 mln złotych.
W ten sposób niszczy firmę, która w 2002 roku osiąga pozycję lidera wśród polskich touroperatorów, obsługując 60 tys. klientów. To trzy razy więcej niż rok wcześniej. Przychody sięgają 100 mln złotych. To sukces tym większy, że Big Blue istnieje raptem sześć lat. Założyciele firmy: Marcin Kołodziejczyk i Paweł Michalski, zaczynają jako przewodnicy i piloci wycieczek autokarowych. W 1997 roku wypływają na szerokie wody, oferując jako pierwsi w Polsce wycieczki na Santorini, przez co zyskują na lata przezwisko „Santorini boys". Oferta okazuje się hitem. Idą za ciosem i zaczynają wozić Polaków w inne miejsca w Grecji oraz do Egiptu, Tunezji czy Turcji. U szczytu powodzenia, w 2002 roku, snują plany giełdowe. Marzy im się budowa polskiego potentata na miarę niemieckiego Neckermana. Firma utrzymuje szybkie tempo rozwoju i rentowność, mimo że po atakach na World Trade Center branżę turystyczną ogarnia kryzys.
Pułapka zwana VAT
I wtedy fiskus zastawia pułapkę. Big Blue rozlicza wycieczki, podobnie jak wiele innych biur podróży, nie jako jedną usługę, lecz dwie – przelot i oddzielnie zakwaterowanie, wyżywienie, transfery, ubezpieczenie oraz opiekę rezydenta. Przelot objęty jest stawką zerową, reszta zaś – 7 proc. Taka korzystna dla touroperatorów interpretacja nie powinna dziwić. W końcu wielu klientów przylatuje lub przyjeżdża na własną rękę, bilet wykupując gdzie indziej, i dopiero na miejscu korzysta z hotelu wynajętego za pośrednictwem Big Blue.
Że jest to interpretacja właściwa i biuro nie musi płacić 7-proc. VAT od wszystkiego, potwierdzają Ministerstwo Transportu, Główny Urząd Statystyczny, Instytut Studiów Podatkowych i renomowana firma doradcza Deloitte. Zgadza się z nią również urząd kontroli skarbowej (UKS) w Jeleniej Górze. Po kontroli w 2001 roku inspektor Irena Górecka wydaje decyzję, że VAT naliczany jest prawidłowo. Podpisuje się pod nią dyrektor UKS Andrzej Włodarczyk.
Po 15 miesiącach urząd ponawia kontrolę i inna inspektor, Ewa Jaskowska, stwierdza, że firma niezgodnie z prawem stosuje zerową stawkę VAT na przeloty czarterowe, skoro są integralną częścią pakietu turystycznego. Ale to nie wszystko. Urząd domaga się zaległego podatku, odsetek i nakłada domiar w wysokości 30 proc. Łącznie wychodzi 8 mln zł. Pod decyzją, diametralnie różną od poprzedniej, znów podpisuje się dyrektor Andrzej Włodarczyk.
Dla Kołodziejczyka i Michalskiego to szok. Nie mogą uwierzyć w tak nagłą zmianę stanowiska fiskusa. Tak dużych pieniędzy firma nie ma.
Właściciele spółki stają przed dylematem, czy ogłosić bankructwo w środku sezonu turystycznego, obciążając odpowiedzialnością urząd skarbowy za popełnione błędy w interpretowaniu przepisów skarbowych czy próbować negocjować z urzędnikami. Druga opcja daje szansę na ocalenie firmy. Urzędnicy skarbówki na pewno się zreflektują – wierzą właściciele Big Blue i w ratowanie firmy angażują dodatkowe, prywatne pieniądze.
Ich wiara nie jest bezpodstawna. Dysponują korzystnymi dla siebie opiniami prawnymi, w tym prof. Witolda Modzelewskiego. „Wiem dobrze, ponieważ ja te przepisy tworzyłem" – uspokaja ich Modzelewski.
Ostatecznie przekonuje ich rozmowa z Janem Krzyżakiem, dyrektorem wrocławskiej izby skarbowej. „Panowie! Ja was przyjmuję, wysłuchuję, staram się zrozumieć i pomóc, a wy zamierzacie uciekać, składając wniosek o upadłość? Proszę tego nie robić" – apeluje. Ze spotkania wychodzą pokrzepieni, gdyż dyrektor zdaje się być koncyliacyjny, pochylać się z troską nad losem firmy i rozumieć społeczne skutki bankructwa z tysiącami turystów, którzy zostaliby na lodzie za granicą.
Teraz Kołodziejczyk jest przekonany, że była to jedynie gra na zwłokę, by doprowadzić do egzekucji majątku Big Blue. Niebawem skarbówka zajmuje rachunek bankowy firmy i znajdujące się na nim 2 mln zł. Tymczasem 1 mln zł i dwa tygodnie brakują do pomyślnego zakończenia sezonu. Gdyby urzędnicy wstrzymali się trochę, być może do bankructwa by nie doszło.
– Mieliśmy nadzieję, że żyjemy w demokratycznym państwie prawa, które nie przerzuca na obywateli odpowiedzialności za swoje błędy. To nie były zaległości podatkowe, lecz zwykły haracz – mówi Marcin Kołodziejczyk. – Można jeszcze jakoś zrozumieć zmianę interpretacji przez urząd – dodaje – pod warunkiem istnienia vacatio legis. W tym przypadku zmiany mają jednak charakter wsteczny i obejmują dwa lata. Tło całej sprawy do tej pory zresztą nie jest do końca jasne. Urzędnicy po latach przyznają bowiem, że kolejna kontrola, po której skarbówka zmieniła zdanie, była efektem donosów.
Na tym jednak nie koniec kłopotów właścicieli Big Blue. Choć to jedyne dotąd bankructwo touroperatora, po którym klienci odzyskali 100 proc. wpłaconych pieniędzy, jeleniogórska prokuratura po trwającym trzy lata śledztwie, w końcu maja 2007 r. stawia biznesmenowi osiem zarzutów – siedem w sprawie oszustwa i jedno w sprawie nieogłoszenia w terminie upadłości. Według prokuratora biznesmeni nie informowali kontrahentów i klientów o dramatycznej sytuacji firmy. – Odwlekaliśmy upadłość, bo walczyliśmy o istnienie firmy do końca! – oburza się Kołodziejczyk.