Raptularz ukraiński

Ukraina przeżywa dziś to, ?co było naszym doświadczeniem w XIX stuleciu.

Publikacja: 11.04.2014 19:02

Dr Adolf Juzwenko, współtwórca dzisiejszej renomy Zakładu Narodowego im. Ossolińskich

Dr Adolf Juzwenko, współtwórca dzisiejszej renomy Zakładu Narodowego im. Ossolińskich

Foto: Fotorzepa, BS Bartek Sadowski

Red

Późno się dowiedziałam, że jedna z moich babek, z których żadnej nie pamiętam, bo odumarły mnie w dzieciństwie jeszcze pozbawionym pamięci – była Rusinką o panieńskim nazwisku Tarasowicz. Pochodziła z Gródka Jagiellońskiego, a zakończyła życie we Lwowie, gdzie przyszło na świat troje najmłodszych z dziewięciorga jej dzieci. Spolszczyła się przez małżeństwo z moim dziadkiem. Jako córka jednego syna z tej trójki lwowian urodziłam się w „zawsze wiernym" mieście.

Czytając książkę dalekiej ciotecznej babki, pisującej pod pseudonimem Wisława, „Gdy zagrzmiał złoty róg" – o obronie Lwowa przed Ukraińcami w listopadzie 1918 roku – nie wiedziałam, że mój przyszły ojciec stał wtedy na warcie w Parku Stryjskim, w jesiennym deszczu i ciężko się przeziębił, przemoczywszy jedyne, jakie posiadał, buty.

Pamiętam za to, jak na słowa: „jaka piękna serweta!". Mama zauważyła: „ale sinożółta". Nigdy jej nie spytałam, co znaczyło to ukraińsko-polskie określenie, nie zabrzmiało mi też negatywnie, a działo się to przed rokiem 1943, może nawet przed wojną.

Olesia

Znów późno, po kolejnych dziesięcioleciach, poznałam naprawdę osobę, która pamiętała dzień mojego urodzenia, zdenerwowanie ojca czekającego na wieści z kliniki przy ul. Kurkowej we Lwowie, gdzie, choć doktor medycyny, nie miał wstępu, bo takie były zwyczaje.

Jadąc autobusem na północ Anglii, już od Manchesteru denerwowałam się, jak trafię w Barrowford do „domu spokojnej starości", i tłumaczyłam (wysilając angielszczyznę) konduktorowi, że mam spotkać swoją nurse z miasta, którego nazwa brzmiała dlań egzotycznie. Zawiózł mnie opustoszałym przy końcu trasy pojazdem pod sam dom.

Pamiętałam słowa mamy, że Olesia „ma twarz ikony". Miała po latach – pod siwymi włosami. I spracowane obrzmiałe nogi, na które angielska pielęgniarka codziennie wciągała jej gumowe pończochy. Rozmawiałyśmy w schludnym dwupokojowym mieszkaniu (którego opiekuńczy status zdradzały tylko zwisające w każdym pomieszczeniu dzwonki do dyżurki pielęgniarek) długo w noc. Na kolację były pierogi (po wojnie nazwane nie wiadomo czemu ruskimi), o smaku dokładnie takim, jaki pamiętam z wczesnego dzieciństwa.

Olesia zaraz na początku wytłumaczyła się ze swego analfabetyzmu: po pierwszej wojnie światowej w okolicach Lwowa, gdzie była jej rodzinna wieś, włóczyli się maruderzy i strach było posyłać dzieci do szkoły przez las. Później już musiała zarabiać. Zauważyłam, że czyta jednak miejscową gazetę, a z kierowniczką domu rozmawia po angielsku. Zauważyłam też estymę wobec tej starszej pani uznanej tam za Polkę i katoliczkę, choć dawniej była grekokatoliczką i Rusinką.

Rozmawiałyśmy także o tym, kim sama Olesia się czuje. Wyznała szczerze, że dochodzące do niej spory w ukraińskiej diasporze budzą niesmak, ale nie bardzo angażują, że oboje z nieżyjącym już mężem, Polakiem poślubionym w lwowskiej cerkwi św. Jura, przyjaźnili się z „porządnymi ludźmi" różnych nacji. Na obywatelstwie brytyjskim jej nie zależało. Była obywatelką – wcześniej niż ja – jednoczącej się Europy.

Szkoda, że nie mogę porozmawiać z Olesią o Majdanie (umarła dziesięć lat temu). Może reagowałaby podobnie jak na wkroczenie Sowietów do Lwowa, kiedy to z balkonu wykrzykiwała pod ich adresem nieprzystojne obelgi, nie licząc się zupełnie z obecnością chlebodawczyni, tj. mojej mamy, która mi to wiele lat później opowiedziała (nie cytując)?.

Przecieranie ścieżek

Dokładnie pół wieku po opuszczeniu miasta rodzinnego na zawsze, wiosną 1993 roku, pojechałam, jedyny raz, do Lwowa. Służbowo, wysłana przez Program dla Zagranicy Polskiego Radia S.A., dokąd wróciłam (do radia, przedtem nie pracowałam w tym programie) z dziewięcioletniego wygnania przez stan wojenny. Wielkie emocje towarzyszyły tej wyprawie i nieznacznie tylko opadły przez tydzień intensywnego pobytu.

Wyjeżdżając, poprosiłam prof. Aleksandra Gieysztora, dyrektora Zamku Królewskiego, który mnie tam zatrudnił w stanie wojennym, o informacje na temat ukraińskiego środowiska naukowego we Lwowie (kiełkowała wówczas idea powołania tam stacji PAN). Dostałam nazwisko znaczącego historyka (nie podaję go tu, bo nie znam obecnej sytuacji pana profesora), zarazem pełniącego funkcję kierowniczą w lwowskim oddziale Ukraińskiej Akademii Nauk, oraz przyzwolenie, by się powołać na prof. Gieysztora.

Znałam też nazwisko ówczesnego dyrektora archiwum miejskiego, zaprzyjaźnionego z polską opozycją, członka Fundacji Krzyżowa. Spotkanie z nim było pierwsze i napełniło otuchą, gdyż rozmówca z nadzieją patrzył w przyszłość Ukrainy, wierzył, że będzie się w jego ojczyźnie budować demokracja, wiedział, że on w swojej pracy ma oparcie w polskich przyjaciołach, że jeśli odżywają takie aktywności jak działalność polskiej biblioteki publicznej i dwie polskie szkoły uczą polskie dzieci już bez ciągłej walki o to, czego uczyć wolno – to i najtrudniejsze sprawy znajdą rozwiązanie. Obawiał się, jak ja i my wszyscy, fanatyzmów, jednak ufał, że nigdy nie wezmą góry nad dążeniem do pojednania i nad ekumenizmem

W Akademii Nauk rozmowa była inna. Pan profesor zaraz na początku wypomniał akcję „Wisła", zrobił to jednak z ubolewaniem nad wszelkimi koniecznościami wyrównywania krzywd. Mnie przemknęła przez głowę fraza Słowackiego ze „Snu srebrnego Salomei": „Ach! Ukrainy nie będzie, bo ją panowie na mieczach rozniosą", zapisane przecież po koliszczyźnie.

Potem dowiadywałam się rzeczy ważniejszych i dla mnie nowych. W ukraińskich gazetach, których porcję pan profesor dał mi do czytania w hotelu, ukazywały się wówczas artykuły z jednej strony dowodzące pradawnego pochodzenia tego narodu – od Ariów i długiej jego obecności w Europie, a zatem mocnego zakorzenienia w jej dziejach, z drugiej – wskazujące na wynikające stąd „przyrodzone" skłonności do demokratyzmu. Autorzy takich dociekań przeciwstawiali te skłonności również „przyrodzonym" tendencjom despotycznym u Rosjan, przekonując, że bierze się to z ich pochodzenia... ugrofińskiego, a nie, jak to sobie i innym wmawiają, słowiańskiego. Argumentów szukano m.in. w panslawistycznych ideach Zoriana Dołęgi-Chodakowskiego (czyli Adama Czarnockiego...), przystając chętnie na etymologię polskiego badacza używającego nazwy „Sławianie" wywodzonej od sławy i podkreślającego ów pradawny rodowód zapisany w jego dziele „Sławiańszczyzna przed chrześcijaństwem".

Ukraiński historyk odnosił się pobłażliwie do tych, na ogół bałamutnych, wywodów, ale samo szukanie tożsamości uważał za znamienne dla aktualnej sytuacji Ukraińców i godne pokierowania w stronę wiarygodnych źródeł.

Po powrocie zrobiłam audycję most, połączenie na żywo między studiami radiowymi we Wrocławiu i we Lwowie, i przez godzinę rozmawialiśmy (m.in. z ówczesnym polskim konsulem i przedstawicielami miejscowych Polaków) o polsko-ukraińskim pojednaniu, ujmując rzecz skrótowo. Przyszło potem kilkanaście kartek pocztowych zarzucających mi zdradę.

Wywiad dla „Rzeczpospolitej" sprzed już kilkunastu lat dyrektor Zakładu Narodowego im. Ossolińskich dr Adolf Juzwenko zakończył westchnieniem o to, by się udało uratować przed zniszczeniem (nawet nie odzyskać) zbiór prasy polskiej, jedyny kompletny, znajdujący się w opłakanych warunkach we Lwowie, razem z innymi częściami zbiorów Józefa Maksymiliana Ossolińskiego i Lubomirskich. Miał obiekcje, czy zawarta w tym zakończeniu nuta nadziei nie wyda się czytelnikom naiwna.

Sytuacja wyglądała bowiem beznadziejnie. Ukraińskie władze słyszeć nie chciały o zwrocie, krewka pani kurator (o polskim nazwisku) groziła wywołaniem zamieszek ulicznych, gdyby miało do tego dojść. Propozycje wymiany – za znajdujące się w Polsce archiwum Petlury, z dodatkiem portretu Bohdana Chmielnickiego z epoki, jednego z najlepszych, nie znajdowały odzewu.

Pamiętam spotkanie w hotelu sejmowym z Janem Nowakiem-Jeziorańskim, który jeszcze wtedy mieszkał w Ameryce, a był zarazem członkiem Rady Kuratorów Ossolineum, oraz przedstawicielką Archiwów Państwowych i dyrektorem Juzwenką, gdy rozważano, co robić. Mnie jako dziennikarzowi przypadło zadanie opisania ówczesnego stanu rzeczy w „Tygodniku Powszechnym". Dyrektor Juzwenko poszukał w Polsce i w świecie potomków rodziny Lubomirskich i uzyskał ich oświadczenie, że godzą się z zapisanym w arcymądrych dokumentach fundatora Zakładu Narodowego stwierdzeniem, iż wszelkie zbiory przekazane kiedykolwiek przez ich rodzinę są własnością Ossolineum, gdy to ma status prywatnej fundacji dobra publicznego (przedstawiam rzecz w największym skrócie). Warunek został spełniony w roku 1995, kiedy Ossolineum, mocą ustawy sejmowej, taki status odzyskało, przestając być instytucją państwową.

Teraz odbudowujemy we Lwowie pałac Baworowskich, gdzie znajdą się zbiory, także prasy, a ich kopie, wykonane najnowszymi technikami reprograficznymi, trafią do Wrocławia. Jedna ze spraw, bodaj najtrudniejszych we współczesnych stosunkach polsko-ukraińskich, znajduje rozwiązanie po myśli obu stron. Polscy stypendyści – studenci i badacze – będą mogli (jeśli nie będzie przeszkód w postaci napięć politycznych) siedzieć w lektorium ossolińskim w moim rodzinnym mieście, jak ja siedziałam w lektorium ossolińskim na przeciwległym krańcu Polski nad Odrą.

Gertruda

W 2001 roku ukazała się książka wybitnej mediewistki, prof. Teresy Michałowskiej, pt. „Ego Gertruda. Studium historycznoliterackie", a parę lat później na Uniwersytecie im. Kardynała Stefana Wyszyńskiego odbyła się sesja naukowa poświęcona w części historycznej bardzo dawnym, bodaj początkowym, dziejom koligacji polsko-ruskich, zatem, wedle dzisiejszego rozumienia historii, stosunków polsko-ukraińskich.

Tytułowa bohaterka była córką króla (prawdopodobnie urodziła się po koronacji) Mieszka II Lamberta (wnuczką Bolesława Chrobrego, siostrą Kazimierza Odnowiciela) i niemieckiej księżniczki Rychezy, córki palatyna reńskiego, wnuczki cesarza Ottona II. Godna genealogia.

Historycy nie znają dokładnej daty urodzenia Gertrudy-Olisawy: wiadomo, że zmarła w 1108 roku, przeżywszy zamordowanego w bratobójczych walkach o władzę męża, którym był ruski książę Izasław Dymitr z dynastii Rurykowiczów, syn Jarosława Mądrego, którego rządy przyniosły rozwój Rusi Kijowskiej, rozbudowę Kijowa, powstanie Ławry Peczerskiej i powołanie w ruskiej stolicy metropolii.

Już z tych, najkrócej przedstawionych, paranteli wynika jasno, że i my, i nasi wschodni sąsiedzi należeliśmy w XI wieku n.e. do „rodzinnej Europy", co nie przeszkadzało wzajemnym najazdom, ciągłym waśniom terytorialnym oraz dynastycznym, ale i upoważniało, np. Bolesława Śmiałego, bratanka księżnej Gertrudy, do udzielania jej rodzinie schronienia w Krakowie i dwukrotnego przywracania Izasława na tron ruski. Bywały wszakże między królewskimi kuzynami okresy napięć, nawet otwartej wrogości.

W takich przypadkach ruska rodzina polskiej królewny uciekała się po pomoc do... Rzymu. W roku 1075 z misją do papieża Grzegorza VII udał się pierworodny syn Gertrudy i Izasława Jaropełk Piotr, żonaty z Kunegundą von Weimar Orlamünde, która przybrała imię Irena, a była spokrewniona z poprzednim następcą św. Piotra.

Teresa Michałowska przeprowadza w swojej książce interpretację zapisanych przez księżną kilku wolnych kart pergaminowych oraz marginesów innych kart, w modlitewniku, jaki ta otrzymała w wianie, żeby zawyrokować: „... że łaciński »Modlitewnik Gertrudy«  – powstały pod piórem rodowitej Polki (córki króla Mieszka II) – inicjuje w naszym kraju twórczość literacką". Argumentami są osobiste zwroty (ego, meus) przełamujące sztywną konwencję średniowiecznych libelli precum – podobnych badaczka nie znalazła w żadnym modlitewniku z tego samego czasu. Nie idzie mi jednakże tutaj o kwestie historycznoliterackie. Jakkolwiek zechcemy się do nich odnieść i cokolwiek jeszcze przyniosą w tej materii badania, „Modlitewnik Gertrudy" należy i do polskiej, i do ruskiej, ukraińskiej, historii najdawniejszej, co wydaje się istotnym przyczynkiem do rozważań o sytuacji aktualnej.

Przez osobę autorki zaś włączony być może (powinien) do wspólnego europejskiego dziedzictwa. I nie za sprawą samych pokrewieństw oraz koligacji – Rycheza, matka polskiej królewny, miała silne oparcie w Kolonii, ośrodku o dużych wpływach politycznych na cesarskim dworze, gdzie jeden jej brat był (po ojcu) palatynem reńskim, drugi arcybiskupem – lecz dzięki walorom przyszłej księżnej.

Po rozstaniu rodziców kilkuletnia Gertruda znalazła się z matką w Saksonii i została oddana pod opiekę wychowawczą jednej ze światłych ciotek, które były opatkami klasztorów benedyktyńskich prowadzących szkoły. Coraz poważniejsza staje się rola kobiet w elicie duchowej, intelektualnej, także politycznej, wczesnośredniowiecznej Europy. Przyszła księżna ruska opanowała łacinę w mowie i piśmie (władała polskim i niemieckim), poznała zapewne pisma ojców Kościoła, liturgię rzymską, a w bibliotekach – klasztornej oraz rodzinnych, swoich wujów – miała duży wybór modlitewników.

Małżeństwo z synem Jarosława Mądrego było mariażem politycznym mającym umocnić władzę jej brata, księcia Kazimierza, w Polsce.

Niezależnie od dalszych obrotów historii i losów powiązanych ze sobą rodzin ze wspólnej Europy, dobrze jest, jak myślę, dzisiaj sobie te związki przypomnieć, dlatego że dookreślają tożsamość – naszą wątkami zachodnimi, ukraińską polskimi i zachodnimi zarazem.

W kwietniu 2005 roku byłam w delegacji polskich dziennikarzy prawie tydzień w Kijowie, na konferencji zorganizowanej przez Trójkąt Weimarski, poświęconej sytuacji mediów w sąsiednim kraju pragnącym skonsumować owoce pomarańczowej rewolucji. Miałam wtedy doświadczenie z pracy w Radzie Etyki Mediów, którym starałam się podzielić i przypominałam sobie, jak trzeba było na początku tej pracy otrząsać się z alergicznie dotkliwych mniemań, że musimy najszybciej (dziennikarze z dłuższym stażem, jakich wtedy było wielu) radykalnie uwalniać się od złego dziedzictwa wszelkich zależności. Nieco później przyszło walczyć ze stereotypem „dziennikarza niezależnego", który stanowił, że nie może on być ograniczony własnymi poglądami.

Pułapka na dziennikarza

W dyskusjach z ukraińskimi kolegami okazało się szybko, że oni cierpią na co dzień całkiem realne zależności – od polityków, pragnących wpływać na przekaz medialny, od rosnących w siłę oligarchów, którzy starają się kupić przychylność o określonym natężeniu, od władz lokalnych, od właścicieli, jacy rośli na kształtującym się rynku mediów. W ciągu kilku dni konferencji dowiedzieliśmy się o zatrzymaniu wydania lokalnej gazety, programu radia, represjach wobec paru dziennikarzy.

Nie trzeba było dodawać odwagi, trzeba było radzić, jak unikać pułapek w postaci kopert z honorariami wręczanych pod stołem, jak rozróżniać pokusę reklamy od racjonalnego uznania dla ludzi, przedsięwzięć, towarów.

Podczas zwiedzania miasta przewodniczka zatrzymała się pod pomnikiem Jarosława Mądrego i wypowiedziała długi patriotyczny monolog o początkach Rusi, która od razu, od tych początków, była państwem nowoczesnym, rozwijającym u siebie to wszystko, co rodziło się na zachodzie i na wschodzie Europy. W tych wywodach pobrzmiewał smutek z powodu tego, że współczesność jest tak znacząco inna, a zakończyły się stwierdzeniem: do tej tradycji wracamy. Pozwoliłam sobie wówczas opowiedzieć o synowej kniazia z pomnika – Gertrudzie Mieszkównie i jej udziale w życiu kijowskiej elity XI wieku. Nie odważyłam się za to podzielić z młodą Ukrainką wyznaniem jej rówieśnicy, która w Polsce opiekuje się chorą matką moich przyjaciół. Oglądając w telewizji relacje z Majdanu, pełnego wówczas flag narodowych, powiedziała z goryczą i zawstydzeniem, że o tym, jak wygląda ukraińska flaga, dowiedziała się jako dorosła osoba, pracując po studiach psychologicznych w więzieniu (tylko tam dostała pracę w rodzinnym mieście, którego ze względów osobistych nie mogła wtedy opuścić). Więźniowie – jak sądzi dziś, polityczni – raz po raz wywieszali w oknach i wszędzie, gdzie się dało, kawałki niebiesko-żółtych tkanin, jakie nie wiadomo skąd zdobywali, a ona miała za zadanie je usuwać, nie wiedząc na początku, co znaczą (dlatego było łatwiej).

Pod pomnikiem Jarosława Mądrego pomyślałam, że nie powinniśmy się dziwić uporowi, z jakim pomarańczowi manifestowali pragnienie, żeby nikt nie zaprzeczał ani nie podawał w wątpliwość ich tożsamości, ich odrębnej historii, nie kwestionował ich dawnej metryki. Żeby każde dziecko mogło być dumne z niebiesko-żółtych barw, niezależnie od tego, ile błędów, ile zła popełnili i popełnią pod tym sztandarem politycy i pewnie też członkowie narodowej wspólnoty.

Podczas kilkakrotnych pobytów w Izraelu poznałam grono kobiet pracujących tam, daleko od domów pozostawionych w okolicach Lwowa, Tarnopola, na Huculszczyźnie. Miejscowi niedokładnie rozróżniają przybyszów z Rosji i Ukraińców. Pierwsi pootwierali sklepy i zakłady usługowe, drudzy pracują najczęściej przy rozbudowie i modernizacji szlaków komunikacyjnych, bardzo intensywnej w tym kraju. Ukrainki, podobnie jak w Polsce, pełnią nierzadko funkcje pielęgniarek dzieci i dorosłych, choć nie miały takich kwalifikacji, lub pomocy domowych, które wolno zatrudnić, gdy nie znajdzie się chętna obywatelka Izraela. Bywają wśród tych emigrantek za wysyłanym do domu chlebem osoby z wyższym wykształceniem, traktujące pracę fizyczną jak konieczny etap biografii, pogodzone z tym, że w swojej ojczyźnie nie znajdują zapotrzebowania na zdobyte zwykle jeszcze w ZSRR kwalifikacje.

W ostatnich listach dostaję wiadomości o tym, jak pracująca u mojego kolegi w Tel Awiwie Luba spod Lwowa (dyplomowana ekonomistka) przeżywa sytuację na Ukrainie. Płakała i klęła na początku, choć nigdy nie pozwala sobie na wulgarne wyrażenia i nigdy przedtem nie określała wyraźniej swojego stosunku do Rosji i Rosjan. Przypomniałam sobie jednak, że znam jej opinię o „bratnim narodzie". Ujawniła się podczas wycieczki do Galilei, na którą pojechałyśmy z Lubą autokarem wiozącym rosyjską wycieczkę (pielgrzymkę?). Młody przewodnik wykazywał zadziwiającą eksperiencję w objaśnianiu mijanych miejsc, które odnosił precyzyjnie do wydarzeń biblijnych, cytując Stary Testament i Ewangelię. Skomentowałam to z uznaniem, na co moja współtowarzyszka skonstatowała krótko: „uczą ich tego w KGB".

* * *

Myślę o Ukrainie, która przeżywa teraz to, co było naszym doświadczeniem w XIX stuleciu (i później). To doświadczenie nie będzie trwało tak długo jak nasze, bo rozwój świata jest teraz szybszy, a wpływa nań decydująco zespolona wokół wartości (mimo wszelkiej moralnej erozji i wszelkiego kunktatorstwa) polityka wolnych narodów. Mam nadzieję, że ta analogia losu przyczyni się do naszej wspólnej obecności w Europie.

Magdalena Bajer jest publicystką i dziennikarką specjalizującą się w historii i popularyzacji nauki. Urodzona we Lwowie, ukończyła polonistykę we Wrocławiu, gdzie przez kilka lat pracowała w Ossolineum, a następnie we wrocławskiej redakcji Polskiego Radia. Przewodnicząca Rady Etyki Mediów w czterech kolejnych kadencjach (aż do roku 2011), odznaczona Złotym Krzyżem Zasługi. Ostatnio opublikowała „Rody uczone: kreski do szkicu" (2013).

Późno się dowiedziałam, że jedna z moich babek, z których żadnej nie pamiętam, bo odumarły mnie w dzieciństwie jeszcze pozbawionym pamięci – była Rusinką o panieńskim nazwisku Tarasowicz. Pochodziła z Gródka Jagiellońskiego, a zakończyła życie we Lwowie, gdzie przyszło na świat troje najmłodszych z dziewięciorga jej dzieci. Spolszczyła się przez małżeństwo z moim dziadkiem. Jako córka jednego syna z tej trójki lwowian urodziłam się w „zawsze wiernym" mieście.

Czytając książkę dalekiej ciotecznej babki, pisującej pod pseudonimem Wisława, „Gdy zagrzmiał złoty róg" – o obronie Lwowa przed Ukraińcami w listopadzie 1918 roku – nie wiedziałam, że mój przyszły ojciec stał wtedy na warcie w Parku Stryjskim, w jesiennym deszczu i ciężko się przeziębił, przemoczywszy jedyne, jakie posiadał, buty.

Pamiętam za to, jak na słowa: „jaka piękna serweta!". Mama zauważyła: „ale sinożółta". Nigdy jej nie spytałam, co znaczyło to ukraińsko-polskie określenie, nie zabrzmiało mi też negatywnie, a działo się to przed rokiem 1943, może nawet przed wojną.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy