Ukraiński rów tektoniczny

Musimy być przygotowani na możliwość rosyjskiej akcji utrwalającej granice Europy na linii granicy Rzeczypospolitej sprzed powstania Chmielnickiego.

Publikacja: 07.03.2014 10:31

Nostalgia w budionnówce: wiec w Doniecku, luty 2014 r.

Nostalgia w budionnówce: wiec w Doniecku, luty 2014 r.

Foto: AFP

Red

Od czasu niewykorzystanej przez nas ugody w Hadziaczu (1658) i podobnie niewykorzystanego zdobycia na bolszewikach Kijowa (1920) nie mieliśmy w historii tak dobrej okazji do uporządkowania relacji polsko-ukraińskich. Do aktywnego współtworzenia bezpiecznego i trwałego bytu dwóch narodów i dwóch państw leżących na wschodniej flance europejskiej wspólnoty cywilizacyjnej. Dlatego nie możemy ulec pokusie nowego „traktatu ryskiego", skutkującego podziałem Ukrainy.

Ostrożnie z tą reformacją

Impulsem do napisania tego tekstu był wywiad Filipa Memchesa z prof. Jadwigą Staniszkis („Wschodnie węzły", „Plus Minus" 15–16 lutego br.), a właściwie dwa zdania z wypowiedzi rozmówczyni: „Rosja jak najbardziej należy do Europy. Przeszła chociażby przez doświadczenie reformacji". Słowa te, delikatnie mówiąc, świadczą o odwadze wybitnej socjolog wchodzenia w temat, w którym nie jest specjalistką. Rosja swojej reformacji nie przeszła ani w XVI, ani w XVIII czy też XIX stuleciu – i to dobitnie odróżnia ją do dziś od krajów Zachodu. Nie sposób przecież uznać za ekwiwalent reformacji istnienia cieniutkiej, elitarnej sfery władzy, w ten czy inny sposób „zarażonej" zachodnimi ideami. Tacy ludzie, nie przeczę, wywierali pewien wpływ na Rosję, począwszy od panowania Piotra Wielkiego, skończywszy zaś na Mikołaju II. W ich myśleniu o państwie dawał się zauważyć wpływ protestantyzmu, późnego, młodszego o dwieście-trzysta lat od epoki Lutra i Kalwina. Ale to tylko kilkaset, może nawet zaledwie kilkadziesiąt nazwisk. To za mało, by realnie wpływać na mentalność społeczeństwa. W dodatku owe elity skutecznie chronił przed kontaktem z „dołami" hierarchiczny system urzędniczych rang, tzw. czynów, separujących od siebie  poszczególne warstwy.

Jednak nawet tego wątłego nurtu w żadnym razie nie można traktować jako rosyjski odpowiednik reformacji. „Reformatorzy" z Petersburga umacniali absolutyzm. Jak wierzyli – pewnie nie bez racji – Rosję z jej zacofania wyprowadzić może tylko silna władza centralna. Mimo upływu wieków i ustrojowych zmian tendencja ta realizowana jest z powodzeniem do dzisiaj. Obecnie takiemu właśnie modelowi reform – różnemu nie tylko od tendencji panujących w Europie, ale i w Chinach, na których skupia się w wywiadzie prof. Staniszkis – patronuje Władimir Putin.

Tymczasem esencją epoki reformacji jest idea synodalna, a przekładając to pojęcie na język świecki – republikanizm. Pogląd głoszący, że odpowiedzialność za Kościół powinna przejąć z rąk hierarchicznie uszeregowanego duchowieństwa demokratycznie zorganizowana społeczność wiernych. Stąd tylko krok do przekonania, że taka zdemokratyzowana wspólnota religijna winna przejąć odpowiedzialność za całe państwo. Drogą tą poszły protestanckie państwa Zachodu, ustanawiając swoje „Kościoły narodowe" – co z czasem dało podwaliny współczesnej zachodnioeuropejskiej demokracji.

Reformacja – a mówiąc szerzej: europejska nowożytność – wypracowała model „przymierza" (covenant) zawartego między Bogiem, narodem, czyli społeczeństwem, oraz królem, czyli państwem. Teraz już nie władca „od Boga dany" był źródłem władzy, lecz wspólnota, traktowana jako pas transmisyjny pomiędzy tym, co nadprzyrodzone, a tym, co doczesne. Rosyjscy reformiści, począwszy od XVII-wiecznego patriarchy Nikona,  przerobili po swojemu tę triadę, nadając jej kompletnie inne znaczenie. Jej środkowym elementem – w miejsce narodu – stawał się teraz car, pośrednik między Bogiem a poddanymi. Sam „naród" zaś, w pojęciu zachodnioeuropejskim występujący autonomicznie, wtłoczony został w ideowe ramy trzeciego elementu triady: skostniałego porządku państwowego.

Klasa średnia epoki baroku

Swoją reformację, a co za tym idzie, swoją drogę do Europy – choć w niepełnym, bo niedokończonym stopniu – przeszła natomiast Ukraina. I ten fakt do dziś decyduje o jej odrębności od Rosji.

Już od końca XVI w. prawosławie w Rzeczypospolitej (przypomnijmy, że prawosławny był wówczas co drugi jej mieszkaniec) podlegało silnym wpływom doktryn protestanckich. Płynęły one głównie z Zachodu, a ich nośnikiem była przeważnie szlachta. Ruska szlachta Litwy i ziem koronnych, nominalnie prawosławna, ciążyła ku religijnym nowinkom w niewiele mniejszym stopniu niż ich katoliccy współbracia spod Lublina, Krakowa czy Poznania. Wszyscy przecież byli już wówczas częścią tej samej wspólnoty herbowych obywateli, dzielili więc te same duchowe rozterki i zwątpienia, nadzieje i iluzje. W 1572 r. w senacie na 24 zasiadających tam Rusinów, tylko jeden był katolikiem, zaledwie sześciu prawosławnymi, reszta – to protestanci.

Efektem tych wpływów było powstanie rozległej sieci zborów protestanckich – ariańskich i kalwińskich – na terytorium dzisiejszej Ukrainy rozrzuconych daleko na wschód, aż po okolice Kijowa.

Wpływy protestanckie płynęły też z południa, od strony prawosławnego patriarchatu w Konstantynopolu. Prawosławni Rzeczypospolitej podlegali wówczas honorowemu zwierzchnictwu greckiego patriarchy tego miasta (Moskwa dopiero zaczynała zabiegać o prymat nad wschodniosłowiańskim prawosławiem). Ośrodek konstantynopolitański, znajdujący się pod wpływem Greków z Krety, wykształconych w katolickiej Wenecji lub Padwie, lecz – dla zachowania odrębności od łacinników – przyjmujących wiele dogmatów ówczesnego protestantyzmu, miał duży wpływ na ideowy kształt formującego się polskiego prawosławia. Dość powiedzieć, że greckim delegatem na prawosławny synod w Brześciu (1596), zwołany dla przeciwstawienia się unii brzeskiej, był Cyryl Lukaris, późniejszy patriarcha konstantynopolitański i jawny zwolennik kalwinizmu.

Ukraińskie ośrodki protestantyzmu z czasem zanikły, gdyż popierająca je szlachta przerzuciła swoje sympatie z protestantyzmu na katolicyzm, porzucając ostatecznie prawosławie. Jednak duch synodalności, pod prawosławnym szyldem, utrzymał się gdzie indziej – wśród mieszczaństwa. Mam tu na myśli bractwa prawosławne, powstające licznie w miastach XVII-wiecznej Litwy i Rusi. W największych ośrodkach kupieckich, takich jak Kijów, Lwów, Kamieniec Podolski, Łuck, Włodzimierz czy Brześć, były one najsilniejsze. Odzwierciedlały ekonomiczne wpływy ruskich mieszczan, pozbawionych wszelako praw politycznych. W tej sytuacji bractwa stawały się czymś więcej niż wspólnotami religijnymi, przyjmując postać autonomii, czegoś w rodzaju – jak byśmy dzisiaj powiedzieli – sieci „towarzystw społeczno-kulturalnych" ukraińskiej klasy średniej. Tę pozycję utrzymały do połowy XVIII w.

Skąd wspomniany duch synodalny w tych żarliwie prawosławnych wspólnotach? Otóż członkowie bractw, czyli instytucji z samej swojej istoty demokratycznych, w praktyce przyjęli [...] zasadę samorządnej wspólnoty, którą kierowali się promotorzy idei umowy społecznej z zachodniej Europy. Kupcy z bractw, jako fundatorzy i patroni lokalnych cerkwi, stawali się w sposób naturalny liderami swoich parafialnych wspólnot. W Rosji podobne instytucje nigdy się nie przyjęły.

Polszczyzna poza Polską

Rozpisałem się o sprawach pozornie odległych, by pokazać, że Ukraińcy już od bez mała 500 lat ciążą ku Zachodowi. We wspólnocie politycznej z Polakami przeżywali wraz z nimi podobne etapy cywilizacyjnego rozwoju. Razem z nimi zwrócili się ku reformacji, razem z nimi też, w przeciągu dwóch-trzech pokoleń, od haseł reformacyjnych odstąpili. Nadchodziły inne czasy, wskazujące na nowe perspektywy wyrażania własnej odrębności. Ich wyrazem było powstanie akademii w Kijowie (1658), która oparła się na wzorach uczelni jezuickich – wzorowych ośrodków naukowych doby kontrreformacji. Wiodącymi językami były tam łacina, greka i polski: wszystkie służyć miały obronie prawosławia. Akademia Kijowska wydała całą paletę wykształconych i utalentowanych Ukraińców, dla których wszelako nie było już miejsca w zdominowanej przez katolików Polsce. Dlatego zwrócili się na wschód, za Dniepr. W kontrolowanej przez Rosjan części Ukrainy (odpadła od Polski w 1667 r.), na obszarze tzw. hetmanatu, z centrum w niewielkim dziś miasteczku Głuchów, rozwijały się wówczas liczne ośrodki kultury i edukacji.

Posiew z Kijowa owocował jeszcze dalej. W owym czasie, naznaczonym wojnami polsko-kozackimi, wielu Ukraińców osiedliło się na pustym dotąd pograniczu z państwem moskiewskim. Z czasem powstały tam miasta – jednym z nich jest Charków – w których jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać złocone kopuły cerkwi budowanych w stylu zwanym kozackim barokiem.

Uczona Ukraina zawładnęła też samą Moskwą. Wykształcony w Kijowie mnich Symeon Połocki, tłumacz psalmów Kochanowskiego, był wychowawcą dzieci cara Aleksego Michajłowicza. Dwoje z nich – Fiodor i Zofia – zostało potem władcami Rosji. Niedoszły projekt Symeona zakładał powołanie w rosyjskiej stolicy akademii na wzór tej z Kijowa. Językami wykładów miały być tam greka, łacina... i oczywiście polski.

Polszczyzna, której krzewicielami byli Ukraińcy, święciła wówczas na Wschodzie swoje największe triumfy. Za Fiodora była nawet językiem dworu carskiego. Za pomocą tego języka szerzono jednak prawosławie – dlatego też fenomenu „polszczyzny poza Polską" nie doceniono w samej Rzeczypospolitej ogarniętej katolicką kontrreformacją. Zresztą edukowani w Kijowie i Głuchowie Ukraińcy szerzyli w Rosji nie tyle wpływy Polski, ile Zachodu – w polskiej szacie kulturowej.

Na linii Dniepru

W 1686 r., na mocy traktatu grzymułtowskiego, Kijów znalazł się formalnie pod zwierzchnością Moskwy. Ten stan rzeczy miał trwać tylko dwa lata, później zaś obie strony, Polacy i Rosjanie, miały przystąpić do negocjacji na temat politycznej przynależności miasta. W rzeczywistości Polska nigdy więcej o Kijów się nie upomniała. Ówczesnym Polakom bardziej zależało na pielęgnowaniu na Ukrainie latyfundiów ziemiańskich niż na roztoczeniu kontroli nad silnym ośrodkiem oświeconego, prozachodniego prawosławia. Woleli pozostawić go Rosjanom.

Samym Rosjanom jednak Kijów, traktowany jako pomost do Europy, też przestał być potrzebny. W trzy lata po zawarciu traktatu grzymułtowskiego do władzy w Rosji doszedł Piotr zwany Wielkim. Car ten zatrzymał polonizacyjny kurs, propagując zwrot ku Zachodowi poprzez państwa protestanckie: Holandię, Anglię i księstwa niemieckie. Odtąd postępuje degradacja ośrodka nad Dnieprem do poziomu zwykłego miasta gubernialnego. Etapami tego procesu była likwidacja niezależnej od Moskwy metropolii prawosławnej oraz kasata akademii.

Odtąd Kijów na sto lat stał się typowym miastem rosyjskim. Takim też był, gdy w 1920 r., wespół z atamanem Petlurą, wkroczyły doń polskie wojska. Jednak miasto Bułhakowa było już znowu czymś więcej niż zwykłym ośrodkiem gubernialnym: stanowiło jedno z silnych centrów rosyjskiej kultury. Prawem  paradoksu ostatnie pokolenie inteligencji carskiej Rosji było najbardziej twórczym w historii tego narodu. Dlatego rosyjski Kijów roku 1920 nie poparł ani Petlury, ani tym bardziej Piłsudskiego.

Nie wsparła też Petlury ukraińska prowincja. Przez dwieście lat swoich rządów Rosja wypleniła stamtąd zalążki narodowej kultury, w zamian nie oferując Ukraińcom niczego, poza statusem prymitywnych, niewykształconych „Małorusinów". W efekcie otoczone hajdamacką legendą okolice Białej Cerkwi, Humania czy też Hulajpola wydały co prawda własnych lokalnych bohaterów, lecz ci watażkowie woleli anarchiczny bunt od zdyscyplinowanej walki, pod wspólnym dowództwem, o wolną od bolszewików Ukrainę. Gdy niektórzy z nich zrozumieli swój błąd, było już na późno na jego naprawę.

Samostijna nowej generacji

Od tamtej pory wiele się zmieniło. Ukraińcy dojrzeli do niepodległości. Ostatnie wydarzenia wokół Kijowa to już nie „pomarańczowa" fala protestów, ale w pełni tego słowa narodowe powstanie. Poprzednie powstanie przeżyły te ziemie w latach 1917–1921. Wtedy jednak hasła niepodległości utonęły tu w szale krwawej anarchii. Również teraz – zgodnie z logiką prezentowaną m.in. przez polskich ukrainofobów – powstańcy powinni zachować się jak „rezuny".  Nie doszło do linczów na ujętych berkutowcach (nie wierzmy kłamliwym fotomontażom zamieszczanym w internecie!), mimo że byłoby za co się mścić: siły represji Janukowycza mają na sumieniu dziesiątki, jeśli nie setki ofiar. Majdan, nawiązujący nazwą do siczowego placu, na którym czerń kozacka wybierała swoich atamanów przy szczęku szabel i huku samopałów, imponuje dyscypliną. To kapitalne połączenie tradycyjnej ukraińskiej determinacji z nowym, nabytym w ostatnich latach odruchem obywatelskiego protestu, na ile to możliwe – unikającego przelewu krwi.

Co więcej, rzeczywistość powstańczego zrywu dotyczy nie tylko Kijowa, ale także wszystkich ziem na zachód od stolicy. Każdy, kto chciałby odbijać Ukrainę od wschodu, musi liczyć się z tym, że walka nie ograniczy się do Kijowa, lecz toczyć ją będzie trzeba w każdym po kolei mieście. Aż do samej polskiej granicy.

W drugą stronę, na wschód od linii Dniepru, niebiesko-żółte flagi z tryzubem powiewają mniej więcej do Połtawy. Im dalej na wschód – w Charkowie, w Ługańsku, w Doniecku – tym bardziej rzuca się w oczy czerwień sztandarów. Podobnie jest w wielu miejscach na południu, w obwodach przylegających do Morza Czarnego. Na Krymie wywieszono wręcz flagi rosyjskie. Podział na północny zachód i południowy wschód utrwaliła historia ostatniego dwudziestolecia. Wschodnie i południowe obwody Ukrainy od początku spoglądały nieufnie na każdy prozachodni kurs jej rządów, jak również na wszelkie odwołania do niepodległościowej ukraińskiej tradycji. W 2004 r. odrzuciły Juszczenkę, głosując na Janukowycza. Teraz odrzucają rządy Majdanu.

Każdy, kto choć trochę interesuje się geografią historyczną, dostrzega, że linia podziału przebiega wzdłuż granicy polsko-rosyjskiej sprzed powstania Chmielnickiego. Czy to przypadek, czy też nieubłagana konsekwencja długotrwałych cywilizacyjnych procesów? Ani jedno, ani drugie. To prawda, że zasięg „Ukrainy Majdanu" pokrywa się z historyczną strefą wzmożonych wpływów Polski i Zachodu, nie oznacza to jednak, że całą resztę Ukrainy należałoby z góry uznać za strefę kulturowych wpływów Rosji. Wpływy wspomnianego już kozackiego baroku sięgają miast obecnego Zagłębia Donieckiego, a więc jej najdalszych wschodnich rubieży. Rusyfikacja, a raczej sowietyzacja ludności wiąże się tam z okresem wzmożonego rozwoju przemysłu, jest więc dość świeżej daty. W założonej przez Rosjan nadmorskiej Odessie wpływy ukraińskie i prozachodnie wzięły wyraźnie górę. Nawet na Krymie, gdzie większość mieszkańców uważa się za Rosjan, Ukraina ma zdeterminowanych obrońców w postaci miejscowych Tatarów. Dawni wrogowie siczowych Kozaków, pomni tragicznej stalinowskiej deportacji w 1944 r., teraz zdecydowanie wybierają wspólnotę cywilizacji i wspólnotę historii z Ukraińcami. Wszak Chanat Krymski upadł w tym samym czasie, w jakim upadła Sicz Zaporoska, a także Rzeczpospolita. Wszystkie trzy wchłonęła Rosja carycy Katarzyny.

Jednak nawet najlepsze chęci nie mogą ignorować cywilizacyjnej rzeczywistości. Na wschód od Kijowa przebiega uskok tektoniczny. Europa ściera się tam z Eurazją. Nie wiadomo, gdzie ujawni się trwałe pęknięcie. Byłoby dobrze, by przebiegało ono wzdłuż obecnej wschodniej granicy Ukrainy, ale wcale tak być nie musi. Jest jeszcze czas, by nowy rząd ukraiński umiejętną polityką wewnętrzną, przy solidarnym wsparciu całej Unii Europejskiej, mógł utrzymać całość ukraińskiego państwa. Ale ten czas może szybko się wyczerpać. Ukraina to dziś jedno państwo dwóch opowieści. W jednej bohaterem jest bojownik z tryzubem, w drugiej – sołdat z czerwoną gwiazdą. Jedna opowieść wyklucza drugą. Jeśli u Ukraińców, w trybie długofalowym, imperatyw ogólnonarodowej solidarności nie przeważy nad geopolitycznymi sporami, ukraińska przestrzeń narodowa rozpadnie się na dwa biegunowo przeciwstawne bloki.

Gdzie ujawni się pęknięcie?

Jak należało się spodziewać, w grę wkroczyła Rosja, zajmując Krym, część ukraińskiego terytorium, pod pozorem utworzenia „kordonu sanitarnego" wokół buntowniczego kijowskiego jądra. Jeśli ta prowokacja powiedzie się Putinowi, przyjdzie czas na wchłonięcie Doniecka i Ługańska. Taka prowizorka może trwać latami, jak uczy przykład Naddniestrza, Bośni, wreszcie Osetii Południowej i Abchazji. W tym czasie mieszkańcy wschodniej Ukrainy, którym już dziś mentalnie bliżej do Rosjan niż własnych rodaków z Kijowa, mogą zostać nieodwracalnie wchłonięci przez rosyjską wspólnotę cywilizacyjną.

W Moskwie  na pewno niejeden z rządzących odczuwa silną pokusę przyspieszenia tej upragnionej chwili. Rosjanie, dysponujący starą, dobrą szkołą imperialnej analizy strategicznej, wiedzą jednak dobrze, że wystarczy jeden fałszywy krok, jedna nieprzemyślana akcja, by nieposkromiony Donieck lub Ługańsk, dziś zbuntowany przeciw Majdanowi, nie zwrócił swoich antypatii przeciw rosyjskim „wyzwolicielom". To z pewnością hamować będzie ewentualną decyzję o naruszeniu granicy.

Europa nie może jednak odpychać od siebie widma frontalnej rosyjskiej interwencji na Ukrainie. Tym bardziej nie może tak czynić Polska dzieląca z Ukraińcami wspólną granicę. Trzeba być przygotowanym na najgorsze. Dziś jakikolwiek ruch w kierunku naruszenia integralności ukraińskiego państwa winien spotkać się z  natychmiastową, twardą i uprzednio przemyślaną ripostą ze strony solidarnie występującej wspólnoty państw Zachodu. „Tak!" dla całej Ukrainy musi dziś brzmieć równie donośnie jak „tak!" dla jej niepodległości oraz woli integracji z Europą.

Autor jest historykiem i publicystą. Do października ub.r. był redaktorem naczelnym miesięcznika „Uważam Rze Historia"

Od czasu niewykorzystanej przez nas ugody w Hadziaczu (1658) i podobnie niewykorzystanego zdobycia na bolszewikach Kijowa (1920) nie mieliśmy w historii tak dobrej okazji do uporządkowania relacji polsko-ukraińskich. Do aktywnego współtworzenia bezpiecznego i trwałego bytu dwóch narodów i dwóch państw leżących na wschodniej flance europejskiej wspólnoty cywilizacyjnej. Dlatego nie możemy ulec pokusie nowego „traktatu ryskiego", skutkującego podziałem Ukrainy.

Ostrożnie z tą reformacją

Impulsem do napisania tego tekstu był wywiad Filipa Memchesa z prof. Jadwigą Staniszkis („Wschodnie węzły", „Plus Minus" 15–16 lutego br.), a właściwie dwa zdania z wypowiedzi rozmówczyni: „Rosja jak najbardziej należy do Europy. Przeszła chociażby przez doświadczenie reformacji". Słowa te, delikatnie mówiąc, świadczą o odwadze wybitnej socjolog wchodzenia w temat, w którym nie jest specjalistką. Rosja swojej reformacji nie przeszła ani w XVI, ani w XVIII czy też XIX stuleciu – i to dobitnie odróżnia ją do dziś od krajów Zachodu. Nie sposób przecież uznać za ekwiwalent reformacji istnienia cieniutkiej, elitarnej sfery władzy, w ten czy inny sposób „zarażonej" zachodnimi ideami. Tacy ludzie, nie przeczę, wywierali pewien wpływ na Rosję, począwszy od panowania Piotra Wielkiego, skończywszy zaś na Mikołaju II. W ich myśleniu o państwie dawał się zauważyć wpływ protestantyzmu, późnego, młodszego o dwieście-trzysta lat od epoki Lutra i Kalwina. Ale to tylko kilkaset, może nawet zaledwie kilkadziesiąt nazwisk. To za mało, by realnie wpływać na mentalność społeczeństwa. W dodatku owe elity skutecznie chronił przed kontaktem z „dołami" hierarchiczny system urzędniczych rang, tzw. czynów, separujących od siebie  poszczególne warstwy.

Pozostało 90% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy