Mottem do „Śladów krwi" Jana Polkowskiego jest cytat z „Podróży Trzech Króli" T.S. Eliota: „Dokąd wiodła nas droga – Ku Narodzinom czy Śmierci?". Jedno skromne pytanie, które podsumowuje w wierszu angielskiego poety wyprawę w nieznane trzech mędrców wędrujących za gwiazdą. Wiadomo z wiersza Eliota, że to jest podróż na wyniszczenie: autor „Ziemi jałowej" pokazuje tę drogę jako marsz ku zakończeniu jednej formy życia i być może pozyskaniu nowej, chociaż ta nowa forma jest mgławicowa, niepewna, a przede wszystkim łącząca się z jakimś rodzajem wygnania mędrców z ich własnej ziemi, kultury, domu, zwyczajów: zapewne z pewnym rodzajem cierpienia. Całkiem sporą jego ilością.
Może właśnie z tego powodu, że powieść jest opisem pewnej drogi takie motto sobie Polkowski wybrał? Drogę (i dziejąca się w psychice bohatera, i całkiem dosłownej podróży w przestrzeni ona dotyczy) ową przechodzi Henryk Harsynowicz. Od punktu A: z Kanady, z pewną wiedzą na temat siebie (swojego pochodzenia, historii, przeszłości) do punktu B: do Warszawy czy potem Trójmiasta z pewną, wzbogaconą, nową wiedzą na temat samego siebie (swojego pochodzenia, historii, przeszłości).
Z pozoru wydaje się to niemożliwe; każdy z nas jest wszak pewnym „składem" przeszłości, destylacją tego, co w nas osadzone przez geny i sumą doświadczeń, z których większość ulega z czasem zatarciu, ale które się jednak w jakiś tam sposób tajemniczy przyczyniają do tego, że jesteśmy tym, kim jesteśmy.
Powyższe prawidło dotyczy na pewno jednostek; nie jestem do końca przekonany, czy dotyczy też wspólnot większych: rodzina ma zapewne jakąś swoją tożsamość determinowaną genami, ale wcale nie jestem pewien czy większa rodzina, owa rodzina rodzin, czyli „więzy krwi" mają podobne zakorzenienie?
* * *
Naród to wspólnota kulturowa, nie etniczna. To wydaje się prawdą, która dzisiaj niepodzielnie rządzi naszymi umysłami. Jeśli człowiek pozwoli sobie na myślenie inne (a nawet tylko na jakiś rodzaj wątpliwości) zaraz przywoływany jest do porządku (często czyni to jego wyszkolone kulturową tresurą superego, najdoskonalszy kontroler zaszczepiany w nas przez edukację i różne formy społecznej perswazji) hamulcami w rodzaju: nie myśl tak, bo konsekwencją będzie rasizm, nacjonalizm, skąd droga otwarta do faszyzmu. Naród jest wspólnotą kulturową.
Ale co, gdyby jednak można było pomyśleć, że jest troszkę inaczej. Czyli, że naród to taka większa rodzina, jednak połączona więzami krwi, maleńkimi, drobniutkimi, prawie w zaniku naczynkami łączącymi się z... czym? Z fizycznymi istnieniami poprzedników? Praszczurów? Bezpieczne niebezpieczeństwo tej myśli – prowadzonej konsekwentnie – i tak wywiedzie nas na jasne płaskowyże wprost w objęcia naszych Pierwszych Rodziców, czyli właściwie działa uspokajająco: pierwotna macierz dotyczy nie Polaków, Niemców czy Żydów, ale całej ludzkości.
Ale co wynika z tego, że się jest częścią rodziny? Słyszymy o więzach krwi, mówimy krew nie woda, często w formie apelu o podjęcie działań. Poczuwamy się do wspólnoty. Podobnie jest z rodziną większą, czyli wspólnotą pochodzenia, która nałożona na – czy w dyfuzji z – wspólnotę kulturową, tworzy tożsamość wspólnotową. Od razu może warto dodać: tożsamość czy więzy kulturowe jako nieodłączny składnik wspólnotowości ma potencjalną moc inkorporacyjną. Do rodziny wszak można przyjąć innych, obcych, inkorporować, czyli nadać im statut wspólnotowy. Nie musi zatem prowadzić myślenie o takiej jedności do odrzucania innego, wypychania go. Znaczenie ma tu akt woli. Wolna decyzja przyjęcia ze strony tego, kto chce dojść z zewnątrz i tego (tych), kto (którzy) decydują się na przyjęcie do rodziny.