Według opracowania amerykańskiego urzędu statystycznego z 2012 r. w USA żyje od 9 mln 365 tys. do 9 mln 530 tys. osób o polskim pochodzeniu, co stanowi jakieś 3,2 proc. całej populacji. Według rządowych statystyk tylko 500 tys. urodziło się w Polsce, ale te akurat dane wydają się zaniżone: może to wynikać z faktu, że wielu Polaków to tzw. ludzie o nieudokumentowanym statusie, głównie pozostający w Ameryce pomimo wygaśnięcia wiz wjazdowych. Według cytowanego spisu aż 91,3 proc. osób polskiego pochodzenia używa wyłącznie języka angielskiego: czyżby tylko co dziesiąty posługiwał się na co dzień językiem polskim? Struktura zatrudnienia (80 proc. osób polskiego pochodzenia pracuje w sektorze prywatnym, 14 proc. jest zatrudnionych w rządzie i administracji, 5,6 proc. prowadzi własne interesy) to prawie idealne odwzorowanie średniej krajowej. Średnia zarobków na gospodarstwo domowe wynosi 63 014 dolarów – to o 12,7 tys. więcej niż średnia krajowa, a więc jest dużo lepiej, niż się powszechnie uważa.
70 procent Amerykanów polskiego pochodzenia zamieszkuje w dwóch rejonach. Środkowy Zachód obejmuje stany Illinois (gdzie znajduje się Chicago), Wisconsin, Michigan i Ohio. Drugie duże skupisko to szeroko pojęta aglomeracja nowojorska, czyli stany Nowy Jork i New Jersey – aż po Pensylwanię.
Polski trójkąt
W dużych skupiskach Polonii – jak w kilku dzielnicach Chicago i wianuszku miasteczek je otaczających, na nowojorskim Greenpoincie czy w miasteczkach w stanie New Jersey po drugiej stronie rzeki Hudson – życie polskie toczy się właściwie w trójkącie: polska parafia, polskie szkoły sobotnie oraz polskie sklepy i biznesy. Parafie, często powstałe jeszcze w XIX wieku, są ośrodkami spajającymi Polonię, bo oprócz czynności religijnych zwykle prowadzą szkoły sobotnie, gdzie trwa walka o zachowanie języka polskiego. Kiedy ich rówieśnicy odpoczywają, polskie dzieciaki uczą się języka, historii i zwyczajów kraju przodków. Parafie i szkoły to też dziesiątki pikników i imprez charytatywnych – stały element sezonu od maja do końca wakacji. Polskie sklepy i biznesy nie tylko zapewniają usługi i towary, są także jednym wielkim biurem kontaktowym.
Są również media. Cztery gazety codzienne – chicagowski „Dziennik Związkowy" oraz „Nowy Dziennik", „Superexpress" i „Polska Gazeta" w Nowym Jorku. W Chicago i okolicach króluje też radio: są aż cztery polskie rozgłośnie radiowe, w tym pierwsza – działająca od czerwca – stacja nadająca na falach FM. Są wreszcie dwa silne ośrodki maryjne, które mają niebagatelny wpływ na podtrzymywanie tradycyjnej polskości, choćby poprzez pielgrzymki czy uroczystości gromadzące tysiące ludzi: Chicago ma „swoje" sanktuarium w Merrilville w stanie Indiana, a Wschodnie Wybrzeże „amerykańską Częstochowę" w Doylestown w Pensylwanii.
Ale jeśli przyjrzeć się bliżej, to te archipelagi polskości na amerykańskiej ziemi zdają się kurczyć. Widać to zwłaszcza w tradycyjnych, jeszcze XIX-wiecznych skupiskach Polonii. Upadek potęgi miasta Detroit, niegdyś symbolu amerykańskiej motoryzacji, dziś oficjalnie w stanie bankructwa, zubożył i rozproszył Polaków ze stanu Michigan. W Chicago tradycyjnie Polska dzielnica Jackowo jest już tylko wspomnieniem dawnej świetności. Kiedyś Polacy posiadali na własność budynki przy kilku przecznicach biegnącej przez dzielnicę ulicy Milwaukee. Symbolem polskiego Jackowa był Tadeusz Kowalczyk – do jego restauracji Orbit zaglądali wszyscy ważni politycy z Illinois: trafił tam nawet starający się o prezydenturę George Bush starszy.
Ostatnim akordem świetności był ślub Kowalczyka z Violettą Villas w 1988 roku, z trwającym pięć dni weselem na 1,5 tys. gości i przejazdem odkrytym samochodem przez polską dzielnicę. Dzisiaj w budynku dawnej restauracji mieści się bank, a na ulicy Milwaukee nieliczne polskie sklepy giną w żywiole hiszpańskojęzycznej ludności. Bogatsi Polacy wynieśli się na przedmieścia, sporo tych biedniejszych wróciło do Polski po kryzysie 2008 r.