Ekscentrycy II RP

Największym oryginałem wśród premierów II RP był Ignacy Jan Paderewski. Położył on wprawdzie wielkie zasługi jako szef rządu, niestety, jako polityk zachowywał się podobnie jak artysta. Na dodatek miał nietuzinkową żonę.

Publikacja: 13.06.2014 18:14

Mawiano, że to alkohol szuka Wieniawy (z prawej)

Mawiano, że to alkohol szuka Wieniawy (z prawej)

Foto: EAST NEWS

Red

Gdyby chociaż połowa anegdot o Bolesławie Wieniawie-Długoszowskim była prawdziwa, to ten generał dyplomata i ulubieniec Józefa Piłsudskiego byłby tak przemęczony, że nie utrzymałby się w siodle. Nie ma jednak dymu bez ognia – Wieniawę regularnie widywano w lokalach, gdzie nie unikał alkoholu i tańca, toteż trudno było uwierzyć, że ten człowiek pełni normalną służbę.

Długoszowski lubił alkohol, dobrze czuł się w atmosferze bankietu czy dansingowej sali. A kiedy pojawiał się w lokalach, zazwyczaj wypijał co najmniej kilka nieplanowanych  wcześniej kolejek. Tylu biesiadników chciało się napić ze słynnym ułanem! Uważano, że to „alkohol szuka jego, a nie on alkoholu", przy czym generał nie miał zwyczaju odmawiać. W jednej dłoni (pomiędzy palcami) potrafił jednocześnie utrzymać trzy kieliszki wódki i kolejno je opróżnić, nie uroniwszy nawet kropli! Nic dziwnego, że zdarzały się „wielkie huczki o późnych godzinach wieczornych na mieście".

Marian Hemar opowiadał, że „w towarzystwie Wieniawy było się w polu magnetycznym jego osoby – w polu magnetycznym jego wdzięku, swady, polotu i humoru, jego niespożytej energii, jego ochoty do życia, głodu życia". Kornel Makuszyński uważał, iż „jak wiatr z kadzidła rozwiewa, tak on wesołym, młodzieńczym śmiechem rozpraszał wszelką brodatą dostojność". A niemiecki dziennikarz przebywający w Warszawie nie mógł wyjść z podziwu, kiedy w kawiarni wysłuchał w swoim ojczystym języku wykładu Wieniawy o literaturze niemieckiej. Zauważył, że u Długoszowskiego dominował „ten duch słowiański, tak na pozór podobny do francuskiego, lecz go znacznie przewyższający swą psychologiczną głębią". Nie ukrywał, że coś podobnego nie byłoby możliwe w Berlinie.

Nie wjechał konno do Adrii, ale...

Niestety, nie jest prawdziwą anegdota, według której Wieniawa wjechał konno do Adrii. Zapewne gdyby była taka możliwość, uczyniłby to bez wahania, niestety lokal nie był do tego przystosowany. Wejście było tak wąskie i niskie, że nie zmieściłby się tam nawet Pigmej na kucyku. Wieniawa nie był również autorem przypisywanego mu zdania wypowiedzianego po suto zakrapianym bankiecie: „żarty się skończyły, zaczęły się schody". Autorem tej wypowiedzi był aktor Józef Węgrzyn i dotyczyła ona zupełnie innego miejsca (aczkolwiek okoliczności się zgadzały).

Natomiast prawdziwe są opowieści o wyczynach Długoszowskiego w nieco pośledniejszych lokalach. Dansingi kończyły się o 4 rano, panie odwożono do domów, a imprezę należało gdzieś kontynuować. W takich sytuacjach Wieniawa często odwiedzał słynny szynk U Joska na Gnojnej czy inne tego rodzaju miejsca. Zajeżdżał z kompanami dorożką, osobiście powożąc i mając na głowie kaszkiet zabrany woźnicy. Do domu wracał z jeszcze większym szykiem, bo aż trzema dorożkami. W pierwszej jechał on sam, w drugiej jego szabla, a w trzeciej rękawiczki.

Wieniawa jako wielbiciel płci pięknej nie był przesadnie odporny na kobiece wdzięki. Obrońcy Wieniawy starali się przedstawić go jako mężczyznę wręcz zaszczutego przez żądne przygód damy, przed którymi czasami(?) kapitulował. Nie było to zgodne z prawdą, gdyż dziarski ułan na pewno nie był trudną do zdobycia twierdzą. W sprawach intymnych pozostawał jednak człowiekiem dyskretnym i nie miał zwyczaju chwalić się swoimi podbojami.

Kiedy jeden z przyjaciół Słonimskiego się skarżył, że Bolesław odebrał mu damę serca, pan Antoni odparł z uśmiechem, że przecież „Wieniawa to siła wyższa". Romans ze słynnym ułanem oznaczał nobilitację towarzyską, co rodziło czasem zabawne nieporozumienia. Niejedna dama przedstawiała się jako „kuzynka" generała, co doprowadzało go do szewskiej pasji.

Zapewne zmyślona jest anegdota o tym, jak Wieniawa prowadził swoją suczkę na „romantyczne spotkanie" z psem tej samej rasy. Przed wyjściem z domu generał zarzucił pelerynę na swój galowy mundur. Na miejscu powitała go przystojna dama, która za usługi swojego pupila zażądała 200 zł. Wieniawie cena wydała się wygórowana, więc zapytał o przyczyny. Dama zaczęła tłumaczyć:

– Mój pies jest wyjątkowo pięknym egzemplarzem, doskonale zbudowanym, wielokrotnym medalistą.

Wtedy Wieniawa zdjął pelerynę, wyprostował się i ukazując rząd odznaczeń na piersi, oznajmił:

– Ja od pani nie wziąłbym ani grosza.

Prawdopodobnie apokryfem jest również opowieść o pewnej damie, która na bankiecie adorowała Wieniawę, opisując swój ideał kochanka. Wszystko pasowało do Długoszowskiego, ale podniecona alkoholem pani ujawniła również swoje oczekiwania co do intymnej anatomii mężczyzny (a były one dość wygórowane). Znudzony Wieniawa pozbył się wielbicielki, informując z uśmiechem, że nie skróci o połowę żadnej części swojego ciała...

Męcząca Helena

Największym ekscentrykiem z grona premierów II RP był natomiast Ignacy Jan Paderewski. Znakomity pianista położył wielkie zasługi jako szef rządu, niestety, jako polityk zachowywał się podobnie jak artysta. Nawykły do hołdów i posłuszeństwa otoczenia nie liczył się zupełnie z rytmem pracy innych. Spóźniał się (czasami wiele godzin) na zwoływane przez siebie spotkania czy konferencje, a czasami w ogóle nie pojawiał się w umówionych miejscach. Nie potrafił odróżnić spraw ważnych od mniej istotnych, pilnych od mniej terminowych. W efekcie pewne problemy były załatwiane kosztem innych, a niektóre w ogóle nie doczekały się rozwiązania.

Oddzielnym problemem była jego małżonka Helena. W ramach troski o męża namawiała go do odpoczynku, gdy miał zaplanowane ważne spotkania, odprawiała umówionych petentów bez jego wiedzy. Kiedy spał, osobiście przyjmowała dokumenty, otwierając je (!!!), rzekomo po to, aby sprawdzić ich wagę. Często ważne informacje nie dochodziły do Paderewskiego, albowiem Helena zapominała, gdzie położyła papiery. W efekcie normalną procedurą były nerwowe poszukiwania dokumentów, które najczęściej odnajdywano w praniu pani premierowej.

Helena nie potrafiła również zachować się publicznie w sposób odpowiadający jej pozycji, a także wiekowi. Wywołała niezdrową sensację, kiedy goniła za mężem wychodzącym z hotelu Ritz na obrady konferencji paryskiej, wykrzykując: „Inuniu, zwierzaku mój, zapomniałeś szaliczka!". Nie miała zupełnie gustu, występowała publicznie w niemodnych sukniach, bezkształtnych kapeluszach, omotana zwisającym szalem, z nieodłącznym pekińczykiem. Potrafiła przerwać posiedzenie Rady Ministrów, wchodząc bez pukania na salę i zwracając się do członków gabinetu: – Dajcie już spokój mojemu mężowi, tak mi biedaka męczą... a czy długo jeszcze będą panowie radzić? Siedziała przy tym na poręczy fotela premiera i głaskała go po głowie...

Kiedy Piłsudski zapraszał Paderewskiego do Belwederu, to oczywiście jechała tam z mężem. Nic zatem dziwnego, że po Warszawie krążyła anegdota, że Naczelnik może porozmawiać z premierem w cztery oczy wyłącznie wówczas, gdy ten siedzi w wannie. Jadwiga Sosnkowska wspominała, że Piłsudski, aby spokojnie pomówić z Paderewskim, wychodził do łazienki na papierosa. Dopiero wówczas mógł być pewien, że za pianistą nie podąży jego małżonka. Roman Dmowski powiedział wprost, że premier może liczyć na jego współpracę wyłącznie wtedy, gdy otruje żonę.

Na temat Heleny opowiadano tak zadziwiające historie, że po latach trudno odróżnić prawdę od złośliwej propagandy. Podobno nawet gdy ofiarowywała wotum do jednego z kościołów, kazała wyryć napis: „Helena, Marii". Najwyraźniej chwilami czuła się równa Matce Boskiej...

Od filozofa do kloszarda

Sprecyzowane poglądy polityczne miał natomiast inny z ekscentryków II RP, Franz Fiszer. Zawsze głośno mówił, że warunkiem porządku w Polsce jest rozstrzelanie 200 tys. łajdaków. A kiedy ktoś się zdziwił, skąd znajdzie potrzebną liczbę kanalii, Fiszer odparł, że zawsze można dobrać z uczciwych.

Wysoki i gruby, z ogromną brodą, nosił tużurek z goździkiem w butonierce, binokle i przyciasny kapelusik. Obdarzony żywą inteligencją i ogromnym poczuciem humoru, był autorem niezliczonych dowcipów i bon motów, które powtarzała cała stolica.

Pochodził z zamożnej spolonizowanej rodziny niemieckiej. Młodość spędził w Warszawie, prowadząc rozrywkowy tryb życia. Fantazję miał niezwykłą, potrafił w środku imprezy przenieść zabawę z Hotelu Europejskiego do Wiednia! Studiował filozofię w Niemczech i przez całe lata zapowiadał wydanie dzieła filozoficznego.  Nie napisał oczywiście nic – zamiast pisać, wolał spierać się w kawiarni z literatami i używać życia. A wiedzę miał ogromną, dużo czytał, interesowały go spekulacje metafizyczne, sztuka i literatura.

W czasach II RP był już zupełnym biedakiem – majątek przepuścił na hulanki, zabawy i podróże. Przyjął to z filozoficznym spokojem: nie miał domu, stałego zameldowania, nie płacił podatków. Sezon zimowy spędzał na koszt przyjaciół w Warszawie, a na lato wyjeżdżał do dalekich krewnych posiadających dom w okolicach Łomży.

Był duszą towarzystwa. Z całą powagą potrafił opowiadać, jak to kiedyś w lesie osaczyły go wilki i jak w końcu go pożarły. Bardzo dokładnie co do kosteczki, tak, że pozostała po nim wyłącznie fajka. I na dowód tego prezentował rozmówcy swoją fajkę. A gdy ktoś zaskoczył go pytaniem, do jakiej rodziny należą śledzie, Fiszer z kamiennym spokojem odparł, że śledzie należą do rodziny zakąsek.

Z upływem lat był jednak coraz bardziej schorowany i zmęczony, zaczął nawet farbować swoją słynną brodę. A że używał najtańszych farb, jego broda uzyskiwała najrozmaitsze kolory, z czerwienią i zielenią włącznie. Tym niemniej do końca zachowywał poczucie humoru. Gdy młoda przyjaciółka pewnego literata zobaczyła Franza po raz pierwszy i zapytała, kim jest, ten zdziwił się, że nie czytała katechizmu. Wyjaśnił osłupiałej dziewczynie, że po prostu jest Bogiem Ojcem. A gdy dramaturg Zygmunt Kawecki oznajmił kiedyś, że ma nos jak Dante, Fiszer poradził mu, by zaczął pisać nosem!!!

Zakończył życie jako kloszard – przed Wielkanocą 1937 r. przez pewien czas głodował, więc podczas świąt objadł się na zapas. Doznał udaru i częściowego paraliżu, wskutek czego w stanie ciężkim trafił do szpitala. Kiedy odzyskał przytomność, zawołał do najbliższego lekarza:  „Ej, kelner! Pół czarnej, ale zaraz!".

Na łożu śmierci odmówił pojednania się z Bogiem i zmarł, recytując „Albatrosa" Baudelaire'a w przekładzie Bronisławy Ostrowskiej...

Wydaje mi się, że artystów alkoholików (i artystów – potencjalnych kandydatów na alkoholików) – twierdził karykaturzysta Zdzisław Czermański – trzeba przyjąć z całym ich obciążeniem. Bo ile i jak pijacka mania w ich twórczości nabroiła i broi, w tym się nikt nie rozezna.

Postrachem lokali na terenie kraju był duet plastyków – Kamil Witkowski i Kazimierz Grus (mąż Mai Berezowskiej). Znakomicie znali ich właściciele i obsługa knajp, jeszcze lepiej służby porządkowe. W Warszawie Witkowski miał zwyczaj przychodzić do kawiarni Kresy z kaczką Leokadią, z czasem zamienił kaczkę na indyczkę, a Kresy na cukiernię Bliklego. Tam też po raz pierwszy zobaczył go Zdzisław Czermański.

„[...] od razu mogłem przekonać się, że to nie byle jaki typ pijaka, bo Witkowski wszedł do cukierni z indyczką, którą prowadził na długiej, kolorowej wstążce. Usiadł przy stole (z wyglądu przypominał Indianina, jakiegoś Siuksa czy Komancza), posadził indyczkę na krześle i zamówił dwa razy po pół czarnej. Indyczka wydawała z siebie głośne dźwięki.

– Marianno – mówił Witkowski – ja cię rozumiem, ale nie denerwuj się. Ci, co tu siedzą wkoło nas, też są ludzie. Brzydcy, bo brzydcy i hałaśliwi, ale ludzie. Bądź grzeczna i wypij kawę, bo inaczej nie dostaniesz wódki".

Alkoholizowanie się w towarzystwie drobiu nie było największą wadą Witkowskiego. Pod wpływem wódki budził się w nim patriotyzm, który okazywał w specyficzny sposób.

„Wracając do domu nad ranem" – opowiadał Czermański – „krzyczał na schodach z całego gardła:

– Rodacy! Na Boga! Do broni! Do korda!

Ci mieszkańcy, którzy go jeszcze nie znali, przerażeni otwierali drzwi i pytali:

– Co się stało?!

– Stała się rzecz straszna! Wróg u bram miasta! Do broni!

Wytoczono wreszcie Witkowskiemu sprawę sądową za zakłócanie spokoju.

– Dlaczego pan budzi po nocach swoich sąsiadów? – pytał sędzia.

– Budzę ich, bo czuwam nad tym – odpowiedział Witkowski – żeby rany rodakom nie zabliźniły się błoną podłości, jak powiedział nasz wódz duchowy Stefan Żeromski!".

Sędzia nie podzielał jednak patriotycznych uniesień Witkowskiego i ukarał go grzywną. Zdenerwowany malarz pił przez resztę dnia, aż wreszcie nad ranem odwiedził swojego przyjaciela Kazimierza Grusa. Obudził go i wyznał, że został skazany za swój gorący patriotyzm.

„Grus wyskoczył z łóżka, rozwarł drzwi i na cały dom krzyknął:

– Ziemianie województwa warszawskiego! Stała się straszna niesprawiedliwość! Postronnego człowieka tyrański urzędnik pognębił! Rodacy! Mury Rzeczypospolitej rysują się! Precz z absolutum dominium! Do broni!".

Demon Zakopanego

Opisywać ekscentryków II RP i pominąć osobę Witkacego, to tak, jak nie zauważyć wieży Eiffla w Paryżu czy placu św. Marka w Wenecji.

Witkacy spędził większość życia w Zakopanem, stając się „nie mniejszą osobliwością lokalną niż Giewont czy Morskie Oko". Był człowiekiem o niewyczerpanej fantazji i diabolicznym poczuciu humoru, a jego pomysły cechowała taka oryginalność, że do dzisiaj wzbudzają one uznanie.

„[...] otworzył Słonimskiemu drzwi odziany w piżamę sklejoną z gazet – wspominał Czermański. – Żart na krótką chwilę, a jaki wysiłek! Skroić, skleić takie odzienie to jeszcze pół biedy, ale włożyć na siebie, nie podrzeć i w tym przebraniu czekać na zapowiedzianego gościa, to przecież trud nie do wynagrodzenia. Słonimski od pierwszej chwili do końca wizyty udawał, że nic nie widzi. Pochwaliwszy na wstępie zdrowy wygląd Witkacego (co na pewno innym razem zrobiłoby mu dużą przyjemność), wychwalał długo obraz stojący na sztaludze, mówił o Warszawie, o wspólnych znajomych, o teatrach, o filmach, mówił o byle czym, byle mówić jak najdłużej.

Witkacy słuchał w milczeniu i dopiero przy pożegnaniu przemówił:

– Muszę ci powiedzieć, kochany Antoni, że masz dziwny sposób obcowania. I ta twoja dzisiejsza wizyta z tym wysilonym i przecudnym monologiem będzie miała swoje konsekwencje.

Na drugi dzień Słonimski dostał od Witkacego list:

»Kochany Antoni! Chcę Cię powiadomić, że w dniu dzisiejszym przesunąłem Cię na liście moich przyjaciół z miejsca trzeciego na miejsce trzydzieste czwarte«".

Witkacy był plastykiem, dramaturgiem i filozofem. Pod względem wszechstronności dorównywał Stanisławowi Wyspiańskiemu, ale różniła ich jedna zasadnicza cecha – autor „Wesela" praktycznie nie pił alkoholu, podczas gdy Stanisław Ignacy wlewał w siebie ogromne jego ilości. Pod jego wpływem miewał najdziwniejsze pomysły, inna sprawa, że jego nieprzewidywalność była tak wielka, że on sam stawał się w pewnym sensie „przewidywalny".

„Mój przyjaciel Antoni Sobański" – wspominał Słonimski – „opowiadał mi bardzo zaintrygowany: »Ciekawe, kto to mógł być? Pan o cienkich nóżkach, sporym brzuszku i pięknej głowie, który w łaźni śpiewał kobiecym głosem angielskie piosenki«.  – Za łatwe mi zadajesz pytanie – odpowiedziałem. – Oczywiście, to mógł być tylko Witkacy".

Witkiewicz prowadził bogate życie towarzyskie, ale „gości witał raczej niechętnie". Na drzwiach miał tabliczkę o treści „Gościu won!", a obok skomplikowany układ kolorowych kółek wraz z instrukcją obsługi. Jeden kolor kółka oznaczał, że gość ma zakaz pukania, inny – że możliwa jest rozmowa przez zamknięte drzwi, a jeszcze inny – że przybysz może liczyć na zaproszenie do środka...

Imprezy alkoholowe w towarzystwie Witkacego groziły śmiercią lub kalectwem, o czym miał okazję przekonać się niejeden z ich uczestników.

„Witkiewicz uprawiał wówczas system pojawiania się z wybraną parą ludzi, nieznaną gospodarzom" – opowiadał Rafał Malczewski. – „Tym razem przybył z Madame Flakonik i Bobim, jej lubusiem. Nikt nie znał ich prawdziwego nazwiska. Nie wypada pisać, co się działo potem w tym domu. Wiadomo tylko, że Bobi użarł w policzek Stryjeńskiego, że Gilewski i gościnny gospodarz wylali na spółkę Bobiego na śnieg, że nikt nie mógł utulić płaczu Flakonikowej. Działo się to nad ranem, mroźną nocą. Mimo to, Bobi zaczaił się w zaśnieżonym rowie i gdy kawalkada gości wracała o świcie, [...] wypadł z lagą z przekopy i lunął przez plecy siedzącą w sankach Stanisławę Szymanowską, śpiewaczkę i siostrę Karola. Na drugi dzień ten i ów zerkał na Boziewicza. Nie było jednak żadnego pojedynku. Tylko tyle, że Bobi zniknął z Zakopanego, a Madame Flakonik poczęła »chodzić« z kimś innym".

Przy wszystkich swoich uzależnieniach Witkacy był hipochondrykiem, dbał też bardzo o higienę. W odróżnieniu od innych dekadentów „mył się niemiłosiernie, gdzie popadło i czym się dało". Jeśli pogłaskał psa, to przy powitaniu ze znajomymi podawał tylko łokieć, dopóki nie umył rąk w łazience.

Alkoholizm i narkomania nie były jedynymi nałogami artysty. Witkiewicz był również erotomanem, a właściwie seksoholikiem. Miał dziesiątki romansów, a jego małżeństwo z Jadwigą Unrug było wyłącznie związkiem pro forma. Przyjaźnili się ze sobą, ale prowadzili oddzielne życie. Stanisław utrzymywał z żoną ożywioną korespondencję, a jego listy są znakomitym źródłem poznania jego biografii. Pisał bowiem o problemach finansowych, o imprezach alkoholowych, o narkotykach i o kłopotach sercowych.

Nie szczędził żonie drastycznych szczegółów, tłumacząc jej, że się alkoholizuje, gdyż „musi przez to przejść, aby zobaczyć, co jest na dnie". Niebawem zresztą wracał do normalnej dyspozycji i donosił, że „upił się na zjazdowej orgii u Szumana i leżąc w gorącej wannie rzygał na powierzchnię wody i potem była bardzo skomplikowana sytuacja".

Wprowadzał do organizmu liczne używki (szczególnie dużo eksperymentował z kokainą i meskaliną), ale najbardziej pozytywny stosunek miał do piwa. Nie ukrywał tego swojego uwielbienia – piwo mógł pić zawsze i wszędzie. I chociaż żałował, że nie jest „Niemcem, żeby to ciągle chlać", to jednak wlewał w siebie ogromne ilości złocistego napoju. Przekradał się nawet w nocy do otwartej beczki, nie mogąc doczekać do rana, aby znów zakosztować ulubionego trunku. Kto wie, może właśnie dzięki upodobaniu do piwa, „nigdy nie chlał rano wódy przy goleniu się", co zawsze z dumą podkreślał...

Autor jest historykiem. Publikuje m.in. w miesięcznikach „Historia Do Rzeczy" i „Mówią Wieki". Autor książek, m.in. „Życie prywatne elit Drugiej Rzeczypospolitej", „Życie prywatne elit artystycznych Drugiej Rzeczypospolitej", „Józef Piłsudski. Człowiek i polityk"

Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał