W czytelni nowo otwartego Wydziału Medycznego Uniwersytetu Sofijskiego ciepło i jasno. Atlasy anatomiczne rozkładane na jesionowych stołach pociągają jak mapy okrętowe. Cieśniny i przesmyki, zwodnicze sploty naczyń i nerwów – w jednym tylko trójkącie Pirogowa można błądzić niczym po Morzu Południowochińskim, chociaż nie większy od muszli. I tak jakoś się stało, że spacery między Anatomicum z jego słodkawym zapachem a arcydziełami malarstwa i typografii (każda plansza przedzielona szklistą bibułką) z nazwiskami Virchowa i Sklifosowskiego na okładkach okazały się ciekawsze niż wędrówki po korytarzach klinicznego Szpitala Aleksandryjskiego z ich zgiełkiem, szlochem i odorem. Wyrósł doktor-niedoktor, co nikogo nie uleczy – ale z większą nawet, kapłańską powagą wznosi skalpel, zanim natnie, od ramion ku mostkowi, i w dół, ciało leżące na stole sekcyjnym. W ciemnej, chlupiącej jamie brzucha odkrywał rozkwitające jak ukwiały nowotwory, na prośbę prokuratury czytał pełne pasji pismo klinowe śladów po ciosach siekiery; czasem w suchym kosmyku włosów błysnął zielony cień arsenu.

27 kwietnia 1943 roku władze Bułgarii otrzymały z Berlina rozkaz wydelegowania w ciągu dwunastu godzin anatomopatologa do Międzynarodowej Komisji Katyńskiej. Z zapaleniem ucha, z niedopiętym kołnierzykiem doktor Marko Markow jedzie do Berlina niedogrzanym pullmanowskim wagonem, potem gdzieś leci, ląduje, piaski, glina, rozdygotani brodaci chłopi; w dwóch językach, które zna tylko z lektury atlasów anatomicznych, usiłuje się doprosić noclegu, nitki do przyszycia guzika, przydziału cukru. A w międzyczasie chodzi między stołami: tu weźmie w dwa palce i odciągnie zetlałe sznurki ścięgien, tam zajrzy do wnętrza czaszki, rozchylając grube, woskowe płaty opon mózgowych. Nie sposób się pomylić. Podpisuje protokół.

A w półtora roku później, w siedem godzin po wejściu do Sofii Armii Czerwonej, kopanie w drzwi: znaleźli. Złamać w śledztwie można każdego – ale Markowowi wystarczyło zostawić w celi używany podręcznik medycyny sądowej. Znał przecież wszystkie te obrzęki, sińce i pręgi wisielcze, bo sam o nich pisał. Teraz kartkował poznaczoną ołówkiem księgę Sybilli.

Na niejawnym procesie przed Trybunałem Ludowym w lutym 1945 zeznał, że protokół Komisji Katyńskiej podpisał pod naciskiem. W lipcu 1946 jako jeden z dwóch świadków oświadczył na procesie norymberskim, że stopień rozkładu zwłok jednoznacznie wskazuje na winę niemiecką. I tyle było tych podróży w życiu, i nawet na Akademii Medycznej pozwolili potem pracować. Na stół trafiały ofiary wypadków drogowych, zaczadzone dzieci, wyniszczeni rakiem starcy: rozciąć, opłukać, zszyć. A potem wieczór, koszula po starokawalersku odwieszona do szafy i jak co dzień wspomnienie tamtego dnia pod kieliszek nalewki na żełtej tintiawie (Gentiana lutea). I jeszcze jeden. I jeszcze jeden. I jeszcze jeden. I jeszcze jeden.