Mamy najwięcej strzeżonych osiedli w Europie. Czy to pokłosie chłopskiego zwyczaju grodzenia chałupy?
Kacper Pobłocki, etnolog:
Aktualizacja: 11.10.2013 01:00 Publikacja: 11.10.2013 01:01
Mamy najwięcej strzeżonych osiedli w Europie. Czy to pokłosie chłopskiego zwyczaju grodzenia chałupy?
Kacper Pobłocki, etnolog:
Nie zostało w nas już nic z chłopa. „Warszawa to miasto, w którym na ulicy nikt nie gwiżdże, nie śpiewa, a nawet k..wy chodzą poważne jak matrony" – taką opinię przedwojennego turysty z Chorwacji przytacza historyk Błażej Brzostek. Polska przestrzeń publiczna jest ponura i hierarchiczna. Mamy poczucie, że w miejscach publicznych musimy się zachowywać porządnie, to znaczy nie swobodnie. Widać to wyraźnie w dyskusjach o tym, dlaczego tak nas irytują głośni i chamscy brytyjscy turyści, masowo odwiedzający polskie miasta. Jan Nowicki nazwał ich nawet „nowymi barbarzyńcami". Mają oni bowiem zupełnie inną kulturę przestrzeni publicznej i odmienne wzorce zachowania się w niej. W polskiej knajpie wszyscy siedzą przy stolikach, w brytyjskiej stoją w kupie i gadają głośno. Tam klasy „niższe" nie czują ani przymusu „porządnego" zachowania i udawania tym samym kogoś innego, ani siedzenia cicho, by nie zajmować sobą przestrzeni publicznej. Inaczej w Polsce. Tu ludziom o wyższej pozycji wolno więcej niż innym. Gdy osoba z nizin społecznych klnie, nazwiemy ją chamem. Gdy tak samo klnie znany artysta, jest po prostu cool. A wracając do kwestii grodzenia: nie ma w tym nic wiejskiego.
„Kargul, podejdź no do płota, jako i ja podchodzę"?
Cytuje pani Pawlaka z „Samych swoich", mając na myśli kłótnie o miedzę. A ja mówię o murach obronnych otaczających miasto, daleko potężniejszych niż zwykły płot. Miasto od reszty świata oddzielały mury, za które wyrzucano ludność uznaną za gorszą, na przykład Żydów.
A moda na grodzone osiedla przyszła zza oceanu, nie ze wsi. Pierwsze polskie strzeżone osiedle przywieziono w kontenerach i poskładano w podwarszawskim Piasecznie, jako „kawałek Ameryki". To zjawisko napędzane przez snobizm, nie strach. Statystyki mówią, że strzeżone osiedla wcale nie są bezpieczniejsze niż otwarte. A jeśli szuka pani chłopa w dzisiejszym „miastowym", znajdzie go pani raczej w kapuścianej suburbanizacji na obrzeżach miast. W miejscu dawnych zagonów kapusty stawia się domy, dzieląc działki zgodnie z granicami uprawnych pól. Krajobraz jest tam bardzo postwiejski. Inaczej z kulturą. Od 1966 roku 50 procent z nas mieszka w mieście, a większość naszych zwyczajów niewiele ma wspólnego z tym, jak żyło się na wsi.
Ale na każdym rogu stoi knajpa z szyldem Swojska Strawa czy Chłopskie Żarło.
Tylko że ulubiony przez nas klasyczny schabowy nie ma z wsią nic wspólnego. Wieprzowina to jedzenie mieszczuchów. Na wsi mięso było daniem luksusowym i jedzono go bardzo mało. W wieku XIX było to średnio 6 kg rocznie: świniak zabijany na Wielkanoc i trochę wołowiny, gdy krowa nie dawała już mleka i można było ją zabić. Ale już za Gomułki statystyczny Polak zjadał ponad 50 kilogramów mięsa rocznie. To za PRL rodzinę robotniczą od inteligenckiej można było odróżnić po tym, że ta pierwsza jadła mięso odświętnie, a druga co dzień. Na wsi symbolem obfitości był raczej groch czy pasternak. Zresztą zjawisko „obżerania się" też jest wybitnie miejskie. W tradycyjnej polskiej wsi, zwłaszcza tej biednej, nie było indywidualnych posiłków i jedzono ze wspólnej misy. Trzeba było zatem jeść wolno, aby nikt nie zjadł więcej od innych. Konsumpcja na wsi była bardzo egalitarna.
Dziś nawet na wsi nie jadamy już ze wspólnej misy...
Nie ma już także w Polsce czegoś takiego jak wieś, bo ona jest totalnie zurbanizowana. Tak samo się ubieramy i wszyscy mówimy telewizyjną polszczyzną. Podobnie w architekturze: dom wiejski niczym nie różni się od tego z dzielnicy willowej czy przedmieść. Chłopska kultura zniknęła w latach 60., gdy pojawili się rolnicy. A termin „rolnik" jest już miejski z samej racji bycia zawodem. Rolnik uprawia żywność, ale jego jestestwo nie jest zdominowane przez życie na wsi. Kilkadziesiąt lat temu było jednak inaczej, bo chłop od mieszczucha różnił się znacząco: odmiennie się zachowywał, mówił i ubierał. Nosił się kolorowo, a w mieście panowała zwykle moda na czerń. Teraz gdy spotkam panią na ulicy, nie zgadnę, skąd pani jest...
Ze wsi. Jak lwia część obecnych mieszkańców miast. Rodowici mieszczanie masowo ginęli podczas wojny lub emigrowali. Większość obecnych warszawiaków to przecież słoiki...
Owszem, tyle że taki słoik ma w sobie więcej szlachcica niż chłopa. Polską kulturę miejską narzuciła bowiem inteligencja o bardzo klarownych korzeniach szlacheckich, która po wojnie przeniosła się do miast. Nie była to grupa liczna, za to bardzo wpływowa: pracownicy uniwersytetów, redaktorzy gazet, artyści. To oni, mając do dyspozycji telewizję, radio, prasę, tworzyli kulturę PRL, która stała się przez to systemem bardzo inteligenckim. A okres 1950–1980 był czasem żywiołowej urbanizacji.
Paradoks PRL polegał jednak na tym, że kraj się oficjalnie zurbanizował, ale tak naprawdę się zruralizował. Była to bowiem kultura szlachecka, ale wiejska, taka Cepelia. Najlepszym jej przykładem jest Nikodem Dyzma. Kim próbuje być Dyzma?
Arystokratą.
Właśnie. Wmówiono nam wtedy, że wszyscy pochodzimy od chłopa. To paradoks, że w czasie kiedy polska z kraju rolniczego stała się zurbanizowanym, większość polskiej kultury – filmów, książek czy artykułów w prasie – utrzymywała, że tożsamość Polaka wywodzi się ze wsi. Kazano nam czytać „Chłopów" Reymonta czy „Nad Niemnem" Orzeszkowej. Stąd też fenomen filmu „Sami swoi", który i pani wcześniej przywołała. To wtedy po raz pierwszy arystokracja użyła argumentu, że napływowe mieszczuchy to de facto wieśniacy, niemający prawa do miast. Nie powinni być zatem jego pełnoprawnymi użytkownikami i decydować o kształcie miejskiej przestrzeni. Na tej fali rozpowszechniano w Europie pogląd, że bałkańscy Romowie trzymają konie w wieżowcach, a brytyjscy górnicy, nie wiedząc, do czego służy łazienka, składują tam węgiel. Polscy emigranci ze wsi mieli dla odmiany hodować w blokach świnie i drób. Ale tak naprawdę były to incydenty. Ludzie uciekający ze wsi nie lubili jej. A ich stosunek do niej nie był nostalgiczny. Porzucali zatem wiejskie zwyczaje, entuzjastycznie podchodząc do nowych.
Czyli jakich?
Zależy od miasta. W Warszawie działała grupa inteligencji, silnie definiująca, czym jest miejskość. A była to grupa wychowana w bardzo konserwatywnym etosie szlachty. Powojenne elity w Polsce nie znały miasta i miejskości, uważając ją za coś obcego. Łatwiej było im narzucić własną kulturę, przenieśli zatem dworki do miast. A niepotrafiących zachować ich standardów i nietrzymających fasonu uznali za niegodnych życia po miejsku. Stąd jednym z kluczowych haseł epoki stalinowskiej było „chuligaństwo". Chuliganem był ten, kto nie spełniał norm „kulturalnego" zachowania. Jednym z argumentów przeciwko „napływowym" była też ich rozwiązłość seksualna, bo kultura wiejska była w tej kwestii dosyć liberalna. Wystarczy poczytać relacje z Festiwalu Młodzieży Socjalistycznej w 1955 r., na który przyjechało 144 tys. ludzi, głównie obcokrajowców.
Tuż przed „odwilżą" z 1956 roku...
Tak. Władze komunistyczne rozwiesiły wtedy na mieście plakaty z hasłami „kochajmy się" i były zaskoczone, że młodzi ludzie brali to dosłownie. Oburzona inteligencja relacjonowała, że ludzie na ulicy zachowują się głośno i swobodnie, a polskie dziewczyny sypiają z zagranicznymi turystami. Co więcej, z depeszy ambasadora francuskiego wynika, że musiano otworzyć wtedy specjalną klinikę aborcyjną, by usuwać ciąże, w jakie polskie dziewczyny zaszły z chłopakami innej rasy.
A w miastach robotniczych, gdzie nie było inteligencji?
Polską kulturę miejską narzuciła inteligencja o korzeniach szlacheckich
Kultura kształtowała się spontanicznie. Weźmy na przykład Łódź. Była ona rodzajem tygla: w pracy mówiło się po niemiecku, w domu po polsku i żydowsku. Kultura polskich chłopów mieszała się z żydowską i niemiecką. Totalny miszmasz. Proszę sobie wyobrazić, że rewolucję 1905 roku rozpoczęli Żydzi podczas obchodów Bożego Ciała! Jeszcze długo po wojnie Łodzią rządziło oddolnie pokolenie majstrów, którzy kryjąc maszyny we własnych domach, uchronili je przed wywózką do Niemiec, a po wyzwoleniu uruchomili miasto. Tam też odbyły się w latach 1945– 1948 pierwsze antykomunistyczne strajki. Był to taki oddolny spontaniczny patchwork, bardzo mocno związany z ulicą. Nie z domem i rodziną, jak obecna kultura miejska, w której każdy ma swój dom i pokój. Wtedy tego nie było.
Dlaczego?
Bo cała rodzina mieszkała zwykle w jednym pomieszczeniu. Z konieczności zatem większość czasu spędzano na ulicy. Miasto było więc potwornie zatłoczone. Tramwajem jeżdżono „na łebka", czyli przyczepionym na zewnątrz. Trudno sobie wyobrazić, że ludzie nie mieli wtedy prywatności, bo brakowało przestrzeni pozwalającej na odosobnienie. Teraz na ulicach jest pusto, a ludzie siedzą w domach. Wtedy całe życie miejskie było życiem publicznym. Stara kultura miejska była kulturą tłoku, politykowania, gadulstwa. Także ideologicznej różnorodności, co mocno podkreślają we wspomnieniach ówcześni „napływowi". Na wsi jedyną ideologią był Kościół katolicki. Tu działali też narodowcy, socjaliści, mariawici czy zielonoświątkowcy. Czytała pani Tyrmanda?
Tylko „Złego"
Właśnie tam świetnie opisuje cały ten kocioł, tłok, rozpychanie się łokciami. Kwitło też wtedy życie towarzyskie, bo w mieście do pracy się chodziło, a czas wolny pozostawał do dyspozycji. Była to dla robotników nowość, bo na wsi folwarcznej, a taki system panował u nas do 1945 roku, to „pan" był władcą życia chłopa. Szlachta kontrolowała czas pracy i czas wolny. Tyle że przedwojenne życie miejskie w niewielkim stopniu obracało się wokół rodziny i domu. Młodzi uciekinierzy ze wsi miewali traumatyczne doświadczenia związane z rodziną. Raz, że emocjonalna więź z matką czy ojcem była słabsza, bo zwykle wychowywało ich starsze rodzeństwo, a dwa, że rodzina kojarzyła im się z wyzyskiem. Dlatego kultura miejska opierała się na relacjach sąsiedzkich, które stały się ważniejsze niż więzy krwi. Na wesela zamiast krewnych schodziła się cała ulica. Chrzestnymi też najczęściej bywali sąsiedzi. Dopiero komuniści zabili sąsiedzką wspólnotę, przenosząc ludzi do bloków.
Rodzina została wtedy zamknięta w czterech ścianach, lecz stało się też coś jeszcze: zyskała rangę jednostki nadrzędnej, organizującej życie społeczne. Władze uzmysłowiły sobie bowiem , że nie da się kontrolować i okiełznać młodzieży masowo uciekającej ze wsi do miast. Hotele robotnicze opisywane były wtedy jako „Pekin", siedlisko rozpusty. Wymyślono więc, że zrobi się z tej młodzieży ojców i matki, by posadzić ich w czterech ścianach przed telewizorem, a wtedy będzie łatwiej nad nimi zapanować. I to się w dużej mierze udało. Teraz rodzina sama zamyka się w domku na przedmieściach...
Może tęskno jej jednak za chłopskością i sielskością wsi...
Raczej za szlacheckością. Jeździłem kiedyś rowerem między Krakowem a Budapesztem. A było to bardzo pouczające doświadczenie. Oto na Słowacji mijałem zwartą wioskę, potem długo nic, potem kolejną, równie zwartą, potem nic, itd. Gdy wjeżdżałem do Polski, zaczynałem bezustannie mijać pojedyncze domy i posiadłości stojące przy drodze i na horyzoncie. Jaki stąd wniosek? „Każdy szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie".
Każdy chce mieć własny dom w ustronnym miejscu – to właśnie jest pokłosie naszej szlacheckości i arystokratycznych ciągot. A jeśli chodzi o sielskość, to jest to bardzo miejski pogląd i koncepcja. Ludzie ze wsi nie mają takich sentymentów. Choć faktycznie, w latach 1970–1990 mieliśmy taki okres powrotu do wyimaginowanej wsi, do domków letniskowych. Próbowaliśmy wtedy odtworzyć wieś w mieście. Widuje pani zapewne domki à la dworek...
Wieżyczki i ganek w stylu chatki Gargamela?
Owszem. To najpopularniejszy polski model z lat 90. Obok dworku ogród i oczko wodne zapewniały kontakt z naturą. Nie mieszkał tam jednak wieśniak, ale szlachciura. Większość z nas wywodzi się z chłopstwa, ale odrobina błękitnej krwi marzy się każdemu. Moda na pseudodworki szczęśliwie minęła i obecnie króluje modernizm. To typ architektury, w której najważniejsze jest zarządzanie światłem, taka konstrukcja domu, by chłonąć go jak najwięcej.
A kim jest współczesny mieszczuch?
Kimś, kto nie tęskni już do wyimaginowanej wsi. I nie zamieszka w dworku z kolumnami, dobrze czując się w mieście. Standardy życia mieszczucha lat dwutysięcznych są totalnie zglobalizowane. Gdy w 2009 byłem w Nowym Jorku, obserwowałem, jak z dnia na dzień pojawiły się tam okulary „w oprawkach dziadka". Gdy wróciłem do Polski, wszyscy już w nich chodzili, bo obieg kultury jest teraz błyskawiczny, a współczesna kultura miejska tak otwarta, że granice państwa narodowego nie mają tu już nic do rzeczy. Mamy teraz globalne miasto. A w nim właśnie „mieszczucha", który jest pojęciem nowym, odpowiadającym angielskiemu słowu „urbanite". I nie ma nic wspólnego z dawnym, pejoratywnie brzmiącym, mieszczaninem.
Jak w „Mieszkańcach" Tuwima: „Straszne mieszkania. W strasznych mieszkaniach / Strasznie mieszkają straszni mieszczanie"...
...albo wyśmiewana przez inteligencję pani Dulska. Obecny boom urbanizacyjny sięga lat dwutysięcznych. Mamy teraz mały renesans miasta i miejskości. Choć formalnie w ciągu ostatniej dekady mieszkańców miast ubyło, bo mimo że na przykład aglomeracja warszawska liczy 3,5 mln osób, to niewielka ilość z nich formalnie mieszka w miastach. Pewna wieś pod Żywcem liczy z kolei 12 tys. mieszkańców. A Tarnowo Podgórne, ekskluzywne przedmieście Poznania, też jest formalnie wsią. Ale fala urbanizacji z lat dwutysięcznych ani z wsią, ani z postszlacheckością nie ma już nic wspólnego. Jej produktem są choćby różne subkultury, na przykład hipsterzy, którzy celebrując miejskość, siedzą w Warszawie na placu Zbawiciela z kubkiem latte ...
...ubrani w identyczne kapelusze, spodnie i okulary...
...oraz wyposażeni w, ich zdaniem, wyjątkowo unikalny gust. Gdy zapytać hipstera, czego słucha, odpowie: i tak nie znasz. A gdy coś staje się popularne czy masowe, zrezygnuje z tego. To doskonali konsumenci marek stawiających na poczucie wyjątkowości, nawet w kwestii mydła. Hipster ulega bowiem przekonaniu o własnej niszowości. W mieście nie ma homogenicznej kultury, a życie polega tu na tym, że ludzie są różnorodni. Jest to fenomen miejskości. Innym typem mieszczucha jest leming: współczesny „podły mieszczanin", zamieszkujący miejsca bardzo dziwne: deweloperskie przedmieścia. Zabudowa jest tam tak gęsta, że kija nie wsadzi. W Poznaniu jest takie kuriozalne osiedle Batorego, porównywalne z Miasteczkiem Wilanów, ale w mniejszej skali. Oto na samych peryferiach miasta, w zupełnym wygwizdowie, mamy gęstą, ścisłą, śródmiejską zabudowę.
Skąd to stłoczenie?
Tak działa rynek nieruchomości. Pod względem urbanistycznym lemingi są w dużej mierze produktem programu „Rodzina na swoim". Wyjaśnię to na przykładzie nowej ustawy o mieszkaniach dla młodych, która podobnie promuje suburbanizację, czyli wysyłanie ludzi na przedmieścia . Otóż dopłatę dostać można tylko do małego, wybudowanego przez dewelopera mieszkanka, mieszczącego się, co gorsza, w limitach cenowych. W grę wchodzą zatem tylko klitki na wygwizdowie. To z polityki, nie z kultury, wzięło się Miasteczko Wilanów czy Białołęka. Badania socjologiczne potwierdzają, że wybieramy życie na przedmieściach, bo stać nas tam na domy lub większe mieszkania. I jest to czysta ekonomia, nie żadna filozofia.
Ale w tych zamkniętych osiedlach zamieszkują przecież podobni ludzie...
Nie u nas. Ale w Stanach Zjednoczonych tak. Tam osiedla są sprofilowane. Jedne zbudowane są na przykład dla Żydów, inne dla klasy średniej z danego sortu. Najbardziej wyprofilowane, jakie znam, przeznaczone jest dla nudystów, będących jednocześnie fanami broni długiej. Są to, jak widać, bardzo homogeniczne miejsca. Inaczej w Polsce: tu na takich osiedlach mieszka cały przekrój społeczny, od emerytów do studentów. Słynne są też konflikty o miejsca parkingowe połączone z przebijaniem opon.
Bo przewiduje się półtora miejsca parkingowego na lokal, a samochody najczęściej są dwa.
Podoba się panu idea Karty warszawiaka?
To krok w stronę miękkiego miejskiego obywatelstwa – a to już nowy, światowy trend. Chodzi o to, że obywatelskość z poziomu narodowego przechodzi współcześnie na inny, bardziej lokalny. A mieszkaniec, obok obywatela, staje się kategorią prawną. W Poznaniu pojawiają się ruchy mieszkańców, którzy chcą dbać o miasto jako o dobro wspólne. Jest to potrzeba doglądania konkretnej przestrzeni wokół nas, choćby ławek czy ścieżki rowerowej. To ostatnia dekada obudziła wśród mieszczuchów tę postawę. Okazało się, że bez względu na upodobania polityczne czy wyznanie wyalienowani ponoć z życia publicznego Polacy mają z sobą wiele wspólnego jako mieszkańcy miast. Pojawił się nawet pomysł wprowadzenia obywatelstwa miejskiego, które funkcjonuje od lutego w kanadyjskim Toronto. To wtedy ogłosiło się ono miastem – azylem (sanctuary city). Nielegalni imigranci mogą korzystać tam z usług miejskich na takich samych prawach co Kanadyjczycy. W Polsce jak dotąd mamy kartę „Jestem z Ząbek" – upoważniającą mieszkańców tychże do jazdy autobusem gratis.
dr Kacper Pobłocki jest adiunktem w Instytucie Etnologii i Antropologii UAM. Współautor książki „Anty-Bezradnik Przestrzenny: prawo do miasta w działaniu" (ResPublica, 2013)
© Licencja na publikację
© ℗ Wszystkie prawa zastrzeżone
Źródło: Plus Minus
Mamy najwięcej strzeżonych osiedli w Europie. Czy to pokłosie chłopskiego zwyczaju grodzenia chałupy?
Kacper Pobłocki, etnolog:
Czy Europa uczestniczy w rewolucji AI? W jaki sposób Stary Kontynent może skorzystać na rozwiązaniach opartych o sztuczną inteligencję? Czy unijne prawodawstwo sprzyja wdrażaniu innowacji?
„Psy gończe” Joanny Ufnalskiej miały wszystko, aby stać się hitem. Dlaczego tak się nie stało?
W „Miastach marzeń” gracze rozbudowują metropolię… trudem robotniczych rąk.
Spektakl „Kochany, najukochańszy” powstał z miłości do twórczości Wiesława Myśliwskiego.
Bank wspiera rozwój pasji, dlatego miał już w swojej ofercie konto gamingowe, atrakcyjne wizerunki kart płatniczych oraz skórek w aplikacji nawiązujących do gier. Teraz, chcąc dotrzeć do młodych, stworzył w ramach trybu kreatywnego swoją mapę symulacyjną w Fortnite, łącząc innowacyjną rozgrywkę z edukacją finansową i udostępniając graczom możliwość stworzenia w wirtualnym świecie własnego banku.
Choć nie znamy jego prawdziwej skali, występuje wszędzie i dotyka wszystkich.
Czwartek na rynku walutowym będzie upływał pod znakiem decyzji banków centralnych. Jak zareaguje na nie złoty?
Olefiny Daniela Obajtka, dwie wieże w Ostrołęce, przekop Mierzei Wiślanej, lotnisko w Radomiu. Wszyscy już wiedzą, że miliardy wydane na te inwestycje to pieniądze wyrzucone w błoto. A kiedy dowiemy się, kto poniesie za to odpowiedzialność?
Czy prawo do wypowiedzi jest współcześnie nadużywane, czy skuteczniej tłumione?
Z naszą demokracją jest trochę jak z reprezentacją w piłkę nożną – ciągle w defensywie, a my powtarzamy: „nic się nie stało”.
Trudno uniknąć wrażenia, że kwalifikacja prawna zdarzeń z udziałem funkcjonariuszy policji może zależeć od tego, czy występują oni po stronie potencjalnych sprawców, czy też pokrzywdzonych feralnym postrzeleniem.
Niektóre pomysły na usprawnienie sądownictwa mogą prowadzić do kuriozalnych wręcz skutków.
Hasło „Ja-ro-sław! Polskę zbaw!” dobrze ilustruje kłopot części wyborców z rozróżnieniem wyborów politycznych i religijnych.
Ugody frankowe jawią się jako szalupa ratunkowa w czasie fali spraw, przytłaczają nie tylko sądy cywilne, ale chyba też wielu uczestników tych sporów.
Masz aktywną subskrypcję?
Zaloguj się lub wypróbuj za darmo
wydanie testowe.
nie masz konta w serwisie? Dołącz do nas