Rzymianin nadwiślański

Czas nie jest sprzymierzeńcem Bolesława Micińskiego. Jubileuszowe dwa tomy esejów, zamiast w stulecie urodzin pisarza wiosną 2011 roku, ukazały się z rocznym opóźnieniem. Z kolei majowa siedemdziesiąta rocznica śmierci przeszła bez echa.

Publikacja: 11.10.2013 01:01

Maturzysta, rocznik 1931. Świat stał otworem: kto mógł przypuścić, że skończy się za 10 lat?

Maturzysta, rocznik 1931. Świat stał otworem: kto mógł przypuścić, że skończy się za 10 lat?

Foto: Archiwum Uniwersytetu Warszawskiego

Na tle szarości PRL jego pisarstwo, na wskroś przesiąknięte słońcem Śródziemnomorza, olśniewało. Jedyny, kultowy wybór pism z 1970 roku mienił się feerią barw, przez pokolenia przedwojenne prawie zapomnianych, a młodszym już nieznanych. Wszak perspektywa barbarzyńcy w ogrodzie, wyzutego z europejskiego dziedzictwa, na którą skazany był ówczesny przybysz zza żelaznej kurtyny, Zbigniew Herbert, ćwierć wieku wcześniej Micińskiemu wydałaby się całkiem obca. On jeszcze w ogrodzie kultury zachodniej czuł się w pełni u siebie, bo w niej wyrósł.

Latyn wieczny tułacz

Wychowanek warszawskiego gimnazjum im. Reytana należał do ostatniej generacji, która odebrała wykształcenie klasyczne. Bez przesady można powiedzieć, że to czyniło go bliższym Kochanowskiemu niż Witkacemu, którego teorią Czystej Formy zresztą się fascynował. Kiedy jednak chciał scharakteryzować jej autora, napisał: „Zupełny humanizm (nie znał Homera i języków starożytnych)". Uwaga więcej niż o Witkiewiczu mówiąca o samym Micińskim, który bez kokieterii deklarował, że czuje się „przede wszystkim »Latynem«, a potem dopiero – Polakiem".

I to mimo że wschodnioeuropejska historia naznaczyła jego życie od samego dzieciństwa. Niedoszły spadkobierca podolskich dóbr, z których po wybuchu rewolucji bolszewickiej rodzina musiała salwować się ucieczką do Odessy (po siedmioletnim epizodzie bydgoskim trafili w 1927 roku do podwarszawskiego Anina, na Drugą Poprzeczną, by ostatecznie osiąść w nowoczesnej kamienicy w centrum miasta, przy alei 3 Maja pod numerem 5), w gorszych czasach zabawiał się z żoną marzeniami o możliwościach, jakie dawałby im bezpowrotnie utracony majątek. Z całej schedy ostały się jedynie rodowe srebra i pamiątki, ocalone przez wierną służbę. Oraz nazwisko, które ułatwiało literacki start domniemanemu bratankowi Tadeusza Micińskiego. Przeświadczenie o bliskim pokrewieństwie z młodopolskim poetą, powszechne wtedy i pokutujące do dzisiaj, nie znajduje potwierdzenia, bo przynajmniej od początku XIX wieku brak związków między obu rodzinami. A jeszcze dziadkowi Bolesławowi Micińskiemu, lekarzowi w Chersoniu i właścicielowi kilku wsi w guberni besarabskiej, po którym eseista otrzymał imię, wydawało się ono wprost obraźliwe. „Nie znam takiego i nie chcę znać, bo porządne nazwisko po gazetach szarga" – odpowiadał nagabywany o rzekomą parantelę. Czy powiedziałby to samo o wnuku?

Ale temu niewiele czasu było dane na pisanie. Jeszcze przed maturą zapadł na gruźlicę, którą bezskutecznie usiłował leczyć pobytami w Zakopanem. Cała jego twórczość to kilkanaście lat, a licząc od debiutu książkowego – „Podróży do piekieł" z 1937 roku, otwierającej etap dojrzałości intelektualnej – lat raptem sześć. Po drodze zaś studia filozoficzne, dorabianie na mokotowskich wyścigach konnych w stajni dziadka Ludwika Andrycza, ślub z krewną Haliną z domu Krauze (później po drugim mężu Kenarową), wspólny wyjazd stypendialny do Grenoble i Paryża i powrót na skromne poddasze przy ulicy Dąbrowieckiej 11 na Saskiej Kępie. Potem asystentura – bez wynagrodzenia! – na uniwersytecie, praca nauczycielska w szkołach oraz redakcyjna w dziale literackim Polskiego Radia, wraz z którym Micińscy zostali ewakuowani we wrześniu 1939 roku do Baranowicz.

I znowu tułaczka, w dodatku z ciężarną żoną, via chwilowo niezajęte przez Sowietów kraje bałtyckie, Helsinki i Sztokholm, nad Sekwanę, gdzie tym razem trafili już w tradycyjnej polskiej roli uchodźców i gdzie tuż przed Gwiazdką urodziła im się córka Anna (w przyszłości wybitna witkacolog). Zmagania z odnowioną chorobą, schroniska dla emigrantów, litościwie użyczane kwatery po miasteczkach i wsiach francuskich Alp, teraz jeszcze z małym dzieckiem. I kaszel, kaszel, raz suchy, to znów mokry. Wreszcie koniec i ostatnie słowa, zapisane przez żonę: „Obchodzi mnie już tylko, czy będę zbawiony".

Nić losu niedopełnionego, przerwana przedwcześnie, zanim osiągnął to, do czego predestynowały go wybitne uzdolnienia. Nic zatem dziwnego, że w spuściźnie 32-latka, zebranej na pięciuset stronach luźnego druku, nie brak ewidentnych juweniliów, nieledwie szkolarskich wprawek. Bo w rzeczywistości nie są to przecież skończone dzieła, lecz zapowiedzi. I to, co przyszłoby jedną, dwie, trzy dekady po nich, wydaje się dzisiaj o wiele bardziej interesujące od tego, co zdążył Bolesław Miciński po sobie pozostawić.

Konserwatyzm nihilisty

Krytycznej refleksji dorobek Micińskiego i własne nim zauroczenie bodaj jako pierwszy poddał Czesław Miłosz w „Roku myśliwego" u schyłku lat 80. „Jego eseje przyjmowałem dość nabożnie, niezbyt rozumowo, skoro ich zasada była raczej poetycka i myślę, że moje eseje wtedy pisane dowodzą jego wpływu, bo w polskim nie było wtedy innego wzoru. Dzisiaj sądzę, że esej powinien być gatunkiem jasnym, klarownym, nie sugerować pośrednio, ale prowadzić tok myśli. Wtedy esej był w polskim piśmiennictwie nowy i nawet moje eseje czasu wojny nadal lubują się w lirycznych transpozycjach, czyli brak im tego, co stanowi zaletę solidnej prozy. Tę cechę eseistyki Micińskiego, też mojej, uważam za piętno ówczesnego zagmatwania".

Rzeczywiście „Legendy nowoczesności", oprócz podobieństw formalnych, zawdzięczają eseistyce Micińskiego także niektóre wątki i inspiracje, jak przygody Robinsona Crusoe. Ale różni je wyraźnie cel podejmowanych rozważań. Dla Miłosza było nim dotarcie do korzeni totalitaryzmów i wojennej katastrofy Europy. Pisaniu Micińskiego taki zamiar nie przyświecał. Popisy erudycyjne, kunsztowne dalekie asocjacje rzadko kiedy były czymś więcej niż celami samymi w sobie. I pewnie dlatego te smakowite, finezyjne szkice osuwają się zbyt często w pretensjonalność, irytują dążeniem do efektu, którym okazuje się jedynie dowód sprawności autora w żonglowaniu toposami antycznej mitologii i literatur nowożytnych. Nadużywanie makaronizmów bywa zaś aż śmieszną manierą, czasami kojarzy się wręcz z nieporadną dykcją Sarmatów. I nie w pełni usprawiedliwia to fakt, że w wielu przypadkach pisarz nie dysponował jeszcze polskimi przekładami, lecz czytał klasyków w oryginale.

Jarosław Iwaszkiewicz, pod koniec międzywojnia przeżywający akurat okres dziarskiej krzepy, oceniał „Podróże do piekieł" jako książkę tyleż czarującą, co głęboko niemoralną, dostrzegając wyłaniający się zza jej niewątpliwego uroku nihilizm. Miciński odpowiadał mu w liście, wskazując na zamykającą zbiór apologię etyki tymczasowej Kartezjusza. „Niezdrowym skłonnościom" filozofów do „przesadnego wątpienia" i snucia „fantastycznych pomysłów" przeciwstawiał tam „elementarne zasady życiowe". „Być posłusznym prawom i obyczajom mego kraju, dzierżąc się stale religii, w której Bóg dozwolił mi łaskawie wzrosnąć od dzieciństwa. We wszelkiej innej rzeczy prowadzić się wedle mniemań najbardziej umiarkowanych i najbardziej oddalonych od wszelkiego wybryku oraz powszechnie przyjętych w praktyce przez najroztropniejszych między tymi, z którymi żyć wypadnie" – cytował z aprobatą zalecenia Descartesa, odrzucając strategię podejrzeń i apriorycznej nieufności, która od czasów oświecenia stała się synonimem intelektualizmu tout court.

Zamiar Micińskiego, by wcześniejsze eseje ilustrowały to, do czego kontrą jest końcowe konserwatywne credo, nie powiódł się. Pokusy okazały się silniejsze od egzorcyzmu samoograniczenia. Ich artystyczna wyrazistość czyni finałową odmowę, pozbawioną uzasadnień, gestem. Czystej przekory – powiedzą życzliwi; prowokacyjną pozą – dodadzą inni. Pisarz szybko zdał sobie sprawę z porażki, jaką poniósł, próbując sprzeciwić się dominującym trendom nowoczesności. Jednak pozostał wierny „miłości do klasycyzmu, który rygoryzuje człowieka", pomaga wybrnąć z wewnętrznych konfliktów i zapętleń („klasycy to uzdrowieni chorzy" – parafrazował Goethego). Widać to zwłaszcza w pracach dotyczących psychoanalizy, którą żywo się interesował. Na przykład kiedy omawiając katolicką krytykę freudyzmu, za słuszny uznawał postulat, by nie przyjmować nowych teorii, które godziłyby w powszechnie panujące poglądy, o ile tylko te ostatnie nie są sprzeczne ze ściśle naukowymi ustaleniami. Szacunek dla bliźnich, ich sposobu pojmowania siebie i obrazu świata, w którym żyją, uważał za ważniejszy od ekstrawagancji rewelatorów, pragnących na siłę uszczęśliwiać ludzkość. I tu też biły źródła jego antytotalitaryzmu, który w pełni doszedł do głosu w „Odpowiedzi na list Francesca, obywatela rzymskiego" i innych tekstach z lat II wojny światowej.

Mimoza i faszyści

W tym kontekście przestaje dziwić największy w krótkiej karierze pisarskiej Bolesława Micińskiego skandal, za jaki uchodzi jego współpraca z „Prosto z mostu". „Trudno dziś zrozumieć, jak to było w ogóle możliwe, że na tego rodzaju skrajnej prawicy mogło znaleźć się paru niewątpliwych intelektualistów. A w całym ONR znalazłaby się ich spora garść, jeszcze więcej zaś, jeśli liczyć i tych, którzy nie brzydzili się publikowania w prasie tego kierunku" – pisał Jan Józef Lipski w „Warszawskich »pustelnikach« i »bywalskich«". To, co w tym przypadku wydawało się niepojęte, nie budziło wątpliwości w odniesieniu do publicystów przedwojennych gazet komunistycznych (z konieczności pisujących niejawnie), takich jak Stanisław Jerzy Lec; chyba nie tylko dlatego, że budzić wówczas nie mogło. Ale rażąca stronniczość tego sądu nie powinna przesłaniać i tak rzadkiej uczciwości w przyznaniu zalet umysłowych adwersarzom.

Częściej akces młodych pisarzy do tygodnika Stanisława Piaseckiego tłumaczono przypadkiem lub zagubieniem. W gąszczu dociekań mało który komentator zwracał uwagę na wytłumaczenie najprostsze, które sam Miciński wyłuszczył w jednej z prasowych polemik: „Szczerze jestem wdzięczny red. Piaseckiemu, że mi umożliwia tę pracę, w przeciwieństwie do innych redaktorów [...] nie wymaga ode mnie rezygnacji ze współpracy w innych pismach i niczym nie krępuje mojej wypowiedzi. Tak się właśnie złożyło [...], że właśnie w tym »złowriednym żurnalje« znalazłem rzecz bezcenną: wolność".

Notabene do „Prosto z mostu" trafił Miciński z miejsca o wiele bardziej egzotycznego – „Zetu" mesjanisty Jerzego Brauna, na łamach którego z młodzieńczą zapalczywością mierzył spektakle teatralne kryteriami estetyki Witkacego. Również w nowym piśmie pozostał surowym recenzentem nowości literackich, wyjątek czyniąc dla Władysława Sebyły, z którym blisko się przyjaźnił, Stanisława Dobrowolskiego, Światopełka Karpińskiego, a przede wszystkim Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, którego poezję odkrył i pierwszy nagłośnił. Ważne były przy tym więzi generacyjne łączące pokolenie drugiej awangardy we wspólny front przeciw establishmentowi „Wiadomości Literackich", w którym nie było dla nich miejsca. Zarzuty wobec kręgu Skamandra o bezprogramowość i niechęć do trudniejszych, teoretycznych zagadnień pojawiają się często w tekstach krytycznych Micińskiego. I to także naturalnie zbliżało go do tygodnika Piaseckiego. „Wielu młodych pisarzy i poetów garnęło się do »Prosto z mostu«, nie żeby byli nacjonalistami, a dlatego że nie mogli dogadać się z »Wiadomościami Literackimi«, redagowanymi przez Grydzewskiego w duchu, jak się wtedy mówiło, masońsko-liberalnym" – wyjaśniał we „Wspomnieniach polskich" Witold Gombrowicz, który z początku też się do tej grupy zaliczał.

Polityczne oblicze pisma, otwarcie deklarowane przez redaktora i manifestujące się licznymi publikacjami życzliwymi obozowi narodowemu i jego ideologii, w końcu jednak zaczęło Micińskiemu przeszkadzać. Nie obyło się przy tym bez środowiskowych intryg, które opóźniły jego odejście. Wiosną 1938 roku Janusz Minkiewicz, sam do niedawna felietonista „Prosto z mostu", upublicznił w audycji radiowej prywatny list Micińskiego, w którym ten pisał o różnicach światopoglądowych dzielących go z Piaseckim. Miciński ostro sprzeciwił się takim metodom. Ogłosił w tygodniku protest, podkreślając „prawdziwy szacunek, wdzięczność, przywiązanie i przyjaźń" względem redaktora, oraz kolejne teksty. Choć ich drogi coraz wyraźniej się rozchodziły, potrafił zachować się z klasą, po prostu przyzwoicie.

Do ostatecznego rozstania doszło jesienią, kiedy Miciński razem z Jerzym Andrzejewskim złożyli datki na rzecz polskich Żydów, wysiedlonych z Trzeciej Rzeszy i przetrzymywanych w przygranicznym Zbąszyniu. Najpewniej to któregoś z nich dwóch miał na myśli Piasecki, pisząc nieco wcześniej o „jednym z bardziej mimozowatych" swoich współpracowników, „ulegającym czasem naporowi tzw. opinii literackiej (tej z Ziemiańskiej)", jako że zniesmaczył go antysemicki żart: nazwanie Jana Parandowskiego imieniem Jojne.

Przeciętny zjadacz gazet

Z latami, szczególnie w publicystyce Micińskiego pisanej podczas wojny, uwidaczniała się tendencja do upraszczania stylu, klarowniejszego formułowania intencji. Zarazem przyspieszająca historia zmuszała go do częstego korygowania własnych opinii. Zdarzało się, że w przeczące sobie wzajem teksty wplatał te same cytaty – smutne świadectwo realiów pracy pisarza pozbawionego na obczyźnie księgozbioru, skazanego wyłącznie na własną pamięć.

A korygować musiał, bo mylił się raz po raz. Tuż przed błyskawiczną klęską Francji pisał na przykład o jakoby skutecznym zaszczepieniu przeciw „wszelkim przerostom nacjonalizmu" w tym kraju, który niebawem został podzielony między Niemców a ich prawicowych sojuszników z Vichy. Jak rzeczy miały się naprawdę, pokazuje zanotowana kilka miesięcy później przez Andrzeja Bobkowskiego w „Szkicach piórkiem" znamienna rozmowa z młodym Francuzem: „Pytam go, co myśli o generale de Gaulle'u. »On jeden ratuje nasz honor przed światem«. A Pétain? – pytam. – »On stara się ratować naród«. Francuzi pracują na dwie zmiany. I wilk syty, i koza cała".

Miciński bez powodzenia starał się nadążyć za uciekającym mu parowozem dziejów. Ale w konfrontacji z brutalnością hitlerowskiego terroru i wojny na wyniszczenie subtelny eseista zdobywał się jedynie na estetyzowanie wrześniowej tragedii stolicy („Jakże piękny jest spękany w ogniu, powleczony dymem herb Warszawy") albo dźwięczne, lecz puste farmazony o tym, że jej mieszkaniec „przebaczy Niemcom morderstwa i krzywdy – nie przebaczy najeźdźcom tego, że zarazili go nienawiścią".

Oczywiście nie bez znaczenia było tu oderwanie Micińskiego od kraju, które próbował zneutralizować, przedstawiając się jako „przeciętny czytelnik gazet". Kiedy jednak pisze o znanym mu przecież z autopsji roku 1939, ta maska zatraca swą ironiczność, bo zbyt ciasno przylega do twarzy wygłaszającego sądy. Pisarz stawia więc tezę, że „Gdyby rząd polski w roku 1939 dał się ugiąć i poszedł na kolaborację – nie byłoby go w ciągu pół godziny", tak jakby od przewrotu majowego sanacja musiała się liczyć z opinią endeckiej większości społeczeństwa i jak gdyby wbrew niej przez poprzednich pięć lat nie prowadziła polityki odprężenia i zbliżenia z Trzecią Rzeszą. Miciński najwyraźniej uległ tutaj propagandzie narodowców, którą jako żywo przypominają takie jego patetyczne proklamacje: „Na wojnę z Niemcami w roku 1939 naród polski zdecydował się jeszcze przed Bolesławem Chrobrym".

Niektóre stwierdzenia eseisty przywodzą również na myśl wątpliwe hasła całkiem nam współczesnej polityki historycznej, choćby gdy pisze o Romualdzie Traugucie, „który w szaleńczej akcji zbrojnej, wbrew trzeźwym wskazaniom fachowych polityków-kolaboracjonistów, uratował polską niepodległość".

Wszystkie powyższe uwagi i zastrzeżenia nie negują faktu, że twórczość Bolesława Micińskiego była bez wątpienia zjawiskiem dużego formatu, a jej ranga i znaczenie jeszcze wzrosłyby, gdyby nie przedwczesna śmierć pisarza. Kim byłby dla polskiej literatury i kultury w latach powojennych autor „Dyliżansu filozoficznego"? Zapowiadają to w jakimś stopniu szkice – jedne z najciekawszych w całym dorobku – poświęcone psychoanalizie, której zostałby zapewne wybitnym znawcą. Ale nie wierzę, żeby do tego ograniczała się jego przyszła, niestety nigdy przezeń nieodegrana, rola.

Decydujący byłby powojenny wybór – powrotu do kraju lub nie. Polska Ludowa nie otwierałaby przed Micińskim szerokich perspektyw, za to umożliwiałaby wywieranie znacznego wpływu na życie umysłowe inteligencji, przetrzebionej wojenną hekatombą. Gdyby więc powrócił do pracy akademickiej, niewykluczone, że Leszek Kołakowski – jego potencjalny słuchacz – zamiast wspominać po latach, że „wszyscy w jakiejś mierze stawaliśmy się »krońskistami«" – pisałby o sobie i rówieśnikach jako „micińskistach". To Miciński, a nie Tadeusz Kroński, skądinąd jego znajomy z seminarium Tatarkiewicza, mógłby zostać współfundatorem warszawskiej szkoły historyków idei.

Oczywiście wymagałoby to pójścia na pewne ustępstwa wobec marksizmu, zwłaszcza w okresie stalinowskim, ale równocześnie wzmocniłoby obecność w polskiej humanistyce konserwatywnych wątków tradycji europejskiej. Więcej uwagi dla communis opinio, mniej ideologicznego zapału. Tę cywilizującą funkcję jego twórczość mogłaby zresztą spełnić także, gdyby wrócił do kraju później, chociażby po przełomie październikowym. Jego książki miałyby wtedy szansę bić w PRL rekordy sprzedaży, podobnie jak było to udziałem Melchiora Wańkowicza albo Stanisława Cata-Mackiewicza.

Co zaś by się stało z Micińskim, gdyby pozostał na emigracji? Przypuszczalnie znalazłby się wśród autorów paryskiej „Kultury". Czy jednak, tak jak inni z kręgu Jerzego Giedroycia, pozostałby wierny polszczyźnie, latami żywiąc słabnącą nadzieję na spotkanie życzliwych tłumaczy i promotorów w Europie lub Ameryce? Nęci mnie wyobrażenie, że Miciński porzuca ojczystą, niezrozumiałą wśród obcych mowę.

Jak Eliade

Pisze po francusku pracę „Psychoanaliza na tle historii filozofii", która z miejsca zdobywa uznanie. W jego kolejnych mistrzowskich esejach uniwersalny wymiar zyskuje doświadczenie dalekiej, okupowanej, nie wiadomo, czy w ogóle jeszcze istniejącej Polski. Jej los Miciński odczytuje przez pryzmat Księgi Hioba, którą już podczas wojny doradzał czytać przyjaciołom.

Wymienia się go jednym tchem z dwoma innymi wygnańcami: Mirceą Eliadem i Emilem Cioranem. Na razie mało kto wie, że łączy go z nimi również wstydliwie pielęgnowana, bolesna pamięć o flircie z faszyzującą prawicą. U schyłku życia, osiemdziesięcioletni, wraca do kraju, gdzie wreszcie ukazują się oficjalnie, dotąd zakazane, tomy jego szkiców. A także długoletnia korespondencja z francuskojęzycznymi Rumunami, ujawniająca pomijane wątki ich biografii.

* * *

W „Portrecie Kanta" odmalował Bolesław Miciński filozofa z Królewca lękającego się upływu czasu. To dlatego Immanuel kazał ściąć topole, które przez lata wyrosły pod jego oknem: aby ich widok nie kazał mu myśleć o przemijaniu.

My zaś pozostajemy z Micińskim spoglądającym ze zbocza Mont Rachais na leżące w dole Grenoble. Na przepiękną, baśniową panoramę, która była tylko zbitką jego marzeń, tworem fantazji. „Wszędzie góry, góry, których nienawidzę, a pejzaż jest – jak by to powiedzieć – jakby trochę tandetny [...], górki i płotki, i mostki, rzeczki, kamyczki i drzewka, domki i krzaczki. Wszystko trochę tak wygląda jak obrazek z dziecinnego podręcznika języka francuskiego (pory roku), gdzie wszystko jest zbite: chłopcy skaczą do rzeczki, z daleka błyska, z jednej strony słońce świeci, z drugiej chmury, po lewej stronie las (i jeleń pod lasem), po prawej stronie les moissonneurs i pola, ogrodnik zbiera jabłka, ktoś puszcza latawca, nad rzeczką idzie strzelec z bródką i kuropatwami. Właściwie tego nie ma, ale tak właśnie wygląda Grenoble. Po prostu wołkom wyt".

I tak też sami patrzymy nań dzisiaj: jak na wspaniały, może jeden z dominujących elementów pejzażu duchowego XX-wiecznej Polski i Europy, którym nie jest. Którym nie zdążył się stać. Którego tak zabrakło.

Autor jest krytykiem literackim, varsavianistą i genealogiem

Na tle szarości PRL jego pisarstwo, na wskroś przesiąknięte słońcem Śródziemnomorza, olśniewało. Jedyny, kultowy wybór pism z 1970 roku mienił się feerią barw, przez pokolenia przedwojenne prawie zapomnianych, a młodszym już nieznanych. Wszak perspektywa barbarzyńcy w ogrodzie, wyzutego z europejskiego dziedzictwa, na którą skazany był ówczesny przybysz zza żelaznej kurtyny, Zbigniew Herbert, ćwierć wieku wcześniej Micińskiemu wydałaby się całkiem obca. On jeszcze w ogrodzie kultury zachodniej czuł się w pełni u siebie, bo w niej wyrósł.

Latyn wieczny tułacz

Wychowanek warszawskiego gimnazjum im. Reytana należał do ostatniej generacji, która odebrała wykształcenie klasyczne. Bez przesady można powiedzieć, że to czyniło go bliższym Kochanowskiemu niż Witkacemu, którego teorią Czystej Formy zresztą się fascynował. Kiedy jednak chciał scharakteryzować jej autora, napisał: „Zupełny humanizm (nie znał Homera i języków starożytnych)". Uwaga więcej niż o Witkiewiczu mówiąca o samym Micińskim, który bez kokieterii deklarował, że czuje się „przede wszystkim »Latynem«, a potem dopiero – Polakiem".

I to mimo że wschodnioeuropejska historia naznaczyła jego życie od samego dzieciństwa. Niedoszły spadkobierca podolskich dóbr, z których po wybuchu rewolucji bolszewickiej rodzina musiała salwować się ucieczką do Odessy (po siedmioletnim epizodzie bydgoskim trafili w 1927 roku do podwarszawskiego Anina, na Drugą Poprzeczną, by ostatecznie osiąść w nowoczesnej kamienicy w centrum miasta, przy alei 3 Maja pod numerem 5), w gorszych czasach zabawiał się z żoną marzeniami o możliwościach, jakie dawałby im bezpowrotnie utracony majątek. Z całej schedy ostały się jedynie rodowe srebra i pamiątki, ocalone przez wierną służbę. Oraz nazwisko, które ułatwiało literacki start domniemanemu bratankowi Tadeusza Micińskiego. Przeświadczenie o bliskim pokrewieństwie z młodopolskim poetą, powszechne wtedy i pokutujące do dzisiaj, nie znajduje potwierdzenia, bo przynajmniej od początku XIX wieku brak związków między obu rodzinami. A jeszcze dziadkowi Bolesławowi Micińskiemu, lekarzowi w Chersoniu i właścicielowi kilku wsi w guberni besarabskiej, po którym eseista otrzymał imię, wydawało się ono wprost obraźliwe. „Nie znam takiego i nie chcę znać, bo porządne nazwisko po gazetach szarga" – odpowiadał nagabywany o rzekomą parantelę. Czy powiedziałby to samo o wnuku?

Pozostało 88% artykułu
Plus Minus
Wielki Gościńcu Litewski – zjem cię!
Plus Minus
Aleksander Hall: Ja bym im tę wódkę w Magdalence darował
Plus Minus
Joanna Szczepkowska: Racja stanu dla PiS leży bardziej po stronie rozbicia UE niż po stronie jej jedności
Plus Minus
„TopSpin 2K25”: Game, set, mecz
Plus Minus
Przeciw wykastrowanym powieścidłom