Kongresówka z nadania Stalina

„Polska Lubelska” odwoływała się do wielu nośnych emocji: szoku, jakim była tragedia Powstania Warszawskiego, zmęczenia Polaków wojną, nadziei na lewicowe reformy społeczne czy marzenia o ziemiach nad Odrą. Tyle że w powstałej z moskiewskiej łaski PRL „nowe elity” miały rządzić „nowymi Polakami”.

Aktualizacja: 19.07.2014 04:32 Publikacja: 19.07.2014 04:31

Krajobraz po przegranej bitwie: spustoszona Warszawa stała się argumentem dla obrońców „nowego porzą

Krajobraz po przegranej bitwie: spustoszona Warszawa stała się argumentem dla obrońców „nowego porządku”

Foto: PAP

Red

Jedenastoletni Jarosław Abramow-Newerly, wysiedlony po powstaniu z matką z Warszawy, zapamiętał rozmowę z dopiero przybyłą do wsi, w której musieli zamieszkać, sąsiadką z żoliborskiej kolonii WSM, panią, która coś niecoś wiedziała o „lubelskiej" władzy. Oto premierem został „nasz Edzio. Edzio Osóbka", administrator z Rakowca, a prezydentem, „główną osobą, nie osóbką, w tych władzach" – Bolesław Bierut, „ten od Janiny Bierutowej, ojciec Isi i Janka". Matka Abramowa, jak zresztą wtedy wielu, sądziła, że to oczywiście stan przejściowy, „jak to zawsze bywa tuż po wojnie w chaosie i bałaganie".

Rzeczywiście, w 1944 roku w kraju chyba jeszcze mało kto się spodziewał, jaki będzie finał II wojny światowej. Stalinowskiej Rosji bali się wszyscy, ale wielu polskich polityków i dowódców Armii Krajowej liczyło na skuteczny nacisk aliantów zachodnich na Moskwę w interesie Rzeczypospolitej. Nikt przecież wtedy nie wiedział, że Amerykanie zgodzili się na zabór Kresów Wschodnich przez Stalina jeszcze w 1943 r. – na konferencji w Teheranie, a teraz chodzi już wyłącznie o to, kto będzie rządził w Warszawie.

Szykowane już wcześniej powstańcze działania Armii Krajowej wymusiła wiosenna ofensywa Sowietów. AK, realizując plan akcji „Burza", wkroczyła do walki najpierw na Wołyniu, potem – w lipcu 1944 – atakując Wilno i Lwów. Polityczny zamysł – witamy Armię Czerwoną w roli gospodarzy II RP – się nie powiódł, bo efektem „Burzy" było w najlepszym razie wcielanie oficerów i żołnierzy AK do armii Berlinga, w gorszym – wywózki do łagrów.

Powstanie Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego (21 lipca 1944) było sygnałem Stalina dla Zachodu i polskiego Londynu. Generalissimus podbił stawkę, puszczając w świat informację, że nowa władza w Polsce powstanie na jego warunkach, i określił, jakie one mają być. Manifest głosił: „Emigracyjny »rząd« w Londynie i jego delegatura w kraju jest władzą samozwańczą, władzą nielegalną". Siebie PKWN uznał za „legalną tymczasową władzę wykonawczą dla kierowania walką wyzwoleńczą narodu, zdobycia niepodległości i odbudowy państwowości polskiej". Przewodził mu wzmiankowany Osóbka, a jego zastępcami byli renegatka Wanda Wasilewska i Andrzej Witos – młodszy brat Wincentego, który trafił na zsyłkę jako właściciel gospodarstwa w Tarnopolskiem. Wasilewska zagroziła mu, że jeśli nie użyczy nazwiska jej inicjatywie, wróci do Republiki Komi. Do PKWN prosto z więzienia NKWD trafił syjonistyczny polityk Emil Sommerstein, który potem szybko wyemigrował do USA, a resort kultury objął Wincenty Rzymowski, niegdyś podlizujący się sanacji dziennikarz, który w II RP zasłynął jako plagiator i autor broszurki „Roman Dmowski, czciciel diabła".

„Kadrowa słabość PKWN była skalkulowana. Ponieważ w szybkim tempie miał zostać zastąpiony przez rząd koalicyjny, możliwy do akceptacji przez Roosevelta i Churchilla, obsada tek, poza kilkoma kluczowymi resortami, była sprawą drugorzędną, o wymiarze li tylko propagandowym" – napisał w swojej historii lat 1935-?-1945 Paweł Wieczorkiewicz. Tak więc rozpropagowany w czasach PRL jako nowy początek Manifest PKWN był, owszem, sygnałem politycznym dotyczącym zamierzeń „lubelskich Polaków" i ich Gospodarza, ale nie stawiał kropki nad i. W każdym razie wtedy, latem 1944 roku, i rząd RP, i Komenda Główna AK raczej nie sądziły, że niedługo Polska stanie się Królestwem Kongresowym z nadania Stalina, uznając, że i o przyszły rząd, i o granice warto walczyć. Na tym też polegał sens ówczesnej polityki premiera Stanisława Mikołajczyka. Rychło się okazało, że będzie mu coraz trudniej.

Zrujnowana Warszawa, przegrana wojna

Pod koniec lipca 1944 r. Sowieci zajęli już większość obszaru II RP i zaczęli zaprowadzać tam swoje porządki. I chociaż „Burza" się nie udała, to Mikołajczyk sądził, że powtórzenie insurekcyjnego scenariusza z Wilna i Lwowa jest jego ostatnim atutem w walce o polski rząd w przyszłej Polsce. Premier, podobnie jak komendant główny Armii Krajowej, łudził się, że Sowieci nie poważą się na oczach świata na powtórzenie gwałtów, jakich bezkarnie dokonywali na Wschodzie. Wyzwolenie stolicy i ujawnienie w niej Krajowej Rady Ministrów oraz Rady Jedności Narodowej mogło zdezawuować samozwańczy PKWN i ułatwić sierpniowe negocjacje Mikołajczyka w Moskwie.

Do ogłoszenia decyzji o wybuchu powstania polski Londyn upoważnił kraj, a z rozmów Mikołajczyka ze Stalinem nic nie wyszło. Efekty powstania są powszechnie znane: zburzone miasto, rzeź warszawiaków na Woli, pozostała ludność wysiedlona na wieś, wywieziona na roboty czy do obozów koncentracyjnych. Spory o sens powstania będą trwały dopóty, dopóki będzie istniała Polska. Niemniej wtedy, na przełomie lat 1944 i 1945, to właśnie powstanie i jego dramatyczne skutki niesłychanie ułatwiły PPR przejęcie władzy nad Polską w imieniu stalinowskiej Rosji. Stało się tak dlatego, że o jego wybuch, powszechnie i nie bez racji, oskarżano polski Londyn.

Ferdynand Goetel (a to nieodosobnione świadectwo) pisał: „Zapewne, gdyby Rząd Polski w Londynie i zbliżone do niego czynniki zdobyły się na odwagę podzielenia się z Polską swym sceptycyzmem co do końcowego wyniku walki i roli naszych sprzymierzeńców, których złowrogą grę już dostrzegano, gdyby użyły całego ogromnego autorytetu, jaki »Londyn« wciąż posiadał, gdyby przedstawiły cały prawdziwy obraz sprawy, może by ostudziły pożar, który ogarnął umysły i powstanie wstrzymały. Ale »Londyn« podtrzymywał tylko »ducha« i tak już zawrotnie uniesionego i prawdę gorzką przemilczał. Tak nakazywała »taktyka« wojny, czy lęk przed odpowiedzialnością, a także ta jakaś szczególna próżność dochowania wierności wspólnym ideałom, które całkiem nie były wspólne i zostały zaprzepaszczone już w roku 1939, kiedy to Stefan Starzyński, ojciec duchowy powstania, wołał ochrypłym od zmęczenia głosem o pomoc dla Warszawy".

Tego rodzaju rozumowanie wcale nie było wówczas rzadkie, a osobom podzielającym ten pogląd nieraz łatwiej było utożsamić się z toporną, prymitywną, „antylondyńską" propagandą PPR...

Niezależnie od totalnej klęski powstańczej to znana rzecz, że nastroje społeczne po przegranej wojnie są zawsze złe. „Z nastaniem roku 1945 nie wyzbyto się jeszcze złudzeń, które przyświecały czasom okupacji. Jeżeli zginęło coś bezpowrotnego, to ochota bezpośredniego wpływu na bieg wypadków" – relacjonuje Goetel. To była zupełnie odwrotna sytuacja niż na początku pierwszej niepodległości, kiedy to wybuchł entuzjazm z powodu odzyskanej wolności, który sprawdził się i na wojnie 1920 roku. W 1914 roku, gdy oddziały legionowe wchodziły do Kielc czy Pacanowa, wszyscy zamykali sklepiki. Dopiero – jak napisał Sławoj Składkowski – „energiczna interwencja obywatela Kostka" spowodowała, że wylękli kupcy ponownie sklepy otworzyli. W 1915 roku, gdy Rosjanie się ewakuowali, w Warszawie płakały nie tylko kokoty, których w tym dużym, garnizonowym mieście, pełnym samotnych mężczyzn, było niemało. Przecież rosyjska niewola była znakomitym czasem dla biznesu, bo z carskimi urzędnikami robiło się świetne interesy, każda łapówka opłacała się stokrotnie... Tymczasem – mówił w jednym z wywiadów Bohdan Cywiński – „w 1920 roku, kiedy szli Sowieci, to prostemu narodowi na Podlasiu się kojarzyło, że wracają Ruscy. Ta ludność nie traktowała ich przesadnie sympatycznie. Mimo że po drodze obiecywali rozdanie ziemi, to byli traktowani na pewno nie jako »nasi«, którzy wracają. A Warszawa była wtedy wielkim znakiem zapytania. Dla mnie niezwykłym fenomenem jest, że ktoś uwierzył w istnienie rządu w Warszawie, w realną władzę prezydenta, że to jest rzeczywiście stolica i że to ma symbolizować nasze »my«". W latach 1944–1945 dominowało coś zgoła innego – totalne zmęczenie wojną.

Wybory „jak chciał rząd"

Kolejna rzecz, jaka zapewne grała na korzyść komunistów, to historyczna kruchość polskiej demokracji, w tym także doświadczenie rządów sanacyjnych, o których można wiele powiedzieć, ale nie to, że były demokratyczne, zwłaszcza w II połowie lat 30. Profesor Władysław Konopczyński tak mówił swoim studentom o końcówce II RP tuż po wojnie, gdy wznowiono zajęcia na Uniwersytecie Jagiellońskim: „Sławoj Składkowski czuł się w tych krytycznych miesiącach u szczytu powodzeń. Urządzał wybory samorządowe »jak chciał rząd«, karał za bojkot wyborów lub darowywał kary, gromił do krwi studentów lwowskiej politechniki, ponawiał tu i ówdzie pacyfikacje na Rusi, konfiskował gazety, zamykał jedne po drugich organy Stronnictwa Pracy. Nawet piłsudczyka Mackiewicza, redaktora konserwatywnego „Słowa" wileńskiego, wpakował do Berezy. Jeszcze kłopotali się premier i jemu podobni, co będzie z prezydenturą w 1940 r., skoro Mościcki był jeszcze zdrów, a Beck i Rydz nie mniej ambitni. Na cóż się zda takiemu kanclerzowi koalicja stronnictw, rząd czy choćby Komitet Obrony Narodowej?".

To oczywiście dość karykaturalny obraz Felicjana Sławoja Składkowskiego, skądinąd dobrego premiera, niemniej z pewnością nie był on ultrasem demokracji i nie chciałby za takiego uchodzić... Wspomnienia świadczące o tym, że wybory mają wypaść tak, jak chce „sam rząd", oczywiście znaleźć można nie tylko w tekstach pisanych przez działaczy opozycji politycznej. Nauczycielka Franciszka Dudzińska-Reizer w wydanych niedawno przez IPN pamiętnikach pisała o wyborach „brzeskich": „Z czasów pobytu w Iłży w latach 1930–1931 mam też wspomnienia dotyczące akcji przedwyborczej do sejmu i senatu. Do akcji tej zachęcał wszystkich nauczycieli kierownik szkoły. Był bardzo czynny. Głośno werbował na listę numer 1, czyli na rzecz Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem (BBWR), a po cichu był socjalistą".

Jednocześnie wyraźna była kontynuacja przedwojennej Polski w oświacie, w której początkowo nic się nie zmieniło do tego stopnia, że licealiści uczyli się z „Dziejów Polski nowożytnej" wcześniej cytowanego Konopczyńskiego (dziś ta książka jest zwykle zbyt trudna dla studentów...). Później, w miarę rozwoju stalinizmu i zmian w programach szkolnych, dydaktycy również pełnymi garściami korzystali z dorobku sanacji. Autorka znakomitej pracy „Co Alicja odkrywa po własnej stronie lustra" Anna Landau-Czajka zestawia treści prezentujące wiedzę obywatelską w podręcznikach z lat 30. oraz przełomu lat 40. i 50. I cóż się okazuje? Oto kult Stalina zastąpił wcześniejszy kult Piłsudskiego: „Tak jak mały Ziuk nie mógł znieść niewoli Polski, tak Soso od najwcześniejszych lat był wyczulony na krzywdę ubogich i marzył o dokonaniu rewolucji".

Mało tego: „elementarzowym" następcą prezydenta Mościckiego został prezydent Bierut. Przedstawiano ich podobnie – jako wybitnych, kochających polskie dzieci polityków i dobrotliwych gospodarzy kraju. Podręcznikowe zbieżności na personaliach się nie kończą. Oto np. w latach 30. pojawiła się pomagająca dzieciom pozytywna postać, czyli policjant. PRL-owski kult milicjanta był bardzo podobny, także wtedy dzieci dowiadywały się w szkole, że do „pana władzy" można się zwrócić w każdej potrzebie. Bardzo to wszystko jest interesujące, zwłaszcza że rzadko zestawia się w ten sposób rządy piłsudczyków ze stalinizmem czy w ogóle z PRL.

Żeromski jako patron PRL

Warto też pamiętać, że w polskiej tradycji politycznej zawsze, poczynając od upadku Rzeczypospolitej przedrozbiorowej, istniały ruchy insurekcyjno-demokratyczne, później lewicowe (socjalistyczne i chłopskie), które mocno akcentowały konieczność reform społecznych. Co więcej – podczas wojny nastroje społeczne przesunęły się mocno na lewo, o czym zresztą Komenda Główna AK raportowała do Londynu. Każdy powojenny rząd musiałby dokonać głębokich reform społecznych, choć oczywiście nie tak groteskowych, jak „bitwa o handel". A według przynajmniej niektórych lewicowych inteligentów powojenny system władzy był szansą na modernizację i industrializację, której kraj rzeczywiście potrzebował.

Komuniści, rzecz jasna wybiórczo, sięgali do intelektualnego dorobku polskiej lewicy. (Najbezczelniejsi PPR-owcy, później PZPR-owcy wręcz głosili, że oni są tych tradycji zwieńczeniem...). I o ile z wielką rezerwą podchodzili do takich projektów działań społecznych, jak uniwersytet ludowy Ignacego Solarza, o tyle z pewnością studiowali wszelkie pomysły z dziedziny inżynierii społecznej – w tym takie, jak budowa wielkiej huty tuż pod Krakowem. Mało kto pamięta, że autorem tego konceptu nie był żaden urzędnik partyjny, tylko Stefan Żeromski w powieści „Nawracanie Judasza". To pierwsza część trylogii „Walka z szatanem", drukowana w krakowskim „Naprzodzie" i warszawskim „Sfinksie" w 1914 r., wydana w całości w Warszawie w 1916 r.

Bohater „Nawracania Judasza", architekt Ryszard Nienaski, znalazł się w Krakowie, który wydał mu się miastem koszmarnym do tego stopnia, że chyba nawet autorzy o trzydzieści kilka lat późniejszych socrealistycznych ramotek opisywali je życzliwiej. Kraków Nienaskiego (czyli Żeromskiego) był zaśniedziały, klerykalny i reakcyjny: „[...] nie było tu miejsca dla pracy samej w sobie. Chcąc ją zacząć trzeba było zostać albo urzędnikiem albo członkiem jakiejś partii [...]. Czcili przeszłość, a raczej nie czcili jej, lecz ją »badali« jak trupa, szukając tej najistotniejszej choroby, która sprowadziła śmierć, rozkład i gnicie [...]..Jedyne rodzaje przemysłu, jakie buzowały w tym mieście, był to przemysł poselski i kawiarniany, czyli cukierniczy. Nad wszystkim panowali księża, magnateria i różni doktorowie [...]".

Co zatem należało zrobić? Nienaski w swoich marzeniach widział okolice Krakowa „pokryte czarnym budowaniem wież od sztolni węglowych, zespołem kopalń, kominami fabryk, łańcuchami osad robotniczych [...]. Osaczały oto prastary Kraków, rodzica polskiej potęgi, jak okiem sięgnąć ze wszech stron. Skupiały siłę ludową, wychodzącą z wioszczyn, dawały bezrolnej i małorolnej nędzy w ręce pracę, zamożność, wiedzę, siłę i moc pospólną [...]". Notabene Żeromski uznawał to też za zadanie narodowe – budowę ośrodka przemysłowego zdolnego do konkurencji z coraz potężniejszą gospodarką niemiecką. Trafnie także zauważał, że „magnateria polska nie da ani szeląga na stworzenie przemysłu wokół Krakowa. To by wzmocniło lud, podźwignęło stan robotniczy, pchnęło na obszary galicyjskie kwestię socjalną". Ten projekt w całości zrealizowali komuniści po II wojnie światowej.

Ale to dopiero na przełomie lat 40. i 50. Zanim do tego doszło, PPR ugruntowała swoją władzę, najpierw nastąpiła skomplikowana rozgrywka z PSL Mikołajczyka. On sam wrócił do Warszawy w czerwcu 1945 roku. Jako wicepremier, minister rolnictwa i prezes legalnego PSL, które wyrosło na główną siłę opozycyjną, usiłował – bez większego skutku – przeciwdziałać PPR-owskiemu terrorowi i nadać jakiś sens reformie rolnej przez tworzenie silnych ekonomicznie, produkcyjnych gospodarstw.

Hodowla nowej elity

Jego ucieczka z kraju w 1947 roku to początek końca iluzji, że da się zachować jakieś swobody już nie tylko polityczne, ale choćby w dziedzinie kultury. Władze zamknęły mnóstwo całkowicie apolitycznych pism czy stowarzyszeń. Stalinizacja życia postępowała, czego namacalnym dowodem było osobiste zatwierdzenie przez Josifa Wissarionowicza Konstytucji PRL z 1952 roku. Potwierdzała się w pełni opinia amerykańskiego dyplomaty George'a Kennana, że według Stalina „każdy rząd polski, o ile nie będzie całkowicie uzależniony, wystawi mu rachunek za przeszłość: 17 września, deportacje, Katyń. Stalin nie chce w Polsce rządu przyjaznego, a tylko zależny, a taki zapewniają mu komuniści".

Na tym właśnie polegała zasadnicza różnica między Kongresówkami: Aleksandra I i Stalina. Tę pierwszą założyli dawni oficerowie napoleońscy po totalnej klęsce „boga wojny", zadanej mu głównie przez Rosję. W zamian za lojalność carski rząd zachował ich dawne pozycje i w ogóle pozwolił Polakom żyć mniej więcej tak jak dotąd. Natomiast pogromca Hitlera Stalin postanowił na gruncie polskim powtórzyć to, co udało mu się w pełni w ZSRR. To znaczy polską elitę wymienić bądź wyhodować sobie nową. Szczęśliwie przeszkodziła mu w tym śmierć: stalinizm w swojej najdzikszej formie, za którego symbol słusznie dziś uchodzi powązkowska „Łączka", nie trwał zbyt długo. Po przełomie 1956 roku PRL – ta współczesna forma Kongresówki – ustabilizowała się.

Powodów, dla których w ogóle się przyjęła, było dużo: na pewno bardzo ważnym, choć niejedynym, była, jak to określa Marcin Zaremba, importowana przez PPR z Moskwy „polityka strachu". Wymieniłem już inne przyczyny: popowstaniowy szok i zmęczenie Polaków wojną czy realnie słabe tradycje demokratyczne. Równie istotne było przejmowanie przez komunistów dziedzictwa sanacji i nośny społecznie projekt lewicowych reform społecznych, rzeczywiście realizowanych przez reżim. Tu zresztą także widać ciągłość z II RP, która też przecież zbudowała COP – państwowy przemysł z państwowych funduszy – i prowadziła reformy rolne. W różnych ziemiańskich wspomnieniach tego czasu ówczesny minister rolnictwa Juliusz Poniatowski (który notabene wrócił z emigracji do Warszawy w 1957 roku) był przedstawiany jako nieledwie bolszewik. Zresztą dla każdego były jakieś obietnice:  ?PPR-owskim wabikiem dla zwolenników endecji było wszak zagospodarowanie Ziem Odzyskanych.

Do tego, co widać w wielu świadectwach, głód odbudowy: Warszawy, innych miast, a także poszczególnych dziedzin gospodarki, kultury i nauki. Ludzie z Biura Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK, którzy zdołali przeżyć wojnę, zasilili polską naukę. Wielu architektów i inżynierów trafiło do Biura Odbudowy Stolicy. Ani jedni, ani drudzy nie byli  komunistami. Zdecydowało ich przekonanie, że trzeba robić coś sensownego w takich warunkach, jakie są. Owszem; chyba niemal od razu było widać gołym okiem co różni Polskę powojenną od dumnej Drugiej Rzeczpospolitej – brak suwerenności i podległość wobec wielkiego sąsiada. Tym niemniej w 1945 roku mało kto przecież wiedział, że za cztery lata wszyscy będą na rozkaz partii i rządu świętować 70-lecie Soso, a za kolejne cztery krakowscy literaci podpiszą haniebną rezolucję potępiającą właśnie osądzonych księży z tamtejszej kurii. To wiemy dzisiaj.

Michał Kurkiewicz jest historykiem i dziennikarzem, pracuje w IPN. Tekst jest wyrazem prywatnych poglądów autora

Jedenastoletni Jarosław Abramow-Newerly, wysiedlony po powstaniu z matką z Warszawy, zapamiętał rozmowę z dopiero przybyłą do wsi, w której musieli zamieszkać, sąsiadką z żoliborskiej kolonii WSM, panią, która coś niecoś wiedziała o „lubelskiej" władzy. Oto premierem został „nasz Edzio. Edzio Osóbka", administrator z Rakowca, a prezydentem, „główną osobą, nie osóbką, w tych władzach" – Bolesław Bierut, „ten od Janiny Bierutowej, ojciec Isi i Janka". Matka Abramowa, jak zresztą wtedy wielu, sądziła, że to oczywiście stan przejściowy, „jak to zawsze bywa tuż po wojnie w chaosie i bałaganie".

Rzeczywiście, w 1944 roku w kraju chyba jeszcze mało kto się spodziewał, jaki będzie finał II wojny światowej. Stalinowskiej Rosji bali się wszyscy, ale wielu polskich polityków i dowódców Armii Krajowej liczyło na skuteczny nacisk aliantów zachodnich na Moskwę w interesie Rzeczypospolitej. Nikt przecież wtedy nie wiedział, że Amerykanie zgodzili się na zabór Kresów Wschodnich przez Stalina jeszcze w 1943 r. – na konferencji w Teheranie, a teraz chodzi już wyłącznie o to, kto będzie rządził w Warszawie.

Szykowane już wcześniej powstańcze działania Armii Krajowej wymusiła wiosenna ofensywa Sowietów. AK, realizując plan akcji „Burza", wkroczyła do walki najpierw na Wołyniu, potem – w lipcu 1944 – atakując Wilno i Lwów. Polityczny zamysł – witamy Armię Czerwoną w roli gospodarzy II RP – się nie powiódł, bo efektem „Burzy" było w najlepszym razie wcielanie oficerów i żołnierzy AK do armii Berlinga, w gorszym – wywózki do łagrów.

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
Nowy „Wiedźmin” Sapkowskiego, czyli wunderkind na dorobku
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
Michał Przeperski: Jaruzelski? Żaden tam z niego wielki generał
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Wybory w erze niepewności. Tak wygląda poligon do wykolejania demokracji
Plus Minus
Władysław Kosiniak-Kamysz: Czterodniowy tydzień pracy? To byłoby uderzenie w rozwój Polski
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Jak Kaczyński został Tysonem