Korzystając z przywilejów felietonisty (bardzo przepraszam tych, których – czy które – mogłoby urazić, że nie nazywam siebie „felietonistką", ale zamroziłam się na polszczyźnie sprzed czterdziestu lat, gdy forma męska i żeńska miały często inne konotacje, np. maszynista prowadził pociąg, a maszynistka pisała na maszynie, bo mężczyźni udowodnili, że są w stanie znaleźć klawisze, dopiero kiedy pojawiły się komputery – nie wiem więc, czy „felietonistka" nie oznacza np. czegoś nieprzyzwoitego) ?– więc właśnie korzystając z formy felietonu, która pozwala na poruszanie się po temacie ruchem konika szachowego, poruszyłam przy okazji kilka tematów pochodnych.
Felieton wywołał ciekawą wymianę zdań, która, tak jak i moje pisanie/myślenie, poszła w różnych kierunkach. Najżywszy okazał się wątek, w którym twierdziłam, że niezbyt stosowne jest, by w sytuacji, w której wielu działaczy „Solidarności" klepie biedę, Fundacja Solidarności Międzynarodowej, pod patronatem MSZ, miała rozdawać tak hojne nagrody. W dodatku okazuje się, że owa fundacja nie ma nic wspólnego ani z NSZZ „S" dzisiejszą, ani z tą historyczną. A to, że w jej radzie są też zasłużeni dla „S" ludzie, nie zmienia faktu, że tak jak i kandydaci do pierwszych wyborów w 1989 roku – są oni z nadania, a nie z wyboru. I zazwyczaj nie wiadomo, z czyjego nadania. W 1989 roku wiemy, że było kilka ośrodków decydujących, kto zasługuje na laury, a najważniejszym był Komitet Obywatelski PPNSZZ „S" L. Wałęsie i podporządkowana mu „Gazeta Wyborcza", która szybko wybiła się na niezależność i zaczęła sama nakładać i zrywać laury.
Pamiętam żenujące artykuły na łamach tej gazety wyszydzające „weteranów" „S" jako takich, co to by chcieli nagród, parady zwycięstwa, którzy krytykują Okrągły Stół tylko dlatego, że się nie załapali. „Gazeta Wyborcza" była wtedy najbardziej opiniotwórczą gazetą, konkurującą chyba tylko z tygodnikiem „Nie" założonym i redagowanym przez przyjaciela Michnika – Jerzego Urbana.
Podziały na lepszych i gorszych opozycjonistów czy działaczy istniały od zawsze, ale dopiero po wyjściu (symbolicznym dla wielu) z podziemia zaczęły się one krystalizować i właśnie ich wynik widzimy, patrząc na to, jak jedni byli działacze podziemia żyją w biedzie, a inni w stosunkowym przepychu. I to niekoniecznie dlatego, że ci pierwsi, jak próbowała to tłumaczyć „GW", nie umieli się przystosować do nowej, demokratycznej rzeczywistości, a ci drudzy mieli zdrową kapitalistyczną smykałkę.
Niektórzy z nas lubią huczne rocznice. W 2005 roku hucznie obchodzono w Warszawie i Gdańsku 25. rocznicę podpisania porozumień sierpniowych. Odbyły się międzynarodowe konwentykle i uczestniczyłam w jednym z nich. Z ciekawości i dlatego, że na listę zaproszonych gości udało nam się wepchnąć kilkunastu naszych przyjaciół z byłego Związku Sowieckiego. Po kilku dniach celebracji w Warszawie, gdzie zapomniano wspomnieć, że „S" była też związkiem zawodowym, a nie tylko natchnieniem (ku zażenowaniu obecnych zwrócili na to uwagę zmarły niedawno Tadeusz Kowalik i współtwórca IDEE Eric Chenoweth), polecieliśmy wszyscy do Gdańska na ciąg dalszy. Przez cały czas nasi przyjaciele ze Wschodu chcieli spotykać legendarnych założycieli „S", ale ich nie mogliśmy znaleźć, a Lech Wałęsa trzymał się jakoś z boku.