Bijące serce klubu

Kiedy drużynie nie idzie, kibice czasami biorą sprawy w swoje ręce. Tłumaczą, obrażają, grożą, a jeśli to nie wystarczy – zaczynają bić. ?Bo klub to rzecz święta, za którą warto oddać życie.

Publikacja: 10.01.2014 18:56

Tak to wygląda jak świat długi i szeroki: w Polsce, w Rosji, Brazylii, Bułgarii. Nawet w Wielkiej Brytanii bywa tak, że gdy coś się kibicom nie spodoba, to ruszają do natarcia. Bo kibic to, przynajmniej we własnym mniemaniu, ktoś więcej niż klient, który przychodzi na stadion po to, żeby najeść się kiełbasek i przy okazji obejrzeć mecz. Ci pierwsi też są i też mają prawo protestować, bo za bilet płacą ciężkie pieniądze i nie chcą oglądać fuszerki. Tylko że oni co najwyżej pokrzyczą, pomachają białymi chusteczkami. Nie zrobią nikomu krzywdy.

I jest też druga grupa, ta, która bierze sprawy w swoje ręce, która będzie bronić klubu przed piłkarzami. „Żyleta", gdzie zasiadają najzagorzalsi fani z Warszawy, w chwilach trudnych krzyczała nieraz: „Legia to my, a nie wy". I o to mniej więcej chodzi.

Kibic, a jeszcze lepiej – prawdziwy kibic, to według własnego mniemania akolita klubowych świętości, strażnik tradycji, nośnik pamięci. Choć może sam takich pojęć czasami nie zna, bo to często prosty człowiek, ale w sercu czuje, że koszulka klubu zobowiązuje do największych poświęceń. A jeśli piłkarz nie docenia tego, że może ją nosić, że może grać i jeszcze mu za to płacą, to trzeba mu o tym przypomnieć. Jeśli nie dobrym słowem, to rękami.

Gdy drużynie nie idzie, to wniosek wśród kibiców jest zawsze jeden i prosty: piłkarzom się nie chce. Bo zawodnik to obecnie często najemnik, który dziś jest, a jutro już go nie ma, bo idzie tam, gdzie zapłacą więcej. Nie wiąże się z klubem, nie zaczyna kariery od trampkarza w tej samej drużynie, tylko podróżuje po całej Europie. Nic dziwnego, że czasami nie czuje potrzeby umierania za klub. Któż chciałby się dać pokroić za swoje miejsce pracy?

Gdy w takim razie piłkarz nie jest związany emocjonalnie z klubem, to i kibice z piłkarzem. Włodzimierz Lubański był chłopakiem ze Śląska, wychowanym tuż obok stadionu, nauczonym miłości do Górnika, dla którego starsi piłkarze z drużyny byli idolami. Wszyscy go w Zabrzu znali i on znał wszystkich. Taki sam status miał w Chorzowie zmarły niedawno Gerard Cieślik, którego kusiły inne kluby, obiecywały złote góry, a on się uparł i pozostał śród Niebieskich. Legendą Legii jest z kolei Lucjan Brychczy, skromny starszy pan, który całe życie związał z Warszawą. Dziś takich herosów już się niemal nie spotyka.

Oburzeni z Lubina

Wszystko jest kwestią ceny. To też jest konsekwencja wyroku w sprawie Jean Marca Bosmana, który zrewolucjonizował rynek transferowy. Czasami kibice ledwo poznają swoje kluby, którym kibicują, tak potrafi zmienić się ich kadra, a z zawodnikami nie mają szans nawet porozmawiać, bo często nie mówią w zrozumiałym dla nich języku. Zaczęła się walka na budżety, kto ma więcej pieniędzy, ten przyciąga lepszych zawodników. Piłkarze dawno już stracili kontakt z kibicami, żyją w złotych klatkach, o nic nie muszą się martwić. Nie rozumieją problemów, którymi żyją kibice, bo często zarabiają 20 razy tyle co oni. W każdej chwili mogą odejść.

Tak to wyglądało w Lubinie, gdzie ostatnio zdenerwowali się kibice Zagłębia – i to bardzo mocno, tak jak jeszcze nigdy przedtem. Polskę obiegła informacja o pobiciu dwóch piłkarzy i zniszczenia samochodu trzeciemu. Kibice ofiary wybrali bardzo starannie. Słowak Robert Jeż, który miał być gwiazdą, a zawodzi jak cała drużyna, został pobity.

Bramkarzowi Michałowi Gliwie ktoś uszkodził cegłami samochód. Potem się okazało, że oberwał jeszcze Łotysz Deniss Rakels, choć do niego stracił cierpliwość nawet sztab szkoleniowy, odsyłając do zespołu rezerw. Chyba nie przez przypadek oberwali właśnie dwaj obcokrajowcy, których kibice najłatwiej mogli podejrzewać o brak zaangażowania w grę drużyny.

Atmosfera wokół piłkarzy gęstniała od pewnego czasu. Kibice żartowali (dopóki było im do śmiechu) z błędów bramkarza Michała Gliwy (pojawiło się nawet określenie „gliwki" na wyjątkowo nieudolną interwencję). Potem zaczęli się irytować, na koniec zaczęli bić. Kilka dni przed incydentem trener Orest Lenczyk udzielił wywiadu, w którym bronił bramkarza, wiedząc, że jest on w oczach kibiców głównym winowajcą nieszczęść. Nikomu nie przyszło jednak do głowy, że fani mogą się posunąć do czegoś takiego.

– Wielu komentatorów przypisywało Michałowi Gliwie odpowiedzialność za bramki tracone przez Zagłębie w rundzie jesiennej. Również w Internecie pojawiły się niepochlebne wpisy na temat gry Michała Gliwy. Nie miały one jednak charakteru gróźb karalnych. Gdyby takie się pojawiły, natychmiast poprosilibyśmy o pomoc policję – mówi rzecznik Zagłębia Lubin Zygmunt Kogut.

Na dobrą sprawę nie da się wytłumaczyć, dlaczego Zagłębie Lubin gra od kilku sezonów tak fatalnie. Ma dobrych piłkarzy, doświadczonego trenera, nowoczesny stadion, pieniądze wpływają na konto punktualnie co do dnia. W polskiej ekstraklasie to naprawdę rzadkość. Tymczasem Zagłębie cały czas balansuje na granicy strefy spadkowej. Wygrało w tym sezonie, jak na razie, tylko cztery mecze, przegrało aż 12. Nie pomógł nawet Orest Lenczyk, który słynie z wprowadzania żelaznej dyscypliny w szatni. Chyba niektórym jest tam za dobrze i za ciepło. Właścicielem jest spółka Skarbu Państwa, która płaci niezależnie od wyników. I to irytuje kibiców, bo gdyby klub klepał biedę, tak jak łódzki Widzew, to nikt nie miałby pretensji o słabe wyniki.

– Od czasu pierwszego incydentu jesteśmy w stałym kontakcie z policją. Wierzymy, że skuteczna praca organów ścigania i ukaranie winnych sprawi, że w przyszłości nie dojdzie do podobnych sytuacji. Przeprowadziliśmy rozmowy z piłkarzami naszego klubu na temat działań, które zostały podjęte przez klub, także żeby umożliwić policji ujęcie sprawców pobić. Działania kilku przestępców nie może wywoływać atmosfery strachu – mówi Kogut, który za wszelką cenę chce uniknąć wdawania się w szczegóły.

Nie można jednak mieć pewności, że jeśli wyniki się nie poprawią, kibice znowu nie sięgną po argument siły. Po jednym zwycięstwie przyszły kolejne porażki, a dwaj pobici piłkarze wyjechali z Lubina i nie wiadomo, czy jeszcze kiedykolwiek tutaj wrócą. W klubie powtarzają, że nie wolno ulegać bandytom, ale strach może się okazać silniejszy.

Zagniewane Zabrze

To, co wydarzyło się w Lubinie, do złudzenia przypomina wcześniejsze o kilka lat wydarzenia w Zabrzu. Tam też się pojawił bogaty sponsor, zaciąg piłkarzy, którzy mieli wprowadzić Górnika na wyższy poziom, a okazali się grabarzami marzeń, spuszczając zasłużony klub do drugiej ligi. Tam też nie pomógł doświadczony trener, o ustalonej renomie, czyli Henryk Kasperczak.

Rozwścieczeni kibice postanowili wziąć sprawy w swoje ręce i chociaż nikogo nie pobili, to ich akcja odbiła się szerokim echem. Kibice po jednej z porażek wpadli na trening, otoczyli zawodników kołem i najpierw przeprowadzili rozmowę wychowawczą, a potem kazali im włożyć koszulki z hasłem: „Nie wystarczy tylko biegać lub trochę się starać, z naszym herbem na sercu trzeba zapierdalać".

Wtedy panowanie nad sytuacją straciły władze Górnika. Prezes Jędrzej Jędrych nie widział niczego nagannego w zachowaniu fanów, raczej ich usprawiedliwiał. Chyba stracił już wtedy pomysły, jak radzić sobie z fatalną grą. Dla niektórych piłkarzy była to wtedy spokojna przystań, w której można dobrze zarobić, bo udało się podpisać kontrakt życia i więcej już takiej szansy nie będzie. Niech żałuje ten, kto wtedy w Górniku nie grał.

Tylko że takie numery to nie w Zabrzu. Tam kibice to w większości górnicy albo hutnicy, ludzie przyzwyczajeni do ciężkiej pracy i umiejący ją docenić. Nie znoszą, gdy ktoś ich oszukuje i się obija, zwłaszcza że za bilety płacą ciężko zarobionymi pieniędzmi. Górnik to ich chluba.

To klub robotników i dla robotników. Ciągle jeszcze w trakcie spotkań zajada się pestki słonecznika, a w przerwie je kiełbaski z grilla. Ci ludzie chcą mieć swój klub, presja na wygrywanie jest wielka, a piłkarze chyba nareszcie to rozumieją. Zwycięstwo nad Widzewem Łódź w przeddzień Barbórki zadedykowali górnikom. Wszyscy żyją na razie dobrze i szczęśliwie, nie wiadomo tylko jak długo. Do najbliższej serii porażek? Z kibicami w klubach z wielką tradycją i z wielkimi oczekiwaniami nie można być pewnym dnia ani godziny.

Kilka lat temu ówczesny prezes Legii mówił, że klub będzie chciał przebudować strukturę społeczną kibiców tak, by na trybuny przychodziło więcej bogatych, a przy tym spokojniejszych, ludzi. Mieli oni lepiej pasować do nowego stadionu. Nowy obiekt jest, na trybunach mieszczą się i szalikowcy, i biznesmeni. Chuliganów jednak nie udało się pozbyć.

W kwietniu 2011 roku Piotr C. („Staruch") miał uderzyć po meczu w tunelu pod trybunami piłkarza Jakuba Rzeźniczaka. Sprawą zajęła się policja i prokuratura. Teraz piłkarz zaprzecza, by kibic go uderzył, a prawda będzie się opierać na słowach, bo kamery nie zarejestrowały zdarzenia. W Warszawie zawsze była ogromna presja wyniku, a mistrzostwo najlepiej mieć co roku.

Kibic poucza

Nie inaczej jest w Poznaniu, z tą różnicą, że tam nie biją. Raczej surowo wychowują i perswadują. Czasami mówią bardzo dosadnie. Czy za tą ścianą czai się przemoc?

Tego nie da się sprawdzić, każda sytuacja jest wyjątkowa i nie można nawet powiedzieć, że bicie piłkarzy będzie następnym krokiem. Nie da się tego udowodnić, podobnie jak nie da się przesądzić, że złość kibiców jest uzasadniona. Poza oczywistymi przypadkami korupcji nie można założyć, że porażki wynikają z czegoś innego niż po prostu ze słabej formy lub braku umiejętności.

– Kilka razy w sytuacjach kryzysowych było tak, że kibice przychodzili na trybuny i rozmawiali z piłkarzami. Kiedyś piłkarze słuchali ich ze spuszczonymi głowami, dzisiaj próbują z nimi dyskutować. Kiedy jakiś kibic obrażał schodzącego z boiska Bartosza Ślusarskiego, ten odkrzyknął: jak jesteś taki mądry, to chodź tu i pokaż, co potrafisz – mówi Radosław Nawrot, dziennikarz poznańskiego oddziału „GW".

Takie odpowiedzi (podobnie jak ostatni wybryk legionisty Patryka Mikity, który wdał się w pyskówkę z kibicem na Facebooku) to jednak rzadkość. – Kluby nie mogą sobie pozwolić na to, by piłkarze obrażali kibiców, w myśl zasady: klient nasz pan – mówi Nawrot.

Najbardziej znana w ostatnim czasie rozmowa wychowawcza poznańskich kibiców to jednak krzyki po przegranym meczu z Żalgirisem Wilno w eliminacjach Ligi Europejskiej. Wtedy szalikowcy wezwali przed swoje oblicze piłkarzy i kazali przyjść z szatni nawet trenerowi Mariuszowi Rumakowi. Wszyscy słuchali pokornie wyzwisk i oskarżeń, kłócił się tylko Manuel Arboleda. – To się kibicom nie spodobało, bo Arboleda to piłkarz chimeryczny i niezbyt w Poznaniu lubiany. To nie jest Piotr Reiss, chłopak z Poznania, któremu być może byłoby wolno mówić więcej – dodaje Nawrot.

Można by odnieść wrażenie, że bicie piłkarzy to tylko polska specjalność, ale tak nie jest. Chuligani mają chyba wspólne DNA. Można więc oberwać w każdym miejscu na ziemi. A jeśli jeszcze dojdzie do tego zawiedziona miłość...

Skoro kiepsko idzie w tym sezonie piłkarzom AC Milan, to trzeba coś z tym zrobić, czyż nie? Niedługo przed atakami w Lubinie piłkarze Massimiliano Alegriego zremisowali 1:1 z grającą w dziesiątkę Genoą. Wy tak? To my tak!

Nie gracie dobrze? To posiedzicie chwilę na stadionie, wiedzcie, że nas zawodzicie, że jesteśmy źli. – Ci piłkarze nie wiedzą, co to poświęcenie. Zarabiają tyle pieniędzy, podczas gdy ludzie tacy jak my ciężko na nich pracują – mówił przedstawiciel kibiców.

W końcu wyszli z nimi rozmawiać Kaka (legenda Milanu) i Christian Abbiati, bramkarz o wyglądzie szalikowca, związany z klubem od 15 lat. Chyba tylko oni dwaj mogli wyjść bezpiecznie do kibiców.

Pod słowami fanów Milanu mogliby się podpisać kibice na całym świecie. Wszędzie, gdzie nie idzie drużynie, pojawiają się argumenty o niebotycznych zarobkach i rozpieszczonych gwiazdach, a piłkarze nic nie robią, by ten wizerunek zmienić. Tatuaże, wymyślne fryzury, drogie samochody, balangi po przegranych meczach. To budzi wściekłość i pachnie rewolucją. Czasami to prawie jak bal na „Titanicu".

Jaką wściekłość musi to wywoływać w biednej Ameryce Łacińskiej, gdzie w dodatku futbol to religia? Piłkarze Palmeiras widzieli pogróżki wymalowane na murach, gdy walczyli o utrzymanie. W Brazylii to nie żarty. W 1994 roku zginął Andres Escobar, zastrzelony po tym, jak strzelił samobójczego gola, który przyczynił się do odpadnięcia Kolumbii z mistrzostw świata. Escobar został zastrzelony na parkingu przed dyskoteką przez wściekłego kibica (okazało się, że również żołnierza jednego z karteli narkotykowych). W jego ciele znaleziono sześć kul.

Kulka w łeb

Ktoś może powiedzieć, że to Ameryka Południowa, że w Europie nie ma się czego bać, to niech przypomni sobie, jak kibice Manchesteru United gromadzili się pod domem Wayne'a Rooneya, gdy ten zagroził, że odejdzie do lokalnego rywala, czyli drużyny City. Tam też nie było żartów, tylko latające w powietrzu najcięższe groźby. W Rosji z kolei kibice Dynama Moskwa strzelali do swoich piłkarzy, chcąc ich zmobilizować do lepszej gry. Na szczęście były to tylko kulki z farbą, ale kto wie, co siedzi w głowach chuliganów.

– Nikt po tamtych zajściach nie został aresztowany. Piłkarze kajali się za słabe wyniki, bali się kogokolwiek skrytykować. Zarząd klubu też spuścił głowę. Kilka razy przed tym zajściem piłkarze kłócili się z kibicami i usłyszeli, że jak nie zaczną dobrze grać, to może stać im się krzywda – mówi Maksym Liapin, dziennikarz gazety „Sowieckij Sport".

Na portalu YouTube można znaleźć filmik, na którym widać przemowę wychowawczą jednego z kibiców. Piłkarze stoją ze spuszczonymi głowami i słuchają, że lepiej dla nich, gdyby kibice nie znaleźli ich bawiących się w nocnych klubach. Tego typu przewinienie jest najgorzej widziane na trybunach i według fanów świadczy o tym, że piłkarz-tancerz wyniki klubu ma w głębokim poważaniu.

Potem jeszcze ktoś z fanów Dynama rozrzucił ulotki ze zdjęciami czterech zagranicznych piłkarzy Dynama i wezwaniem: „Nie chcemy kibicować drużynie, która przegrywa. Pozbądźcie się ich". Lepiej tego typu groźby traktować poważnie, bo są co najmniej jak żółta kartka. Następna taka informacja będzie oznaczać poważne kłopoty dla zainteresowanych. A od decyzji sędziego-kibica nie ma odwołania.

Autor jest dziennikarzem portalu Polsatsport.pl. Współpracuje z tygodnikiem „Do Rzeczy"

Tak to wygląda jak świat długi i szeroki: w Polsce, w Rosji, Brazylii, Bułgarii. Nawet w Wielkiej Brytanii bywa tak, że gdy coś się kibicom nie spodoba, to ruszają do natarcia. Bo kibic to, przynajmniej we własnym mniemaniu, ktoś więcej niż klient, który przychodzi na stadion po to, żeby najeść się kiełbasek i przy okazji obejrzeć mecz. Ci pierwsi też są i też mają prawo protestować, bo za bilet płacą ciężkie pieniądze i nie chcą oglądać fuszerki. Tylko że oni co najwyżej pokrzyczą, pomachają białymi chusteczkami. Nie zrobią nikomu krzywdy.

I jest też druga grupa, ta, która bierze sprawy w swoje ręce, która będzie bronić klubu przed piłkarzami. „Żyleta", gdzie zasiadają najzagorzalsi fani z Warszawy, w chwilach trudnych krzyczała nieraz: „Legia to my, a nie wy". I o to mniej więcej chodzi.

Kibic, a jeszcze lepiej – prawdziwy kibic, to według własnego mniemania akolita klubowych świętości, strażnik tradycji, nośnik pamięci. Choć może sam takich pojęć czasami nie zna, bo to często prosty człowiek, ale w sercu czuje, że koszulka klubu zobowiązuje do największych poświęceń. A jeśli piłkarz nie docenia tego, że może ją nosić, że może grać i jeszcze mu za to płacą, to trzeba mu o tym przypomnieć. Jeśli nie dobrym słowem, to rękami.

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy