Nasze myślenie o stosunkach z Niemcami i Rosją tkwi w okowach historycznych stereotypów i geopolitycznych półprawd. Nie może w zasadzie wykroczyć poza horyzont dwóch prac: Romana Dmowskiego „Niemcy, Rosja i kwestia polska" i Adolfa Bocheńskiego „Między Niemcami a Rosją". Tymczasem rzeczywistość międzynarodowa wieku XXI nijak nie przystaje do tej sprzed 100 lat. Jeśli uświadomimy sobie te różnice, być może uda się nam z innej perspektywy spojrzeć na relacje z Moskwą i Berlinem.
Imperializm bez imperium
Przede wszystkim raz na zawsze musimy pozbyć się europocentryzmu. Stary Kontynent przestał być pępkiem świata. Zakończyła się epoka Vasco da Gammy, epoka kilkuwiekowej globalnej dominacji Europy Zachodniej. Duch dziejów przeniósł się z regionu atlantyckiego do pacyficznego.
Niemcy, Rosja, Francja i Wielka Brytania w wieku XXI nie ustanawiają już reguł globalnego porządku. W przyszłych grach geostrategicznych ich rola będzie drugorzędna, ponieważ coraz silniej odczuwają skutki zapaści demograficznej.
Dramatycznie starzejące się społeczeństwa Europy nie będą w stanie finansować tzw. państwa dobrobytu. Problemy wewnętrzne, a przede wszystkim rozpad dotychczasowej struktury społecznej nie pozwoli im na aktywną politykę zewnętrzną.
W ten sposób, inaczej niż przewidywał to Fukuyama, dojdzie na naszym kontynencie do końca historii. Stanie się on targanym konfliktami społecznymi marginesem świata.
Polityka globalna rozgrywać się będzie wokół układu dwubiegunowego Waszyngton–Pekin lub trójbiegunowego Waszyngton–Pekin–Delhi. Tym samym przestanie obowiązywać dotychczasowe prawo klasycznej geopolityki, zgodnie z którym ten kto włada obszarem między Niemcami a Rosją (tak z grubsza zinterpretujmy pojęcie „Heartland"), włada światem. Zostanie zastąpione nowym: ten będzie rządził światem, kto kontrolować będzie żeglugę na Oceanie Indyjskim (w ten sposób można uprościć sens wywodów Roberta Kaplana zawartych w książce „Monsun. Ocean Indyjski i przyszłość amerykańskiej dominacji").
Jeszcze 70 lat temu o władzy w Eurazji rozstrzygały Moskwa i Berlin, a dziś najważniejszym decydentem na największym kontynencie staje się Pekin. Od tego, jak Chiny ułożą sobie stosunki z USA i Indiami, zależeć będzie przyszłość świata. Pogrążona w kryzysie i starzejąca się Europa stanie się jego antypodami.
Putinowska Rosja nie przyjmuje do wiadomości tych zmian. Myślenie jej elit władzy ogranicza przestarzały paradygmat geopolityczny, wielowiekowej rywalizacji Moskwy jako prawosławnego III Rzymu ze zgniłym Zachodem. Jej ostateczne zwycięstwo w tym cywilizacyjnym zderzeniu ma być dziejowym tryumfem założonego przez Iwana Groźnego Imperium Moscovitum.
Rosjanie, jak się wydaje, nie mają świadomości wyzwań nadchodzących z południowego–wschodu. Zagłuszają ją wszechobecną wściekłą antyzachodnią propagandą.
Obecna „mocarstwowość" Moskwy opiera się na wątłym fundamencie, jakim są zyski z eksportu surowców energetycznych. Rewolucja łupkowa oznacza jej nieodwołalny kres. Sen o imperialnej potędze skończy się w momencie, gdy z łupków uda się uzyskać ropę naftową na skalę przemysłową.
Eksperci amerykańscy przypuszczają, że stanie się to pod koniec obecnej dekady. Wtedy to zawali się system Putina – władzy współczesnych opryczników, którzy kupują socjalny pokój za część kwoty, jaką uzyskuje z eksportu ropy i gazu.
Moskwa przegrała swój czas; ogromne zyski z eksportu surowców energetycznych zostały rozkradzione, przetransferowane za granicę lub przejedzone przez emerytów. Boom nie posłużył ani modernizacji gospodarki, ani systemu społeczno-politycznego.
Jedyną masowo wyznawaną ideologią w Rosji, podobnie jak zresztą na całym obszarze postkomunistycznym, jest ekstatyczny konsumpcjonizm. A ponieważ, na co zwracają uwagę lewicowi myśliciele, ma on tę cechę szczególną, że niszczy więzi międzyludzkie, to w momencie pogłębiającego się kryzysu społeczno-gospodarczego stanie się destrukcyjną siłą odśrodkową.
Reakcją na kryzys wywołany bankructwem rosyjskiego budżetu będzie najprawdopodobniej wzrost tendencji autorytarnych wewnątrz Rosji i bardziej agresywne stanowisko w polityce zagranicznej. Na to nałoży się zaostrzenie się sytuacji na południowych granicach Federacji Rosyjskiej, ponieważ państwa Azji Centralnej i Chiny będą chciały wykorzystać okres rosyjskiej smuty.
Nacisk na południowo-wschodnie rubieże chwiejącego się imperium może być niebezpieczny dla Europy Środkowej, gdzie mamy do czynienia ze swego rodzaju vacuum geopolitycznej potęgi. Mówiąc obrazowo, Rosja poddana silnej presji na Wschodzie może odreagować ekspansją na Zachód. To może być podstawowe wyzwanie dla polskiej polityki zagranicznej w najbliższych dekadach.
Mniej Europy, więcej Niemiec
Niemcy znaleźli sensowniejszą, z punktu widzenia własnych interesów, odpowiedź na wyzwania nowej eurazjatyckiej konstelacji. Skutkiem marginalizacji geopolitycznej Europy Zachodniej jest wzrost mocarstwowej potęgi Niemiec.
Słabsza Europa to automatycznie silniejsza Republika Federalna Niemiec, która krok po kroku staje się dominującym mocarstwem na obszarze pomiędzy Atlantykiem i Bugiem. Swą moc wiążącą objawiła stara zasada doskonale znana politykom francuskim od de Gaulle'a do Mitteranda: im mniej Europy, tym więcej Niemiec.
Co ciekawe, od kilku lat sami Niemcy, i to raczej politologowie niż politycy, zaczęli używać pojęcia dominacji do opisu pozycji swojego kraju w Europie. Oczywiście w Polsce tego rodzaju diagnozy są zakazane przez dominującą w mediach i na uniwersytetach germanofilską poprawność.
Dominacja ta to, z jednej strony, efekt poluzowania struktur integracyjnych przez traktat lizboński. Jego zapisy prowadzą do naruszenia równowagi w procesie decyzyjnym pomiędzy dużymi i małymi krajami UE, czego największym beneficjentem będą właśnie Niemcy. Z drugiej strony, jest ona skutkiem kryzysu zarażającego i osłabiającego kraje, które mogłyby być przeciwwagą dla Niemiec, czyli Hiszpanię, Włochy i Francję.