To sentyment rodem z czasów zimnej wojny. A może jeszcze wcześniej – z epoki, kiedy twórcy nowego zaoceanicznego państwa walczyli o jego niepodległość z brytyjską Koroną, a wspierali ich Tadeusz Kościuszko i Kazimierz Pułaski.
Wtedy oczywiście Amerykanie zajęci byli wyłącznie swoją ojczyzną, nie myśleli o eksporcie demokracji do rozmaitych satrapii azjatyckich czy afrykańskich. To Polacy dawali im wówczas lekcję bojowania motywowanego tym, co zawierało się w sformułowanym kilkadziesiąt lat później haśle: „Za wolność naszą i waszą". Ale tak czy inaczej, po prawej stronie polskiej mapy politycznej stosunek do amerykańskiej polityki kształtują zdecydowanie bardziej emocje niż kalkulacje.
Nie trzeba być przenikliwym obserwatorem, żeby zauważyć, iż są to emocje nieodwzajemnione. Wynikają w dużym stopniu z fałszywego – a przez to i naiwnego – mesjanizmu mieszającego kategorie religijne, moralne i polityczne. Mamy tu do czynienia z wizją świata, w której państwa dzielą się na te, które służą dobru i te, które służą złu. Polska i USA są oczywiście w awangardzie tych pierwszych. Jeśli zatem polski prawicowiec woła, że nie będzie Niemiec pluł nam w twarz, a Katyń i Smoleńsk pomścimy, to animuszu dodaje mu przekonanie, iż z odsieczą pospieszy mu Wuj Sam. Rzecz jasna Teutoni i Moskale są w tej wizji reprezentantami sił ciemności.
Co dla polskiego prawicowca jest głębokim przeświadczeniem, to dla amerykańskiego polityka, który optuje za tym, żeby jego państwo odgrywało w świecie wiodącą rolę, stanowi narzędzie propagandy. Tak bowiem trzeba traktować bajki waszyngtońskich neokonserwatystów o batalii zachodnich demokracji, jakie toczą one przeciw „państwom zbójeckim". Kiedy jednak przychodzi co do czego, o tym, kto jest demokratą, a kto „zbójem", decyduje Biały Dom. Przypomina się sytuacja, w której jeden z amerykańskich polityków przyznając, iż słynny nikaraguański dyktator Anastasio Somoza to skur..., w krótkich, żołnierskich słowach dodał: „ale to nasz skur...".
Nic zatem dziwnego, że Polska nie jest w Białym Domu traktowana tak, jak oczekują tego nadwiślańscy orędownicy wiekuistego sojuszu Warszawy z Waszyngtonem. Dla żandarma świata środkowoeuropejski kraj między Odrą a Bugiem to tylko pionek na wielkiej szachownicy. W tym kontekście warto sięgnąć po książkę Patricka Buchanana „Churchill, Hitler i niepotrzebna wojna".