Późno się dowiedziałam, że jedna z moich babek, z których żadnej nie pamiętam, bo odumarły mnie w dzieciństwie jeszcze pozbawionym pamięci – była Rusinką o panieńskim nazwisku Tarasowicz. Pochodziła z Gródka Jagiellońskiego, a zakończyła życie we Lwowie, gdzie przyszło na świat troje najmłodszych z dziewięciorga jej dzieci. Spolszczyła się przez małżeństwo z moim dziadkiem. Jako córka jednego syna z tej trójki lwowian urodziłam się w „zawsze wiernym" mieście.
Czytając książkę dalekiej ciotecznej babki, pisującej pod pseudonimem Wisława, „Gdy zagrzmiał złoty róg" – o obronie Lwowa przed Ukraińcami w listopadzie 1918 roku – nie wiedziałam, że mój przyszły ojciec stał wtedy na warcie w Parku Stryjskim, w jesiennym deszczu i ciężko się przeziębił, przemoczywszy jedyne, jakie posiadał, buty.
Pamiętam za to, jak na słowa: „jaka piękna serweta!". Mama zauważyła: „ale sinożółta". Nigdy jej nie spytałam, co znaczyło to ukraińsko-polskie określenie, nie zabrzmiało mi też negatywnie, a działo się to przed rokiem 1943, może nawet przed wojną.
Olesia
Znów późno, po kolejnych dziesięcioleciach, poznałam naprawdę osobę, która pamiętała dzień mojego urodzenia, zdenerwowanie ojca czekającego na wieści z kliniki przy ul. Kurkowej we Lwowie, gdzie, choć doktor medycyny, nie miał wstępu, bo takie były zwyczaje.
Jadąc autobusem na północ Anglii, już od Manchesteru denerwowałam się, jak trafię w Barrowford do „domu spokojnej starości", i tłumaczyłam (wysilając angielszczyznę) konduktorowi, że mam spotkać swoją nurse z miasta, którego nazwa brzmiała dlań egzotycznie. Zawiózł mnie opustoszałym przy końcu trasy pojazdem pod sam dom.
Pamiętałam słowa mamy, że Olesia „ma twarz ikony". Miała po latach – pod siwymi włosami. I spracowane obrzmiałe nogi, na które angielska pielęgniarka codziennie wciągała jej gumowe pończochy. Rozmawiałyśmy w schludnym dwupokojowym mieszkaniu (którego opiekuńczy status zdradzały tylko zwisające w każdym pomieszczeniu dzwonki do dyżurki pielęgniarek) długo w noc. Na kolację były pierogi (po wojnie nazwane nie wiadomo czemu ruskimi), o smaku dokładnie takim, jaki pamiętam z wczesnego dzieciństwa.
Olesia zaraz na początku wytłumaczyła się ze swego analfabetyzmu: po pierwszej wojnie światowej w okolicach Lwowa, gdzie była jej rodzinna wieś, włóczyli się maruderzy i strach było posyłać dzieci do szkoły przez las. Później już musiała zarabiać. Zauważyłam, że czyta jednak miejscową gazetę, a z kierowniczką domu rozmawia po angielsku. Zauważyłam też estymę wobec tej starszej pani uznanej tam za Polkę i katoliczkę, choć dawniej była grekokatoliczką i Rusinką.